Jan Maciejewski: Wrócić, ale dokąd?

Jest taki niepokój, którego nie da się ukoić. Jest też taka tęsknota. To ją odkryła filozofia. A miejsce, z którego dobywał się ten wzywający do powrotu głos, nazwała duszą.

Publikacja: 15.03.2024 17:00

Jan Maciejewski: Wrócić, ale dokąd?

Foto: mirosław owczarek

Jedyna tak prawdziwa historia to historia duszy. Nie ma bardziej realnej. Jest historia polityczna, gospodarcza, społeczna; historia wojskowości, medycyny, brudu, a nawet samotności. Ale każda z nich jest którąś z warstw, elementów stroju. Dusza natomiast – okrywanym przez nie ciałem. Tym, co unosi je wszystkie, bez czego cała ta suma zdarzeń, konfliktów, tendencji, faktów i odkryć opadłaby bezwładnie na ziemię, zostałaby rozrzucona przez wichry… nie, nie dziejów. Bo przecież by ich nie było. Po prostu, rozsypałaby się; nie byłoby o czym mówić, czego dzielić na okresy, o co się spierać, w czym brać udział.

Bo jeśli nie porównanie z ciałem i nakładanym na nie ubraniem, to może z maszyną składającą się z tysięcy połączonych ze sobą w najbardziej subtelny i nieintuicyjny sposób elementów: wojen, sposobów uprawiania ziemi, zbiegów okoliczności (choćby takich jak ten z wynalezieniem antybiotyków). Ale przecież za jej sterami ktoś musi zasiadać. Nie ma historii bez człowieka. A nie ma człowieka bez napięcia między zwierzęciem a bogiem, próby przerzucenia mostu, nawiązania kontaktu, wytyczenia drogi „między górą, która nam umyka, a dołem, który nas obraża”. Jak powiedział Aslan do księcia Kaspiana w „Opowieściach z Narnii”: „Pochodzisz od Pana Adama i Pani Ewy. To wystarczy, by najnędzniejszy z żebraków podniósł dumnie głowę, i wystarczy też, by największy na ziemi władca pochylił swe ramiona ze wstydu”.

Człowiek jest tym, który znajduje się pomiędzy. Między życiem a śmiercią, świętością i potępieniem, skończonością i wiecznością, między ciemnością a światłem. Historia toczy się pomiędzy. „Pomiędzy” to drugie imię duszy.

Nie wystarczy odtrąbić powrotu historii, by być na niego gotowym. Jeżeli ma nie stać się nawrotem starych koszmarów, powrót historii musi być powrotem duszy. Jej ponownym odkryciem. Bo nic może lepiej nie świadczy o tym, że stanowi ona substancję dziejów, jak te ich okresy, w których starano się przed nią uciec. Schować przed nią w tłumie. Odnaleźć jej ersatz w „masie”.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Ryszarda Legutki powrót z Syrakuz

Ideologiczny wałek

Choć bowiem nasz wiek jest wiekiem bezbożnym, jest on radykalnym zaprzeczeniem areligijności” – pisał Eric Hoffer w książce „Prawdziwy wyznawca”. Jeżeli „wierzący” byłby tym, który duszy w sobie szuka, to „wyznawca” próbuje od niej uciec. Wierzący duszę pielęgnuje, wyznawca – stara się jak najgłębiej ją zakopać. Jego największą namiętnością jest pragnienie uwolnienia się od samego siebie. Zaczyna się odurzać w nadziei, że za którymś razem zapomni, kim jest. Wyrusza w kolejne podróże, szukając miejsca, w którym by go nie było; gdzie mógłby nareszcie odpocząć od samego siebie. A kiedy każda z wcześniejszych prób zawiedzie – a zawodzą one za każdym razem – zaczyna wyznawać. Wyrażać siebie, wykrzykiwać swój gniew, wywrzaskiwać postulaty. Wypluwać z siebie duszę.

Każdy masowy ruch rekrutuje swoich członków spośród znudzonych frustratów. Jedną z pierwszych „grup społecznych”, które gremialnie poparły Adolfa Hitlera, były damy z dobrego towarzystwa. Przestały im już wystarczać przelotne romanse, były żądne prawdziwych przygód. Żony niektórych wielkich przemysłowców niemieckich sponsorowały ruch nazistowski na długo przed tym, zanim ich mężowie dowiedzieli się o jego istnieniu. Podobny trend możemy zaobserwować we Francji przed wybuchem rewolucji.

