Bertus Servaas mówi: Dość

Kończy się w Kielcach pewna epoka. Odkąd Bertus Servaas przejął klub piłki ręcznej, stał się on potęgą w Polsce i w Europie, a sam prezes – królem Kielc. Mówią, że gdyby zechciał, mógłby być prezydentem. On sam rzekł: dość.

Publikacja: 30.06.2023 17:00

Bertus Servaas w 2016 r. świętował z kieleckimi piłkarzami ręcznymi zwycięstwo w Lidze Mistrzów, jeg

Bertus Servaas w 2016 r. świętował z kieleckimi piłkarzami ręcznymi zwycięstwo w Lidze Mistrzów, jego klub w finale grał jeszcze dwa razy

Foto: Patryk Ptak/REPORTER

Informacja o jego odejściu najpierw zaczęła krążyć w internecie. Pierwsze podało ją Radio Kielce, ale trudno było uwierzyć. Jak to, Bertus Servaas rezygnuje? Przecież jeśli ktoś myślał o piłce ręcznej w Kielcach, to od razu przed oczami stawała mu uśmiechnięta twarz potężnie zbudowanego biznesmena holenderskiego pochodzenia.

Z każdą godziną źródeł, które zapewniały, że to jednak prawda, przybywało. Prezes nie odbierał telefonu, bo oficjalnie miał to ogłosić kibicom podczas spotkania na rynku, gdzie tradycyjnie wszyscy celebrowali mistrzostwo i sukces w Europie – tym razem drugi z kolei awans do finału Ligi Mistrzów.

Miały być podziękowania dla zawodników, sztabu i działaczy za to, że przetrwali bardzo trudny sezon. Miało być też pożegnanie dziennikarza Pawła Kotwicy, który zmarł podczas finału LM w Lanxess Arenie w Kolonii, a przez 30 lat pisał o piłce ręcznej w Kielcach.

Okazało się, że uroczystość będzie miała inny przebieg. Trzeba było jeszcze podziękować samemu prezesowi, któremu piłka ręczna w Kielcach zawdzięcza tak naprawdę istnienie i nie ma w tym cienia przesady, bo Servaas kilka razy ratował klub stojący nad przepaścią. Nikt nie oskarżał, że kapitan schodzi z okrętu przed czasem, bo każdy wiedział, że ostatnie lata były dla niego wyjątkowo trudne, a sam Servaas zapewnił, że zanim odda władzę i nawet udziały komuś innemu, to wszystko załatwi oraz zabezpieczy. Dostał owację za ponad 20 lat pracy na rzecz klubu i lokalnej społeczności. Teraz będzie mógł poświęcić więcej czasu rodzinie, o czym także mówił kibicom ze sceny.

Czytaj więcej

Wlazły. Zastał siatkówkę drewnianą, zostawił murowaną

Jak zjednać sobie ludzi

Przez te dwie dekady zespół pod różnymi nazwami (obecnie – Barlinek Industria Kielce) zdobył 15 tytułów mistrza Polski i tyle samo Pucharów Polski, wygrał Ligę Mistrzów w 2016 roku i w sumie sześć razy grał o to trofeum w prestiżowym turnieju Final Four w Kolonii. Do Kielc trafiali i nadal trafiają najlepsi zawodnicy na świecie, bo wiedzą, że tutaj można liczyć na grę o najwyższe cele, uwielbienie ze strony kibiców, dobre pieniądze – może nie najwyższe w Europie, ale zazwyczaj wypłacane na czas – oraz faktycznie przyjazną, niemal rodzinną atmosferę.

Servaas osiągnął jeszcze jeden sukces. Po wielu latach działania w sporcie – gdzie przecież zwycięzca może być tylko jeden, a czasami trzeba podejmować trudne decyzje – właściwie nie da się spotkać osoby, która mówiłaby o nim źle.

– Jest wymagającym szefem, ale ja mam z nim związane same dobre wspomnienia. Chyba najlepsze to wygranie Ligi Mistrzów, czyli spełnienie sportowego marzenia, o którym wspominał, ściągając mnie z Rhein Neckar Loewen do Kielc. To było ukoronowanie planu, który cały czas konsekwentnie realizował – mówi „Plusowi Minusowi” Grzegorz Tkaczyk, były kapitan reprezentacji Polski i kieleckiej drużyny. Podobnie wypowiadają się wszyscy, także ci, z którymi drogi Servaasa się rozeszły. Jak do tego doszło? Historia wydaje się nierealna, stanowi materiał na scenariusz filmowy. Są w nim pasja, poświęcenie, ludzkie dramaty i wreszcie wiara we własne siły, która zaraża innych oraz pokazuje, że da się realizować nawet najambitniejsze cele.

Konsekwencja i marzenia, które są na pierwszy rzut oka nieosiągalne, to stały element w biografii Holendra, który stał się Polakiem. Do tego trzeba dołożyć trochę szczęścia, przypadku i ogromną umiejętność przyciągania ludzi nie tylko szerokim uśmiechem, ale też otwartością, trzymaniem się zasad i szacunkiem do drugiego człowieka – nawet tego, który teoretycznie stoi w hierarchii daleko od prezesa firmy.

– Servaas potrafił zjednać sobie ludzi. Ponad 20 lat temu od tego zaczął przecież zarządzanie w klubie. Byłem wtedy młody, obserwowałem piłkę ręczną z trybun Hali Legionów i stawiałem pierwsze kroki zawodowe. Tak było wtedy i tak jest teraz, co można było zobaczyć w Kolonii. Nie jest tak, że prezes był blisko kibiców, póki klub był mały i firma nie urosła. Zarządza kilkoma tysiącami ludzi, ma mało czasu, a nigdy nie zauważyłem, żeby traktował kogoś z góry – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem” Paweł Papaj, dyrektor marketingu w klubie.

Servaas potrafi cieszyć się z kibicami na placu przed katedrą w Kolonii, ściskać się z nimi, trzymając w rękach puchar, i po prostu rozmawiać. Można go też zobaczyć jako jednego z Trzech Króli podczas tradycyjnego orszaku 6 stycznia.

Grał z Van Bastenem i Rijkaardem

Dziś nikt w Kielcach nie wyobraża sobie miasta bez tego człowieka, ale historia, którą piłkarze, dziennikarze i kibice wspominali na kieleckim rynku, mogła się nie wydarzyć. Potrzebnych było do tego kilka zwrotów akcji, które niejednego by złamały.

Servaas miał być piłkarzem i może nawet zrobiłby karierę, skoro w juniorskich drużynach Ajaksu Amsterdam grał z Marco van Bastenem i Frankiem Rijkaardem. O rozwijaniu biznesu w Polsce na pewno wtedy nie myślał. Kiedy już witał się z profesjonalną karierą, w jednym z meczów nogę złamał mu bramkarz rywali. Servaas przeszedł wiele operacji i o graniu w piłkę mógł zapomnieć, a ze sportów zostało mu właściwie tylko pływanie (podobno często można go spotkać na kieleckich pływalniach).

Podstawowy plan na życie runął i musiał zacząć szukać innego pomysłu na siebie. Najpierw zatrudnił się w holenderskim urzędzie skarbowym, jednak wyszukiwanie uchybień popełnianych przez przedsiębiorców zupełnie mu nie odpowiadało. Wolał działać i tworzyć, sam chciał być biznesmenem.

To był czas przełomu, kiedy upadał komunizm w Europie, więc otwierały się nowe szanse. Przyjaciel i wspólnik namówił go, żeby spróbować sił w branży używanej odzieży. Najpierw wybór padł na Węgry, jednak przez nieuczciwość miejscowych wspólników firma upadła, a późniejszy prezes Vive znów stanął przed pytaniem: co dalej? To był chyba stały motyw w życiu Servaasa. Bywały momenty, gdy miał powody, żeby się wycofać i wrócić do Holandii, ale się nie poddał.

Nie udało się na Węgrzech, to – jak sam lubił powtarzać – uderzył palcem w mapę i trafił na Polskę. O naszym kraju było głośno jako o liderze zmian w regionie, a przedsiębiorcy mogli korzystać z dobrodziejstw ustawy o przedsiębiorczości, przeforsowanej w Sejmie jeszcze przez komunistycznego ministra przemysłu Mieczysława Wilczka.

Tym razem Servaas i jego przyjaciel zabezpieczyli się lepiej. Najpierw znaleźli Holendrów, którzy już działali na polskim rynku i mogli im pomóc w poruszaniu się w meandrach polskiej transformacji oraz dzikiego kapitalizmu. Servaas nie znał wtedy nawet słowa po polsku i taka pomoc była niezbędna.

To był kolejny zbieg okoliczności, który prowadził młodego holenderskiego biznesmena w stronę funkcji mecenasa piłki ręcznej. Siłą rzeczy sprowadził się do Kielc, bo bardziej doświadczeni koledzy budowali pod miastem zakład mięsny. Firmie, która wtedy nazywała się Agrotex i handlowała używaną odzieżą, pomogli w wynajęciu magazynów w Górkach Szczukowskich.

Czytaj więcej

Urazy w sporcie. Gdy mózg prosi, żeby grać z głową

Wszystko szło dobrze, dopóki wspólnik nie zginął w wypadku samochodowym, a sam Servaas stanął przed dylematem: zostać czy wracać do ojczyzny. Wtedy po raz drugi pomogli mu rodacy, którzy dokapitalizowali przedsięwzięcie, a firma rozpoczęła działalność pod nową nazwą – Vive. Jeden z Holendrów, Jacob Vermeer, stał mu się tak bliski, że Servaas nazywa go dziś drugim ojcem.

Minęło dziesięć lat, biznes się rozwijał, aż nagle hale w Górkach Szczukowskich spłonęły, a ubezpieczyciel odmówił wypłaty odszkodowania. Jakby kłopotów było mało, Servaas niedawno przejął stojący na krawędzi upadku klub piłki ręcznej. Na głowie miał nie tylko wypłaty dla pracowników firmy, ale też dla zawodników. Wtedy poczuł wsparcie lokalnej społeczności. Nie był dla niej już obcym, który przyjechał do Świętokrzyskiego po prostu robić pieniądze, ale stał się swój.

Sam wspomina, jak pracownicy przyszli i obiecali, że na wypłatę mogą poczekać. Podobnie zachowali się piłkarze. – Drużyna zrezygnowała z części wynagrodzeń. Wtedy byli to wychowankowie albo ludzie, którzy grali w Kielcach przez wiele lat, więc czuli się związani z miejscem – opowiada Papaj.

Pomogło też miasto, lokalni biznesmeni i środowisko sportowe. Firma Vive dostała pomieszczenia w halach dawnej fabryki Chemar, gdzie działa do dziś. Szlachetnie zachowali się też konkurenci z branży, czyli skarżyska firma Wtórpol, która postanowiła wtedy podzielić się rynkiem: Vive miało sprowadzać ubrania z zachodniej Europy, a Wtórpol zajął się Polską.

Servaas poczuł, że dobro wraca i może też dlatego w późniejszych latach, kiedy wielokrotnie mógł powiedzieć „dość”, walczył do końca i przełamywał kolejne bariery. On uratował piłkę ręczną dla kielczan, a kielczanie uratowali jego.

– Zdecydował się przejąć klub z dobrodziejstwem inwentarza, czyli z długami. Był w 2002 roku ostatnią deską ratunku. Sytuacja wyglądała tak, że albo się uda pozyskać wsparcie, albo klub przestanie istnieć. Jeden z mniejszych sponsorów podpowiedział, żeby porozmawiać z właścicielem Vive, który od kilku lat już wspierał klub. Oprócz działaczy rozmawiali też zawodnicy z rady drużyny, czyli ja i Rafał Bernacki. Przekonywaliśmy, że warto to zrobić dla lokalnej społeczności. Po dwóch czy trzech miesiącach stwierdził, że przejmie klub, ale na swoich warunkach. Jego firma nie była tak potężna, jak w późniejszych latach. Warunki były inne, a Polska nie była nawet w Unii Europejskiej – opowiada „Plusowi Minusowi” Radosław Wasiak, były reprezentant Polski, legenda klubu i przez wiele lat dyrektor sportowy.

Tajny plan

Tak rozpoczął się jeden z jego wielkich projektów, którymi Holender z polskim paszportem potrafił zarazić innych. Warto pamiętać, że Servaas nie zbudował piłki ręcznej w Kielcach od zera, bo już przed nim było tam złoto mistrzostw Polski i gra w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Bez niego klub nie byłby jednak taką potęgą, jak dziś, mógł nawet upaść. Nowy właściciel po kolei dokładał kolejne klocki.

– Dla niego porażka w Piekarach czy Elblągu to nie było coś normalnego. To człowiek budowany na pragnieniu zwycięstwa. Myślę, że punktem przełomowym była porażka w półfinale mistrzostw Polski z Zagłębiem Lubin. Wtedy stwierdził: albo ruszymy z kopyta, albo się rozchodzimy. Sprowadził do klubu Bogdana Wentę, który miał sukcesy z reprezentacją, charyzmę i dał bodziec do rozwoju. Wtedy klub zaczął funkcjonować na poziomie europejskim. Zaraz potem udało się przekonać do gry Mariusza Jurasika, Tkaczyka i obcokrajowców – mówi Papaj. Wasiak wspomina, że ściągnięcie Wenty było autorskim pomysłem prezesa. – To był jego tajny plan, wziął negocjacje na siebie. Rozmawiali podczas rozgrywanego we Wrocławiu turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk olimpijskich – mówi były kapitan kieleckiej drużyny.

Same nazwiska nie grają, bo jeszcze trzeba je złożyć w dobrą drużynę. – Kiedy przychodziłem, zespół już prezentował solidny poziom, miał potencjał. Kiedy widać było, że drużyna wskakuje na wyższy poziom? W 2011 roku graliśmy w turnieju o dziką kartę do Ligi Mistrzów w Kielcach. Po drodze pokonaliśmy Rhein Neckar Loewen. To był ten krok do przodu – wspomina Tkaczyk.

Łódź płynie dalej

Od tego czasu można mówić o dominacji klubu z Kielc na krajowych boiskach. Servaas – jak na polskie warunki – stworzył potwora. Od 2013 roku drużyna nieprzerwanie zdobywa mistrzostwo, a jedynym godnym rywalem pozostaje Orlen Wisła. Ostatnio klub z Płocka rzuca kielczanom wyzwanie coraz śmielej: dwa razy z rzędu zdobył Puchar Polski, a w lidze walczył o złote medale do końcowych minut ostatniego spotkania. Tytuł jednak znów zdobyła żółto-niebieska siódemka.

– Servaas podchodzi do rywali z olbrzymim szacunkiem, ale w szatni potrafi się cieszyć na całego – zaznacza Wasiak.

Tym razem triumf smakował wyjątkowo, bo został wywalczony w dramatycznych okolicznościach. Na początku sezonu ze wspierania drużyny wycofał się główny sponsor, browar Van Pur, a marka Łomża zniknęła z nazwy drużyny. Wydawało się, że drużyna może przestać istnieć, a po największe gwiazdy już zgłaszali się pierwsi chętni. Ostatecznie do Veszprem za milion euro odszedł Nedim Remili. Reszta drużyny, na czele z trenerem Talantem Dujszebajewem, została – nawet obcokrajowcy, którzy mogli przecież zacząć szukać nowych pracodawców i na pewno szybko by ich znaleźli. Zostali, a umowę sponsorską podpisała z klubem firma Barlinek, należąca do Michała Sołowowa. To był już kolejny taki kryzys, który zażegnał Servaas.

– Wcześniej była pandemia C0vid-19, przez którą musiał przestać sam sponsorować drużynę. Podpisaliśmy znakomitą umowę z browarem Van Pur, ale po dwóch latach trzeba było się rozstać. To były olbrzymie problemy. Pamiętajmy, że my nie jesteśmy jak inne kluby, które są mocno dotowane przez samorządy lub spółki Skarbu Państwa. Oczywiście mamy i takie wsparcie, ale u nas prawie 80 proc. budżetu pochodzi z prywatnych źródeł – mówi Papaj.

Rzeczywiście, przez lata Servaas zbudował piramidę sponsorów i każdego traktuje z szacunkiem, nawet jeśli przynosi do klubu stosunkowo niewielkie pieniądze. Stara się też zapewniać dodatkowe korzyści: oferuje szkolenia, spotkania biznesowe i te z zawodnikami. Nie wyciąga tylko ręki po pieniądze, ale stara się pokazać, jak na wspieraniu sportu mogą zyskać obie strony.

Czytaj więcej

Nos Adamka, kręgosłup Kowalczyk. Sportowca musi boleć

– Siłą zespołu z Kielc od lat jest to, że zrzesza przy sobie małych, lokalnych sponsorów. Bert stworzył rodzinę, w której każdy czuł się bardzo ważny. To buduje społeczność – opowiada Tkaczyk, który przez kilka lat po zakończeniu kariery również zaangażował się w pozyskiwanie w klubie sponsorów.

Servaas docenia każdego. Potrafi napisać na Twitterze podziękowania choćby za to, że mniejsi sponsorzy dołożyli się do kosztów wynajęcia samolotu, dzięki czemu drużyna mogła polecieć na mecz ligowy do Szczecina, zamiast spędzić kilka godzin w autokarze. Widać w tym nie tyle starannie wykalkulowany PR, ile przede wszystkim autentyczność i pasję, którą prezes potrafił zarażać innych. Dla niego życie klubem nigdy się nie kończyło i może dlatego postanowił powiedzieć „stop”, a obowiązków i tak mu nie zabraknie.

Jego firma sprzedaje używane ubrania do kilkudziesięciu krajów świata. Zajmuje się też wytwarzaniem nowych materiałów z przetworzonych ubrań (tworzywo wootex), a nawet paliw alternatywnych (umowa z Cementownią Ożarów na dostarczenie 36 tys. ton paliwa).

– Zawsze cenił pasjonatów i ludzi zaangażowanych. Widzę to teraz z perspektywy współzarządzającego klubem. W sporcie nie ma pracy od 8 do 16 i czasem trzeba trochę poświęcenia. Bertus potrafił zadzwonić nawet około 22–23, dla mnie zawsze była to dobra wiadomość, bo oznaczała, że o klubie cały czas myśli – mówi Papaj. Teraz najwidoczniej przyszła pora na to, żeby więcej czasu poświęcił również rodzinie. Na pewno jednak z kieleckiej piłki ręcznej nie zniknie. Zapowiada, że jest gotów zostać w klubie, może jako doradca. Żółto-biało-niebieska łódź będzie płynęła dalej, bo to Servaas wyznaczył jej kurs.

Informacja o jego odejściu najpierw zaczęła krążyć w internecie. Pierwsze podało ją Radio Kielce, ale trudno było uwierzyć. Jak to, Bertus Servaas rezygnuje? Przecież jeśli ktoś myślał o piłce ręcznej w Kielcach, to od razu przed oczami stawała mu uśmiechnięta twarz potężnie zbudowanego biznesmena holenderskiego pochodzenia.

Z każdą godziną źródeł, które zapewniały, że to jednak prawda, przybywało. Prezes nie odbierał telefonu, bo oficjalnie miał to ogłosić kibicom podczas spotkania na rynku, gdzie tradycyjnie wszyscy celebrowali mistrzostwo i sukces w Europie – tym razem drugi z kolei awans do finału Ligi Mistrzów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi