Internet przestanie być ostoją wolności słowa?

Miało być pięknie. Powstanie internetu zrodziło nadzieję, że od tej pory racjonalna dyskusja już zawsze będzie święcić triumfy, a problem dostępu do informacji zniknie. Dzisiaj jednak widzimy, że internet przynosi co najmniej tyle szkód, ile pożytku.

Publikacja: 08.09.2023 17:00

Największa jak dotąd debata o wolności słowa w sieci wybuchła, gdy w styczniu 2021 r. Twitter zablok

Największa jak dotąd debata o wolności słowa w sieci wybuchła, gdy w styczniu 2021 r. Twitter zablokował konto urzędującego wciąż prezydenta USA. Profil Donalda Trumpa śledziło ponad 88 mln użytkowników. Po przejęciu serwisu przez Elona Muska konto zostało przywrócone

Foto: AFP

Na czym polegają współczesne problemy z wolnością słowa? Najpierw musimy zrozumieć, w jaki sposób kształtowało się coś takiego, jak przestrzeń debaty publicznej, i jaką rolę miała z początku odgrywać szeroka wymiana poglądów. Bo choć wolność słowa ma oczywiście wymiar moralny, to jest przede wszystkim kategorią polityczną. Zatem to, jakie granice powinna więc mieć swoboda publicznej wypowiedzi, zależy od odpowiedzi na pytanie, po co w ogóle dyskutujemy i jaki jest związek między wynikiem tych debat a władzą polityczną.

Czasy poprzedzające powstanie gazet, wolnej dyskusji, a przede wszystkim samej opinii publicznej zdominowane były przez rządy absolutnych monarchów. Samo pojęcie „opinii”, co podkreślał Thomas Hobbes, rozumiano w XVII wieku raczej jako prywatny przesąd, w szczególności dotyczący spraw religijnych. Prywatne przesądy były zaś niebezpieczne, niosły ze sobą ryzyko, że jednostka lub grupa będzie chciała je narzucić reszcie. A to już pachniało konfliktem. Wizja zwalczających się ugrupowań religijnych, które w swej działalności zaczynają od płomiennych słów, a kończą na użyciu przeciwko sobie broni palnej, była dokładnie tym, czego państwo powinno uniknąć. Stąd absolutystyczne rządy patrzyły niechętnie na publiczne dyskusje, a na dyskusje religijne w szczególności. Z ich perspektywy byłoby najlepiej, gdyby opinie zostały tam, gdzie powstały – w prywatnych listach, rozmowach, w sercach i umysłach myślicieli.

Zmiana przyszła wraz z rodzącym się kapitalizmem. Powstająca burżuazja potrzebowała przede wszystkim prawnych gwarancji dla swojej kupieckiej działalności oraz obiegu informacji. Trzeba było wiedzieć nie tylko, gdzie warto sprzedać, lecz także, jakie są plany gospodarcze rządu i czy można liczyć na wsparcie władcy w szukaniu nowych rynków zbytu. To ostatecznie doprowadziło do powstania prasy drukowanej. Jednocześnie społeczeństwo coraz bardziej kształtowało się według logiki wymiany handlowej. A zgodnie z nią nie jest istotne, ani z jak starej rodziny się pochodzi, ani czy jest się szlachcicem, czy chłopem. Liczyło się wyłącznie bycie człowiekiem jako takim oraz to, czy każda jednostka ma zagwarantowane równość, wolność i prawo do własności – trzy podstawowe uprawnienia, które są niezbędne, aby uczestniczyć w wymianie towarowej.

Czytaj więcej

Cyfrowa muzyka wkracza do kablówek

Od krytyki sztuki do sztuki debatowania

Oczywiście, z punktu widzenia rozwoju wolności słowa najistotniejsze były powstanie gazet i coraz większa egalitaryzacja społeczeństwa. Nie od razu jednak zaczęto dyskutować w prasie na temat polityki. Z początku do debat służyły kawiarnie i salony, a głównym przedmiotem spotkań była krytyka artystyczna. Niemniej potrzeba było jedynie kilku dekad XVIII wieku i odpowiedniego poziomu politycznego wrzenia, aby krytykę nowych dzieł literackich zamienić na krytykę poczynań rządu. Chyba najlepszym tego przykładem była atmosfera towarzysząca opublikowaniu przez Jacques’a Neckera, ministra Ludwika XVI, sprawozdania finansowego rządu w 1781 r. Poinformowanie już istniejącej opinii publicznej o stanie finansów było nie w smak francuskiemu królowi, który zdymisjonował swojego rachmistrza trzy miesiące później. Monarcha nie mógł jednak zatrzymać publicznej dyskusji, która rozgorzała w rezultacie tych wydarzeń.

I tak to się zaczęło. Od racjonalnej krytyki artystycznej do racjonalnej krytyki politycznej. Powstaniu opinii publicznej w czasach oświecenia towarzyszyła refleksja filozofów, którzy w jawnym i publicznym wypowiadaniu swego zdania widzieli znak szczególny swojej epoki. Immanuel Kant pisał, że istotą oświecenia jest zdolność i odwaga do posługiwania się własnym rozumem, bez pomocy cudzego kierownictwa. Ideał ten najpełniej się realizuje, gdy ktoś czyni publiczny użytek ze swojego rozumu, a to znaczy, że przemawia, np. za pomocą artykułu prasowego, do publiczności czytającej całego świata, usiłując uzasadnić swój pogląd racjonalnymi argumentami. Wprowadzenie cenzury stałoby w jawnej sprzeczności z tak rozumianym ideałem publicznej dyskusji. John Stuart Mill w eseju „O wolności” – kanonicznym tekście dla rozmów o wolności słowa – wyraził opinię, że ograniczanie wolności wyrażania opinii jest ograbieniem przyszłych pokoleń. Opinie same w sobie pomnażają dobrobyt społeczny, a opinie nietrafne zwiększają świadomość prawdy na skutek jej kolizji z błędem. Dopóki więc nie korzysta się z wolności słowa w taki sposób, który narusza prawa innych, dopóty powinna ona być chroniona.

W tych oświeceniowych przekonaniach zawarta została wizja nowej – jak na ówczesne czasy – formy rządu. Od tej pory ludźmi miała rządzić nie kapryśna wola monarchy, lecz prawo, które w założeniu powinno odzwierciedlać wynik racjonalnej dyskusji publiczności czytającej. Tak powstała idea demokracji epistemicznej, w której sensem debaty jest wypracowywanie dobrych decyzji, opierających się na sądach, które są prawdziwe lub uzasadnione. W tej perspektywie istnienie wielu opinii jest rzeczą pożądaną. Ucieranie się rozmaitych odmiennych perspektyw ma pomóc w dochodzeniu do prawdy.

Problem z takim modelem debaty publicznej zawsze był ten sam. Wymagał on czasu, wykształcenia i dostępu do informacji – trzech rzeczy, na które mogła sobie pozwolić wyłącznie niewielka część społeczeństwa. Skutkiem tego – zauważono to już na początku XIX wieku – przebiegające wedle tych reguł publiczne dyskusje miały na wskroś klasowy charakter. Twierdzenia, które zyskiwały ostatecznie walor sądu opinii publicznej, w gruncie rzeczy były jedynie uogólnionym zapatrywaniem przekonań klasy średniej lub sfer wyższych. Pozostali, tj. większość społeczeństwa, raczej nie mieli środków – materialnych bądź kulturowych – żeby móc wyrazić swoją opinię w artykule prasowym. Jednak w XX wieku pojawił się wynalazek, który miał to zmienić. Internet.

Złoty wiek opinii publicznej

Powstanie internetu było rewolucją względem prasy drukowanej. Gazeta papierowa ma ograniczony zasięg, publikacja w niej jest droższa niż publikacja w sieci. Gazeta ma z konieczności narzucony limit znaków, trudniej potem uzyskać do niej ponowny dostęp niż do tekstu internetowego. Ponadto w czasach bez internetu trudniejsze było zbieranie informacji w celu napisania tekstu i równie skomplikowana była także weryfikacja już opublikowanego w prasie artykułu i publiczne ogłoszenie, że tezy w nim zawarte są fałszywe. Wszystkie te wady prasy drukowanej sprowadzają się do problemu liczebności uczestników debaty publicznej. Nawet jeśli masowy nakład dawał wielu ludziom możliwość śledzenia spraw publicznych, to wciąż niewielu było w stanie w dyskusjach nad nimi brać udział. Internet rozwiązał te problemy.

Dziś sprawienie sobie urządzenia z dostępem do globalnej sieci nie jest żadnym problemem, a uzyskanie tego dostępu daje ogromne możliwości zdobywania informacji, wyszukiwania, weryfikowania i pisania. Od postu w wybranym medium społecznościowym do artykułu na portalu, który działa w oparciu o język Wordpress – nasze przemyślenia możemy upublicznić w wielu miejscach, za darmo i z nadzieją na masowe dotarcie do czytelników lub słuchaczy. Nareszcie debata zyskała szansę, żeby stać się prawdziwie demokratyczną. Chociaż wcześniej swobody wypowiedzi nie ograniczały już przepisy cenzury, to wielu nie mogło z tego uprawnienia skorzystać z uwagi na faktyczny brak środków ku temu. Teraz problem zniknął.

Szybko się jednak okazało, że masowość internetu i panująca w nim nieskrępowana wolność słowa stwarzają problemy, które pasożytują na zaletach nowych mediów. Przede wszystkim nie istnieje w sieci żadna kontrola jakości formułowanych opinii. Nie ma kompetentnego organu, który mógłby mi powiedzieć, że skoro moje wypowiedzi zawierają twierdzenia będące w jawnej sprzeczności ze stanem faktycznym, to mój artykuł nie zostanie opublikowany. Skoro zaś nie ma kontroli jakości, to masowość internetu i łatwość publikacji pozwalają, aby treści szkodliwe i fałszywe zostały masowo i łatwo rozpowszechnione. Co więcej, można to zrobić zupełnie anonimowo. W dodatku algorytmy mediów społecznościowych dbają o to, żeby czytelnik dostawał przed swoje oczy to, z czym już się zgadza.

Internet bardzo szybko udowodnił, że gdy dyskutujemy ze sobą, nie kierujemy się wyłącznie potęgą faktów i mocą logiki. Ulegamy także – być może dziś bardziej niż kiedykolwiek – wszystkim zjawiskom opisywanym przez psychologię poznawczą, takim jak efekt potwierdzenia, efekt Dunninga-Krugera (przeceniania swoich umiejętności), efekt autorytetu, efekt zaprzeczenia itd. Z pewnością bardzo pomogło to w powstaniu dwóch nowych zjawisk: coraz bardziej polaryzującego się społeczeństwa oraz coraz większej liczby antynaukowych treści. Zapewne zawsze byli tacy, którzy wierzyli, że wiedza naukowa to spisek przeciwko ludzkości. Dziś jednak bez problemu można znaleźć mnóstwo podobnych materiałów – główną platformą jest tu YouTube – do tego o wiele mówiącym tytule „Simplest Irrefutable Flat Earth Proof” („Najprostszy, niemożliwy do odparcia dowód, że Ziemia jest płaska”). W opisie zaś widnieje informacja o tym, że film obejrzało prawie pół miliona ludzi.

Płaska Ziemia to, oczywiście, przykład skrajny. Można nad wyznawcami tej teorii załamywać ręce, ale raczej nie ma obawy, że ich wierzenia staną się podstawą prawodawstwa i polityk rządów krajowych. Niemniej istnieją takie nienaukowe lub pseudonaukowe teorie, które mają lub próbują mieć wpływ na polityki publiczne. Dość wspomnieć denializm klimatyczny lub ruch antyszczepionkowy. W tym drugim wypadku WHO uznała w 2019 r., że rosnąca liczba osób odmawiających szczepień jest jednym z dziesięciu największych zagrożeń dla zdrowia publicznego. A ryzyko dla życia ludzkiego tworzy znacznie mniej zabawną sytuację niż teoria płaskiej Ziemi.

Sprzeczne z nauką twierdzenia to niejedyny problem internetu. Tezom wyssanym z palca towarzyszą hejt oraz celowa dezinformacja. Zwłaszcza Rosjanie polubili rozsiewanie fałszywych informacji, żeby wpływać na opinię publiczną. Przedsięwzięcie jakiś kroków zaradczych wydaje się konieczne. W praktyce jednak będzie to oznaczało koniec nieokiełznanej wolności słowa i nadziei na demokratyzację debaty, jakie niosła ze sobą internetowa rewolucja.

Czytaj więcej

Andrzej Grajewski: Nastąpił swoisty rozbiór diecezji pomiędzy „Gościa Niedzielnego” oraz „Niedzielę”

Kto zredaguje internet

Apele o ukrócenie swobody wypowiedzi w internecie słychać nie od dzisiaj. Jednym z nowych przykładów był opublikowany w styczniu ubiegłego roku list otwarty ponad 80 grup zajmujących się weryfikacją treści. Adresatką była Susan Wojcicki, ówczesna CEO Google’a. Autorzy listu oskarżyli należący do Google’a YouTube o to, że stał się głównym kanałem rozsiewania fałszywych informacji. Zarzucili korporacji, że nie zwalcza wystarczająco skutecznie dezinformacji i nie weryfikuje publikowanych treści.

Do głosu doszła także Bruksela. 16 czerwca 2022 r. główne platformy internetowe (m.in. Google i Meta), przedstawiciele branży reklamowej, podmioty weryfikujące fakty, organizacje badawcze i organizacje społeczeństwa obywatelskiego przedstawiły wzmocniony kodeks postępowania w zakresie dezinformacji, przygotowany zgodnie z wytycznymi Komisji Europejskiej. Kodeks zakłada, że podmioty zajmujące się dezinformacją zostaną pozbawione przychodów z reklam, sygnatariusze wyznaczą przejrzyste reguły reklamy politycznej, pozycja naukowców badających zjawisko dezinformacji ulegnie wzmocnieniu, a także rozszerzony zostanie zakres weryfikacji faktów we wszystkich państwach członkowskich UE.

Oprócz zobowiązania Google’a czy Mety do walki z dezinformacją Komisja Europejska zaproponowała także Digital Service Act (akt o usługach cyfrowych), który nakładał na dostawców platform społecznościowych wprowadzenie przejrzystych reguł moderacji i procedury odwoławczej. Gdyby profil jakiejś organizacji zablokowano lub usunięto, dostawca będzie musiał wytłumaczyć się z tego kroku. Jak czytamy w raporcie Polskiego Instytutu Ekonomicznego „Europejskie regulacje cyfrowe – wpływ DSA i DMA (aktu o rynkach cyfrowych – red.) na przedsiębiorstwa w Polsce”: „Z perspektywy organizacji działających na platformach najważniejsze jest to, że DSA umożliwia odwołanie się od decyzji o usunięciu, co przyczyni się do skuteczniejszego zakwestionowania decyzji platformy. Organizacja będzie poinformowana o możliwościach odwołania się, w szczególności w ramach wewnętrznych mechanizmów rozpatrywania skarg, a także za pomocą pozasądowego rozstrzygania sporów oraz sądowych środków odwoławczych”.

Powyższe zmiany dowodzą, że czasy bezkarnego publikowania w internecie wszystkiego i po wielokroć dobiegają końca. Niemniej wciąż jest sporo problemów do rozwiązania. Adresatami wszystkich tych regulacji są duże międzynarodowe korporacje, które trzymają klucze do udziału w debacie publicznej. Skupienie się całej dyskusji na YouTubie, Twitterze i Facebooku wynika z samej logiki internetu, który zawiera w sobie naturalną tendencję do monopolizowania usług. W końcu wszyscy lubimy mieć pożądane przez nas usługi na jednym koncie w jednej aplikacji. Z punktu widzenia wygody użytkownika dywersyfikacja nie jest korzystna. Niemniej Meta lub Google to wciąż prywatne firmy i to one decydują, jakie zasady obowiązują użytkowników ich platform. Jeśli użytkownik je znał, a mimo to je złamał, to jego konto może zostać zablokowane lub usunięte. Użytkownikiem tym może być jakiś anonimowy ekstremista, który w trakcie pandemii był antyszczepionkowcem, a po inwazji Rosji na Ukrainę został radykalnym pacyfistą i przeciwnikiem napływu uchodźców do Polski. Jednak równie dobrze może być to znany polityk, którego konto zostanie zablokowane w przededniu rozpoczęcia się kampanii wyborczej.

Kontrowersyjna jest także sama moderacja treści. Zbyt opieszała, wybiórcza lub, przeciwnie, zbyt agresywna polityka moderacyjna może prowadzić do rosnącego niezadowolenia samych użytkowników i oskarżeń o cenzurę. Poza tym walka z dezinformacją nie będzie wolna od podejrzeń o stronniczość i tłamszenie poglądów, z którymi właściciel platformy się nie zgadza. Każda decyzja o usunięciu jakiejś opinii z internetu będzie mniej lub bardziej polityczna. Zapewne skasowanie materiału o płaskiej Ziemi przejdzie bez echa. Co jednak, gdy zaczniemy usuwać artykuły lub filmy, które może i są podejrzane z naukowej perspektywy, ale reprezentują przekonania np. 20 proc. społeczeństwa?

Czytaj więcej

Tajemnica przenoszonych mostów

Na pewno daleko nam do cenzury zupełnej. Wyrażane publicznie opinie nie zyskają na powrót szemranego statusu, jaki przyznawał im Hobbes. Bez wątpienia jednak powoli zostawiamy za sobą czasy nieskrępowanego korzystania z wolności słowa. Przy całym natężeniu dezinformacji w internecie trudno utrzymać liberalną wiarę Johna Stuarta Milla w to, że nawet fałszywe opinie na swój sposób stanowią cenny wkład w rozwój ludzkości. Wolność słowa jest bowiem kategorią polityczną, a dobro wspólne wyznacza jej granice. Są one coraz bardziej potrzebne, ponieważ internet dowiódł, że rozum jednostki zbyt często przegrywa z własną psychologią i ogromem możliwości, jakie niesie ze sobą świat wirtualny.

Michał Rzeczycki (ur. 1989)

Filozof, publicysta, doktorant na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.

Na czym polegają współczesne problemy z wolnością słowa? Najpierw musimy zrozumieć, w jaki sposób kształtowało się coś takiego, jak przestrzeń debaty publicznej, i jaką rolę miała z początku odgrywać szeroka wymiana poglądów. Bo choć wolność słowa ma oczywiście wymiar moralny, to jest przede wszystkim kategorią polityczną. Zatem to, jakie granice powinna więc mieć swoboda publicznej wypowiedzi, zależy od odpowiedzi na pytanie, po co w ogóle dyskutujemy i jaki jest związek między wynikiem tych debat a władzą polityczną.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje