Co sprawia, że „Policzone” Miklósa Bánffyego to genialna powieść?

To, co podnosi dzisiaj na wybitny poziom powieść „Policzone”, pierwszą część Trylogii Siedmiogrodzkiej Miklósa Bánffyego, to jej przenikliwość i bezlitosny opis, jakiego dopuszcza się autor, pisząc o swojej własnej sferze – węgierskiej arystokracji.

Publikacja: 08.03.2024 10:00

Miklós Bánffy (1873-1950)

Miklós Bánffy (1873-1950)

Foto: Getty Images Alamy

Trudno o tej książce pisać bez ekscytacji. Nagle bowiem, z niebytu, dostaliśmy powieść, która czekała niemal wiek na polską edycję. Ceniona tłumaczka z języka węgierskiego Irena Makarewicz przełożyła dla łódzkiego wydawnictwa Officyna pierwszy tom Trylogii Siedmiogrodzkiej Miklósa Bánffyego zatytułowany „Policzone”. Rzecz na poły autobiograficzna, bo przedstawiony tam świat pisarz znał od podszewki. Ten dyplomata, polityk, twórca teatralny, a co najważniejsze dla nas – pisarz urodził się w 1873 r. w Kolozsvárze, obecnej Kluż-Napoce, w arystokratycznej rodzinie z Siedmiogrodu. Do dziś można zwiedzać pozostaości jego rodzinnej posiadłości oddalonej 30 km od Klużu, na ziemiach, które wskutek traktatu z Trianon w 1920 r. zostały przyłączone do Rumunii i tak zostało do dziś.

W latach 1904–1906, kiedy to rozgrywa się pierwszy tom trylogii, Bánffy miał trzydzieści parę lat, niewiele więcej niż główny bohater trylogii Bálint Abády. Ostatni tom kończy się na progu I wojny światowej, a zatem to ostatnia dekada wielkich Węgier. Koniec złotego wieku, którego wspomnienie do dziś zajmuje wyobraźnię Madziarów, czego echa pobrzmiewają w przemówieniach Viktora Orbána podsycającego pamięć o węgierskim etnosie i spuściźnie rozproszonej po państwach współczesnej Mitteleuropy.

Czytaj więcej

Witkacy i Bartók na ratunek komunie

Pierwszy tom Bánffy opublikował w 1934 r., ostatnie rozdziały trzeciego pisał, gdy w Europie trwała już II wojna światowa, a zawiązane przez jego kraj sojusze prowadziły do kolejnej po Trianon dziejowej katastrofy. Bánffy, odwołując się do swojego dyplomatycznego doświadczenia, nawet próbował pośredniczyć podczas wojennej zawieruchy w sprawie przynależności terytorialnej ojczystego Siedmiogrodu. Nic jednak nie wskórał, a na odchodnym w 1944 r. Niemcy spalili jego majątek. Został tam sam aż do 1949 r., dopiero wtedy komunistyczne władze Rumunii pozwoliły mu na wyjazd do Budapesztu, gdzie czekała na niego rodzina. Zmarł rok później w wieku 76 lat.

W Węgierskiej Republice Ludowej książka przez lata nie była wznawiana, co wynikało z jej arystokratycznego tła oraz niepolitycznej, godzącej w sowieckie braterstwo kwestii siedmiogrodzkiej. Pierwsze powojenne wydanie ukazało się tam dopiero w latach 80., a na angielski przetłumaczono ją w 1999 r., co jeszcze bardziej podkreśla nasze zapóźnienie.

Dlaczego Węgrzy z Budapesztu traktowali z góry tych z Siedmiogrodu

Powieść (pierwszy tom, bo na przekłady kolejnych czekamy) zadziwia na wielu poziomach. Na poziomie fabuły jest to romans. Przez ponad 600 stron śledzimy miłosny dramat Bálinta Abádyego i Adrienne Milóth oraz równoległe zakochanie László Gyerőffyego w młodziutkiej Klárze Kolloni i inne pomniejsze historie uczuciowe, gdzie każdy jest więźniem swojego klasowego gorsetu, a miłość jest czymś przyjemnym, acz wcale niekoniecznym do zawarcia małżeństwa. Przede wszystkim jednak po tylu latach czyta się „Policzone” jako powieść obyczajową, zachwycający i  monumentalny fresk epoki. Na dodatek z lokalizacją w bardzo specyficznym miejscu Europy, jakim była wschodnia część Austro-Węgier. Wyżynę Siedmiogrodzką w większości zamieszkiwała ludność rumuńska, a węgierskie były tylko elity. Podnosiło to temperaturę w kraju, zwłaszcza w obliczu uzyskiwania praw wyborczych przez kolejne grupy społeczne i narodowościowe cesarstwa, co stanowi tło politycznego wątku powieści.

Zarazem z perspektywy Budapesztu Siedmiogród to była prowincja, a status tamtejszych rodów był niższy, jakkolwiek dumne by się czuły. Czytamy o tym w wątku księżnej Ágnes Kolloni, która poprzez mariaż awansowała do lepszej, prawdziwie „węgierskiej” sfery. „W początkowym okresie, choć była już księżną Kollonich, inne miejscowe damy wciąż traktowały ją mocno z góry. Te bardziej złośliwe pozwalały sobie niekiedy nawet na aluzje co do jej siedmiogrodzkiego pochodzenia. »Są tam niedźwiedzie, nieprawdaż? A czy jest tam też coś innego? Naprawdę?«”.

Kolozsvár jak Kanaan, a w nim bale, polowania i uczty

Bánffy pieczołowicie portretuje swoje środowisko, czyniąc to z  mieszaniną czułości i ironii. Z demaskatorskim zacięciem unaocznia stopniową degenerację całej warstwy i nieliczne przypadki przyzwoitości. Defiluje przed nami orszak mniej lub bardziej zamożnej magnaterii i śledzimy katalog rozrywek tamtej epoki: bale trwające do ósmej rano, wielodniowe polowania, kilkunastogodzinne uczty, tańce do upadłego. Zaglądamy do małżeńskich sypialni, mieszkanek wynajętych na spotkania z kochankami, kasyn, gdzie gra się w bakarata, i do węgierskiego parlamentu.

Czytaj więcej

Jan Peszek: Uwielbiam prowokację

Bánffy prześwietla małżeństwo i rodzinę w wydaniu arystokratycznym. Sam zresztą miał z tymi instytucjami na pieńku, bo w życiu zakochiwał się w kobietach „nieodpowiednich”. Ślub z matką swojego dziecka wziął dopiero po śmierci swego ojca, który nie chciał o tym związku słyszeć.

Postaciami napędzającymi ten obyczajowy teatr są dwaj wspomniani młodzi przyjaciele: Bálint i László. Ten drugi wychowywał się u krewnych (gdy matka uciekła z kochankiem, a ojciec się zabił), od których nieustannie dostaje sygnały, że nie jest równie godny jak reszta rodziny. Swój żal próbuje przelewać na muzykę, gra na skrzypcach i fortepianie, ale tylko do czasu, aż uwikła się w nieszczęśliwe związki.

Bálint to z kolei człowiek szanowany i zamożny. Dorastał w dalekich szkołach poza domem rodzinnym, zdobył wykształcenie prawnicze i przyuczał się do cesarskiej dyplomacji. Gdy powieść się rozpoczyna, wraca do majątku w Dénestornyi (dzisiejsza wieś Bonțida) i obejmuje mandat posła, o co wystarali się jego ustosunkowani krewni potrzebujący mieć swojego człowieka w polityce.

Abádyowie mają ogromny majątek: „szesnaście tysięcy mórg lasów iglastych u podnóża Vlegyászy, trzy tysiące mórg ziemi ornej w Dénestornyi, u zbiegu rzek Aranyos i Maros, ziemi urodzajnej niczym tamta obiecana w Kanaanie, ponadto pomniejsze dobra, rozsiane tu i tam”.

Biblijnych skojarzeń jest więcej, sam tytuł nawiązuje do słów z Księgi Daniela: mane, tekel, fares (policzone, zważone, rozdzielone), co nadaje trylogii jeszcze bardziej schyłkowej tonacji.

Śledzimy więc tego towarzyskiego kadryla, pochłaniając wysmakowane stylistycznie opisy balów, uczt, polowań i rozgrywających się tam towarzyskich gierek. Podpatrujemy, jak wyglądało ówczesne wychowanie dzieci, edukacja i codzienne zarządzanie majątkiem, o ile ktoś miał do tego talent i chęci, bo część z postaci to utracjusze realizujący się w plotkach, flirtach, alkoholu i hazardzie.

Trzecioosobowy narrator wie o nich wszystko i jak to w powieści realistycznej bywa, oddaje myśli kolejnych postaci. Ledwie w paru momentach ujawnia się jako głos z lat późniejszych, choćby w rozdziale opisującym burzliwe wydarzenia z budapeszteńskiego parlamentu: „Wtedy to ukazał się list otwarty, wystosowany przez premiera Tiszę do swoich wyborców. (...) Gdy czytamy go dzisiaj, po tej wielkiej lekcji, jaką dały nam tragiczne wydarzenia, które rozegrały się od tamtego czasu, ledwie można zrozumieć burzę przezeń wywołaną”.

„Policzone”, czyli dopiero pierwszy tom długiej literackiej podróży z Miklósem Bánffym

To, co podnosi dzisiaj na wyższy poziom tę powieść historyczną, to jej przenikliwość i bezlitosny opis, jakiego dopuszcza się Miklós Bánffy, pisząc o swojej sferze i jej habitusie. Bohaterami są tu bowiem ludzie o charakterach zdeterminowanych (wypaczonych?) swoim specjalnym statusem i otaczającym ich dostatkiem. W najlepszym wypadku postrzegamy ich jako ofiary konwenansu: kobiety cierpiące w kojarzonych małżeństwach, dziewczynki uwodzone przez hulaków, pozadłużanych hazardzistów czy rozpitych setkami przyjęć alkoholików. Może i my, czytelnicy, ich żałujemy, ale dla swojego towarzystwa stanowią bezcenny obiekt plotek i złośliwości. Bo przecież „okazja, żeby sobie z kogoś pożartować (...) dla każdego człowieka z Siedmiogrodu oznacza wielką radość”.

Czytaj więcej

Marzenie, by się rozpłynąć

Są to ludzie głęboko nieszczęśliwi, którzy nie znają innego świata, co, jak wiadomo, skończy się dla nich wygnaniem i deklasacją. Aczkolwiek niekiedy nawet i żałosne postacie potrafią pod niesamowitym piórem Bánffyego dostarczyć nam śmiechu. Jak chociażby Egona Wickwitza, oficera huzarów, który desperacko szuka jakiejś panny na wydaniu, ewentualnie zamożnej wdówki, by pospłacać długi.

W tej całej siedmiogrodzkiej menażerii Bálint wydaje się człowiekiem przyzwoitym, niezepsutym. Może dlatego, że jest częścią elity, ale zarazem dorastał na odległość, poznał inne światy. Ma właściwy dystans, by prowadzić nas przez ten fascynujący światek, a zarazem czuje z nim solidarność, chce go zmieniać i rozwijać. „Polityką jest właśnie samo życie – mówi wzburzony do coraz bardziej staczającego się w hazard i alkoholizm László. – I nie chodzi mi o politykę partyjną. Polityką jest także to, że utrzymuję w porządku otoczenie mojego domu, że troszczę się o moje gospodarstwo, o moją wieś, że wspomagam wszystko, co podnosi dobrobyt bądź rozwija kulturę”.

Marzy o założeniu spółdzielni dla mieszkańców i chce sprawiedliwości. Widzimy jednak, jak jego działania, zarówno w Dénestornyi, jak i wobec rumuńskich górali w Karpatach, gdzie ma lasy, kończą się fiaskiem. Wśród ludu karty zaczyna już rozdawać drapieżniejsza klasa, dopiero kształtująca się, a którą reprezentują różnej maści notariusze, adwokaci, lichwiarze i zarządcy majątków, rekrutujący się z niższych warstw, przyszła klasa średnia. Potrafią okręcić sobie młodego hrabiego wokół palca i wcisnąć mu każdą ciemnotę. Bálint nie jest głupi ani naiwny, lecz rozumiemy, że pewne przestrzenie nie będą mu z racji pochodzenia nigdy dostępne.

Wiatr dziejów się zmienia, kresu epoki dopełni wielka wojna i rewolucje. Arystokracja ze swoją archaiczną kulturą musi odejść. Co bardziej zapobiegliwi spadną na cztery łapy, a kto mniej przewidujący, albo jak Miklós Bánffy zbyt przywiązany do swojej ojczyzny, i nie zainwestuje majątku w rzeczy pewniejsze w XX wieku niż ziemia i dworki, tego wymiecie wiatr historii.

Policzone. Trylogia siedmiogrodzka, tom 1”, Miklós Bánffy, przeł. Irena Makarewicz, Wydawnictwo Offi

Policzone. Trylogia siedmiogrodzka, tom 1”, Miklós Bánffy, przeł. Irena Makarewicz, Wydawnictwo Officyna

Foto: Materiały Prasowe

Trudno o tej książce pisać bez ekscytacji. Nagle bowiem, z niebytu, dostaliśmy powieść, która czekała niemal wiek na polską edycję. Ceniona tłumaczka z języka węgierskiego Irena Makarewicz przełożyła dla łódzkiego wydawnictwa Officyna pierwszy tom Trylogii Siedmiogrodzkiej Miklósa Bánffyego zatytułowany „Policzone”. Rzecz na poły autobiograficzna, bo przedstawiony tam świat pisarz znał od podszewki. Ten dyplomata, polityk, twórca teatralny, a co najważniejsze dla nas – pisarz urodził się w 1873 r. w Kolozsvárze, obecnej Kluż-Napoce, w arystokratycznej rodzinie z Siedmiogrodu. Do dziś można zwiedzać pozostaości jego rodzinnej posiadłości oddalonej 30 km od Klużu, na ziemiach, które wskutek traktatu z Trianon w 1920 r. zostały przyłączone do Rumunii i tak zostało do dziś.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich