Zacznijmy od kwestii ściśle wojskowych. Chyba czas zastanowić się, dlaczego dzisiaj wojna na wschodzie Ukrainy wciąż znajduje się w impasie. Jeżeli Ukraińcom brakuje nowoczesnej broni i amunicji, to czy w Polsce już teraz powinien być rozbudowywany przemysł zbrojeniowy, a produkcja prowadzona w reżimie wojennym? Czy zwiększać liczbę nowych jednostek wojskowych, czy raczej udrożnić system szkolenia rezerw? Bo prawda jest taka: zawodowi żołnierze wygrywają bitwy, a wojny rezerwiści. To dzisiaj doskonale widzimy w Ukrainie.
Nie jest istotne, czy będziemy mieli na papierze armię 300-tysięczną – jak chce odchodzący minister obrony Mariusz Błaszczak, czy 220-tysięczną – jak ją widzi jeden z liderów Koalicji Obywatelskiej, były szef MON Tomasz Siemoniak. Jako państwo znajdujące się blisko frontu musimy jednak posiadać zdolności bojowe nie mniejsze niż kluczowe europejskie kraje NATO: Turcja, Francja lub Wielka Brytania.
Czytaj więcej
Neutralność uratowałaby tysiące ludzi po aryjskiej stronie, lecz donosicieli i szmalcowników było więcej niż neutralnych - mówi Henryk Grynberg, pisarz.
Armia, która dysponuje… zamówieniami
Jeszcze kilka lat temu mniej więcej 30 proc. naszego sprzętu wojskowego wyprodukowanego było na podstawie sowieckich licencji. To zmieniło się, gdy wybuchła wojna w Ukrainie. Przestarzałe systemy rakietowe, czołgi, wozy piechoty Polska przekazała wschodniemu sąsiadowi, który odpiera rosyjską agresję. Wysłaliśmy niemal 400 czołgów, ale też nowoczesne armatohaubice Krab. Do Ukrainy pojechało też osobiste wyposażenie żołnierzy, m.in. karabiny Grot, hełmy, kamizelki kuloodporne, wyrzutnie przeciwpancerne i przeciwlotnicze.
Armia nie informuje, jak bardzo przetrzebiła magazyny. W czasie defilady żołnierze wyglądają porządnie, ale gdy sięgniemy chociażby do relacji rezerwistów, którzy wzywani są teraz na ćwiczenia, widać braki w wyposażeniu. Żołnierze dostają karabinki AKM wyprodukowane na bazie pochodzących z lat 50. „kałachów” i tzw. orzeszki, czyli metalowe hełmy z lat 60.