„Jeżeli człowiekowi coś tak bardzo dolega – pisał Henry David Thoreau – że nie może spełniać swoich obowiązków, jeżeli akurat szarpią go trzewia, bezzwłocznie przystępuje do reformowania… świata”.

Rację ma Michał Szułdrzyński, pisząc w „Prawicy dla opornych”, że współczesny konserwatyzm został porwany przez „politykę tożsamości”, a prawicowi politycy mają coraz częściej wyznawców zamiast wyborców. Ale zjawisko to nie ogranicza się chyba tylko do tej konkretnej części politycznego spektrum. Problem jest nie z prawicową polityką tożsamości, tylko z faktem, że „tożsamość” jest w stanie nadać dopiero polityczny ruch, że nie zaistniała ona wcześniej, niżej (czy raczej głębiej). Polityka tożsamości i związany z nią (zarówno jako przyczyna i skutek) kryzys polityczny jest odpowiedzią na atrofię, rozkład porządku duszy. Na to, że coraz mniej jest wierzących, a coraz więcej wyznawców. Uciekających przed cieniem własnej duszy, poszukiwaczy utraconej tożsamości. A tożsamości odgórne, masowe są równie czy może nawet jeszcze głębiej unifikujące i autodestrukcyjne, gdy są tęczowe lub zielone niż – powiedzmy – brunatne. Ale znowu, prawdziwy problem nie w konkretnym kolorze tylko bezbarwności, wyblakłości jednostek podstawiających się pod ideologiczny, pokryty taką lub inną farbą wałek.

„Budzący się ruch masowy przyciąga i zachowuje zwolenników nie dzięki głoszonej doktrynie i obietnicom – pisze Eric Hoffer – lecz dzięki temu, że chroni od trosk, poczucia jałowości i bezsensowności indywidualnej egzystencji. Zapewnia swym zwolennikom panaceum na dojmującą frustrację nie w ten sposób, że dostarcza im absolutnej prawdy czy remedium na problemy i bolączki czyniące ich życie godnym politowania, lecz w ten sposób, że uwalnia ich od własnego nieudacznego ja – obejmując je i wchłaniając w obręb zwartej, pełnej szczęścia zbiorowej całości. (…) głównym pragnieniem sfrustrowanych jest do czegoś przynależeć; nigdy za wiele cementowania i scalania, by to pragnienie zaspokoić”.

„Być” czy „przynależeć”

Wyznawca nade wszystko chce „przynależeć”; wierzący pragnie jedynie „być”. Konflikt między nimi – między tymi dwoma ruchami wewnątrz każdego człowieka – jest główną osią historii. Duszę można tylko odkryć i o nią zadbać albo się jej wystraszyć i próbować przed nią uciec. Są tylko dwie możliwości. I to ten drugi ruch jest naturalny, „odruchowy”. Odkrycie duszy było równoznaczne ze zdiagnozowaniem jej choroby. „Jedynym naszym zajęciem – stwierdził Epikur – jest nasze wyzdrowienie”.

Nie byłoby dziejów duszy, gdyby nie pierwsza odniesiona przez nią rana. Nie byłoby historii, gdyby nie grzech. Dzieje duszy to bowiem historia nawrócenia. Podniesienia głowy raz pochylonej. Ponownego zwrócenia wzroku na to, od czego już kiedyś się odwrócił. Powrotem „dokądś”, przypomnieniem sobie „czegoś”. Z tym, że miejsce, do którego wrócimy, będzie lepsze od tego, które kiedyś opuściliśmy. Odzyskana wiedza okaże się bogatsza od utraconej. Historia duszy jest historią nadziei, nie rozpaczy. Ale pozostaje historią – zmaganiem, dramatem, ciągnącą się pod wysokim napięciem liną.

Kiedy o tym myśleć i pisać, jak nie teraz, w Wielkim Poście, tym corocznym „sanatorium duszy”? „Oto teraz czas upragniony. Oto teraz dzień zbawienia”. „Oto teraz nadchodzi Twój dzień, w którym wszystko na nowo rozkwitnie. Obyśmy odnowieni przez łaskę mogli śpiewać nową pieśń”.

Świat ciągnącego się bez końca, tracącego miarę i coraz bardziej zmęczonego sobą karnawału – pomieszania góry z dołem, rozpuszczonych struktur, obalonych hierarchii, zabawy przeciągającej się na koszt kolejnych kredytów, tanecznego korowodu, coraz bardziej przypominającego film „Czyż nie dobija się koni?” – ten świat niczego nie potrzebuje bardziej niż ponownego odkrycia Wielkiego Postu. Kiedy wreszcie wyjdzie na pustynię, odnajdzie tam oazę. Bo jedną z żelaznych reguł historii jest ta, że przed duszą nie można uciekać w nieskończoność. Ale żeby przypomnieć sobie Wielki Post, trzeba najpierw odkryć to, co jest jego treścią. Nawrócenie. A to – jak wiele innych rzeczy – nie zostało przez chrześcijaństwo odkryte, tylko zagospodarowane. Jest wynalazkiem, któremu dopiero narodziny i śmierć Chrystusa pokazały, do czego tak naprawdę służy. Tak więc jednym ze „starych testamentów”, „pierwszych przymierz” jest filozofia.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Sienkiewicz? Może i tandeta, ale panowie, wyście tej tandety niegodni całować

Obojętność zamiast zbawienia

Na samym początku tegorocznego Wielkiego Postu ukazała się książka autora, który dla przywrócenia słowu „filozofia” jego właściwego sensu, prawdziwego znaczenia zrobił więcej niż może ktokolwiek inny w ostatnich 100 latach. „Filozofia jako edukacja dorosłych” Pierre’a Hadota jest kolejną po „Czym jest filozofia starożytna?”, „Ćwiczenia duchowe i filozofia starożytna” i „Twierdza wewnętrzna. Wprowadzenie do Rozmyślań Marka Aureliusza” jego książką, która ukazała się po polsku. Ale pierwszą, która nie tylko przybliża myśl tego autora, ale pokazuje też, jak wielki był myśli tej publiczny rezonans. Hadot stał się we Francji i Stanach Zjednoczonych jednym z tzw. publicznych myślicieli, był gościem telewizyjnych studiów, udzielał wywiadów wysokonakładowej prasie, przemawiał w salach wypełnionych po brzegi bynajmniej nie tylko studentami filozofii. Jaki klucz otworzył i jakie uchylił drzwi, czy może raczej okno, przez które jego pisarstwo opuściło ciasne mury Akademii? Jego kształtu pozwala domyślać się fragment eseju „Czy filozofia to luksus?”: „Co ostatecznie jest najbardziej użyteczne dla człowieka jako człowieka? Rozprawianie o języku albo o bycie i niebycie? Czy nie raczej uczenie się, jak żyć życiem ludzkim?”.

Hadot był prekursorem coraz popularniejszego również w Polsce „zwrotu praktycznego” w filozofii. Jego mniej lub bardziej świadomymi naśladowcami są autorzy wszystkich poradników dobrego życia według stoików czy „filozoficzni coache”. Ale Hadot prędzej niż o zwrocie mówiłby o „nawróceniu filozofii” – jej powrocie do właściwego źródła. Źródłowego powołania.

„Filozofia nie polega na nauczaniu oderwanej teorii ani tym bardziej na egzegezie tekstów – pisał – ale na sztuce życia, na konkretnej postawie, na określonym stylu życia angażującym całą egzystencję. Akt filozoficzny nie jest umieszczony jedynie w porządku poznania, lecz również w porządku samego siebie i w porządku istnienia; to akt postępu, który sprawia, że bardziej jesteśmy, który czyni nas lepszymi. Jest to konwersja powodująca przewrót w całym życiu, zmieniająca byt tego, który jej dokona. Pozwala mu przejść ze stanu życia nieautentycznego, przyćmionego nieświadomością, nękanego troską, do stanu życia autentycznego, w którym człowiek osiąga samoświadomość, precyzyjne widzenie świata, wewnętrzny spokój i wolność”.

Fenomen popularności pism Hadota (czy przebiegających równolegle, inną drogą, ale w podobnym kierunku „zwrotów” zaproponowanych przez Noama Chomsky’ego czy Michela Foucault) nie da się zinterpretować inaczej niż jako wołanie zachodniej duszy o to, by się nią zaopiekowano. Trawiący głód „metanoi”, nawrócenia – wstrząsu ducha, radykalnego odnowienia, ponownego porodu. Jak pogrążonego w śpiączce ciała, które wysyła do świata „jawy” sygnały – obudźcie mnie, nie chcę już dłużej tu być. Dość tego bezruchu. Chciałbym już odwrócić spojrzenie od cieni na ścianie jaskini, tam gdzieś jest prawdziwe światło – słońce, nie tylko ognisko. Chcę tam pójść.

Jest taki niepokój, którego nie da się ukoić. Jest też taka tęsknota. To ją odkryła filozofia. A miejsce, z którego dobywał się ten wzywający do powrotu głos, nazwała duszą.

Bardzo charakterystyczne, że Hadot skupiał się w swych badaniach i tekstach na filozofii okresu helleńskiego, czy też na tych konkretnie szkołach i nurtach, które rozumiały umiłowanie mądrości jako przede wszystkim terapię. „Filozofia nie uczy przemawiać, ale działać. To jest ćwiczenie, terapia. Szkoła filozofa jest kliniką. Szkoli się w zawodzie: człowiek” – stwierdza wprost w jednej z rozmów. Filozofia hellenistyczna, uprawiana w epoce następującego upadku greckich polis i podbojów Aleksandra Wielkiego, jest próbą dziwnego kompromisu między naturalistycznym, zamykającym się w doczesności horyzontem ludzkiej duszy a powszechną (wtedy i zawsze) potrzebą bycia zbawionym. Jest przede wszystkim reakcją intelektualną; próbą samozbawienia się duszy przez osiągnięcie spokoju, obojętności, pogody ducha. Zmiany stosunku do świata, sposobu życia czy postępowania. Nie zaspokaja głodu, ale uczy, jak sobie z nim radzić. Nie zbawia, tylko uspokaja. Nie wywołuje radosnego, „erotycznego” lotu duszy, z jakim mamy do czynienia w dialogach Platona. W zamian za to proponuje ćwiczenie wyobraźni polegające na spojrzeniu na wszystkie sprawy tego świata z góry. Stamtąd będą wydawać się równie błahe i nieistotne. Taki „lot” przypomni człowiekowi, iż jest tylko częścią kosmosu, w stosunku do którego rzeczy ludzkie są tylko nieskończenie małymi punktami. Ale sokratejsko-platoński lot polegał na poznaniu nowej rzeczywistości, a nie tylko na wyzbyciu się złudzeń co do tej już znanej.

Filozofia hellenistyczna nie jest więc nawróceniem (odwróceniem wzroku) we właściwym sensie tego słowa. Raczej przymknięciem oczu. Na końcu prawdziwej „metanoi” jest bowiem ujrzenie wszystkiego jako nowe, a nie tak samo marne. Jest wielki zachwyt, a nie doskonała obojętność. Ale może w drodze duszy ten hellenistyczny przystanek był właśnie potrzebny?

A tamten świat pod wieloma względami przypominał naszą epokę. Był pierwszym „podejściem do globalizacji”, pierwszą tak gęstą siecią połączeń i zależności, z centrum naukowo-technicznym w Aleksandrii (dzisiejszej Dolinie Krzemowej i Nowym Jorku w jednym). Światem galopującego postępu technicznego i równolegle rozwijającego się duchowego kryzysu. Teologicznego sceptycyzmu i fascynacji magią. Bogowie byli daleko albo może wcale ich nie było, za to na ziemi i w niebie nie brakowało tajemniczych sił, przed którymi chylili czoła najbardziej zatwardziali „ateiści”. I ten właśnie świat odnalazł w filozofii ulgę. Mniej nawet „sztukę życia” (ars vitae), a bardziej sztukę przetrwania. Pierwszą pomoc. Pomoc prawdziwą, rzeczywistą kurację miało przynieść dopiero chrześcijaństwo. Filozofia – systematyczne poszukiwanie Mądrości i żarliwa miłość do Niej – ponownie narodzić miała się w klasztorach.

Hadot ze swoją fascynacją filozofią jako terapią i szkołami epoki hellenistycznej jest postacią podwójnie symboliczną, o czym również dowiadujemy się z „Filozofii jako edukacji dorosłych”. W jednym z wywiadów wspomina swoje związki z Kościołem: „Nie zawiodłem się na religii, wyemancypowałem się z niej, co było równoznaczne z uwolnieniem się od nadopiekuńczej matki. Moja matka postanowiła, że jej synowie zostaną kapłanami, i odpowiednio nas wykształciła. Stopniowo odchodziliśmy od religii. Miałem trzydzieści lat”. Chłód tych słów parzy. I nie mam tu na myśli jedynie psychoterapeutycznego nalotu („uwolnienie się od nadopiekuńczej matki”). Hadot chciałby najwyraźniej sprawiać wrażenie, że chrześcijaństwo w jego życiu się nie wydarzyło – albo jedynie jako przeszkoda do pokonania („wyemancypowałem się”). Podobnie jest w wielu jego tekstach, które aż kipią od religijnych intuicji. Ale wiara, ćwiczenia duchowe zalecane przez Kościół są tu zazwyczaj opisywane jako wariant filozoficznej terapii stosowanej przez epikurejczyków czy stoików. I zostają docenione na tyle, na ile mogą odnieść podobny do nich efekt.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Wschód, czytaj „eksperyment”

Między romansem a starokawalerstwem

Proszę wybaczyć prostotę (albo i nawet prostackość) tego porównania, ale filozofia hellenistyczna kojarzyła mi się zawsze z próbą racjonalizacji starokawalerstwa. Sztuką znoszenia swojej samotności z godnością, a nawet uczynienia z niej swoistego dzieła sztuki. Sublimacją goryczy. Spokojem kupionym za wyzbycie się złudzeń. „A co, źle ci samemu? Popatrz na te wszystkie nieszczęśliwe małżeństwa, wziętych pod pantofel mężów. Taka jest ceną, jaką przychodzi zapłacić za chwilę zwierzęcej przyjemności”. Jawi mi się więc tak uprawiana filozofia jako nauka rozpaczy znoszonej z wysoko uniesionym czołem. Ale filozofia jest przecież miłością, nie obojętnością. Drogą Oblubienicy (duszy) do Oblubieńca (Logosu).

W innym miejscu tamtego wywiadu Hadot wspomina: „Mój dziadek powiedział mi na pierwszej komunii: to najpiękniejszy dzień w twoim życiu. Wcale nie byłem przekonany”.

Filozofia może być albo terapią samotnej duszy, albo jej romansem. Wybieganiem na spotkanie. Spotkanie, które w katolicyzmie ma ten nieporównywalny z niczym innym walor cielesności, uzyskiwany w akcie komunii świętej. Spotkania ust człowieka z Ciałem Boga. To gorzkie „wcale nie byłem przekonany” Hadota jest wielkim wyzwaniem dla filozofii i Kościoła jednocześnie. Jeśli te dwie samotności się nie spotkają, nasz świat czeka katastrofa. Filozofia pozostanie terapią uczącą, jak iść na zatracenie ze spokojem w sercu i obojętnością na twarzy, a Kościół – instytucją bez środków do realnej przemiany życia jego członków; niepotrafiącą wywoływać wstrząsu ducha, radykalnie odnawiać. Będzie trwać, nie nawracając.

Jedno z najcelniejszych zapisanych przez Hadota zdań brzmi: „doskonałość bytu polega na jego powrocie do właściwego źródła”. Właściwym źródłem (sensem) Kościoła jest nawrócenie, właściwym źródłem filozofii – miłość mądrości, ukochanie Logosu, którego mistycznym ciałem jest Kościół. Każda szanująca się historia miłosna musi przebiegać w rytm pytania: „Czy tym dwojgu uda się spotkać? Czy się odnajdą i będą razem? Przecież są dla siebie stworzeni”.

Jedną z najpiękniejszych wersji tego romansu jest historia Edyty Stein, św. Teresy Benedykty od Krzyża. Ale o tym za tydzień. Bo cóż to za romans bez suspensu?

„Filozofia jako edukacja dorosłych”, Pierre Hadot, wydawnictwo Teologii Politycznej

Podczas pracy nad tekstem korzystałem też z książek Erica Hoffera, „Prawdziwy wyznawca” oraz Pawła Armady, „Mistrzowie koncentracji” (obie wydawnictwo Animi2)

Jedyna tak prawdziwa historia to historia duszy. Nie ma bardziej realnej. Jest historia polityczna, gospodarcza, społeczna; historia wojskowości, medycyny, brudu, a nawet samotności. Ale każda z nich jest którąś z warstw, elementów stroju. Dusza natomiast – okrywanym przez nie ciałem. Tym, co unosi je wszystkie, bez czego cała ta suma zdarzeń, konfliktów, tendencji, faktów i odkryć opadłaby bezwładnie na ziemię, zostałaby rozrzucona przez wichry… nie, nie dziejów. Bo przecież by ich nie było. Po prostu, rozsypałaby się; nie byłoby o czym mówić, czego dzielić na okresy, o co się spierać, w czym brać udział.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Miłosz: Czy powódź przekona polityków, by oddali komunikację w ręce specjalistów
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Państwo to strażak i urzędnik. W powodzi nie zawiedli
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Powódź 2024. Raport NIK jak lekcja
Opinie polityczno - społeczne
Renaud Girard: Polska - czwarta siła w Europie
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Opinie polityczno - społeczne
Kazimierz Groblewski: Igrzyska w Polsce – podrzucajmy własne marzenia wrogom, a nie dzieciom