Wlazły. Zastał siatkówkę drewnianą, zostawił murowaną

Latał przez 20 lat i uznał, że to już chyba wystarczy. Przeszedł na sportową emeryturę na swoich warunkach, czyli tak, jak postępował przez całą karierę. Nie kłaniał się okolicznościom, ale kiedy uznał, że trzeba, to szedł na ostre zwarcie. Także dzięki niemu polska siatkówka jest dzisiaj w takim, a nie innym miejscu – niemal na szczycie.

Publikacja: 12.05.2023 10:00

Wlazły. Zastał siatkówkę drewnianą, zostawił murowaną

Foto: PIOTR MATUSEWICZ/EAST NEWS

Przy takich okazjach, kiedy wielki sportowiec kończy karierę, pojawiają się zazwyczaj łzy i laudacje. Te pierwsze wylewa sam bohater, bo wie, że coś się skończyło nieodwołalnie, a jeszcze nie wiadomo, co się zacznie. Te drugie wygłaszają koledzy z boiska, kibice, trenerzy, działacze. Podczas pożegnań Wlazłego nie zabrakło żadnego istotnego elementu. Wzruszał się sam bohater oraz ci, którzy go oklaskiwali. Nie zabrakło też oczywiście pochwał, bo przecież każdy ma świadomość, że z boiska po raz ostatni zszedł sportowiec niezwykły.

Bez niego nie byłoby wicemistrzostwa świata z 2006 roku i złotych medali mundialu osiem lat później, wywalczonych na polskiej ziemi. Nie byłoby też ważnych zmian w samej siatkówce, które pomogły przenieść ten sport w naszym kraju na wyższy poziom. Można powiedzieć wręcz, że Wlazły zastał siatkówkę drewnianą, a zostawia murowaną, na solidnych fundamentach.

Przez 20 lat, jakie minęły od debiutu do końca jego kariery, zmienił się świat, bo kiedy atakujący po raz pierwszy zaczynał latać nad siatką i dawał się poznać szerszej publiczności, to w powietrze wzbijały się jeszcze samoloty Concorde, Polska nie była członkiem Unii Europejskiej, a Mark Zuckerberg był tylko studentem Uniwersytetu Harvarda i nazwa Facebook nikomu nic nie mówiła.

Czytaj więcej

NBA. Sochan będzie uczył się od mistrza

Wyskakany, ale nieopierzony

Pewnie niewielu w tamtym czasie, widząc wychodzącego na parkiet chudego chłopaka, przeczuwało, jak wiele będzie znaczyć w polskim sporcie w ciągu następnych lat. Nawet w środowisku siatkarskim nie było przekonania, że oto objawił się wielki talent. Starsi koledzy z PGE Skry Bełchatów, gdzie Wlazły ostatecznie spędził 17 lat i ma status legendy, na początku powątpiewali, czy młodzian będzie w stanie im pomóc. Krzysztof Ignaczak i Andrzej Stelmach wybrali się po pierwszych zajęciach do trenera Ireneusza Mazura wyjaśnić mu, że z Wlazłego nic nie będzie. Dziś obaj się z tego śmieją, ale wtedy byli przekonani o swojej racji.

– Był wyskakany, dynamiczny, ale nieopierzony. Na początku walił wysoko i mocno. Nie przejmował się kierunkiem, ale piłki szybko wracały na jego stronę siatki. Potrzebował czasu, ale że był bardzo utalentowany, to szybko się uczył. Po tym, jak rozegrał cały sezon u nas, stało się jasne, że może zostać zawodnikiem wielkiego formatu. Kolejne lata to był już szybki rozwój – wspomina w rozmowie z „Plusem Minusem” Krzysztof Ignaczak, który grał w Bełchatowie w latach 2003–2007.

Tę cechę Wlazłego, czyli umiejętność dostosowania się do wymogów, taktyki i zmieniającej się siatkówki, podkreślają też inni koledzy z parkietu. Na początku potrafił przeskoczyć każdy blok, ale kiedy na środku siatki zaczęli grać zawodnicy bardzo wysocy, trzeba było znaleźć inny sposób. Na tym też polegała wielkość atakującego reprezentacji Polski.

– Najbardziej w nim podziwiałem ewolucję sposobu gry. Poziom bloku się podnosił i jeśli przeciwnik dodał do tego dobrą grę w obronie, to trudno byłoby mu utrzymać skuteczność bez zmiany taktyki. Za czasów Daniela Castellaniego, kiedy rozgrywającym był Miguel Falasca, zaczął grać szybko. To było najlepsze dla drużyny. Jego zalety wcale się na tym nie kończyły, bo blok i serwis też miał świetny, a do tego bardzo dobrze bronił. Przez jeden sezon grał na przyjęciu, może nie tak wybitnie, jak na pozycji atakującego, ale utrzymał wysoki poziom – mówi „Plusowi Minusowi” Stephane Antiga, który przyszedł do Bełchatowa w 2007 roku.

Atakujący na piątym biegu

Sportowiec kompletny? Marcin Możdżonek, który przez kilka lat występował w Bełchatowie i zna atakującego także ze zgrupowań reprezentacji, dodaje do warunków fizycznych oraz inteligencji boiskowej jeszcze dwie ważne cechy, które pomogły Wlazłemu wejść na szczyt. Wielu sportowców jest świetnych wtedy, kiedy nic nie muszą, a do ostatecznego rozstrzygnięcia jest jeszcze daleko. Wtedy pozwalają sobie na luz i finezję, a rosnąca odpowiedzialność za wynik zaczyna ich blokować. Wlazłego takie momenty zdawały się, jeśli nie rozluźniać, to na pewno mobilizować. Były kapitan reprezentacji Polski wśród atutów kolegi wymienia też samoświadomość. Wlazły wiedział, co może, a na co musi uważać, bo zdrowie ma tylko jedno. Najlepszy był wtedy, kiedy toczyła się gra o medale.

– Oprócz tego, że był skoczny i dynamiczny, dzięki czemu zdobywał wiele punktów, wyróżniał się odpornością psychiczną. Zwłaszcza w końcówkach setów brał odpowiedzialność na swoje barki i w większości przypadków nie zawodził. Kiedy było 24:23 dla przeciwnika i wchodził na zagrywkę, wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Przeżyłem szok, przychodząc do Bełchatowa. Nie uczestniczyłem w przygotowaniach, bo w ostatniej chwili podpisałem kontrakt. Wydawało mi się, że Mariusz mógłby trenować i grać w rundzie zasadniczej lepiej. On po prostu był już wtedy na tyle świadomy oraz dojrzały, że potrafił gospodarować siłami, których nie miał zbyt wiele. Kiedy przychodziły play-offy, włączał piąty bieg i nikt nie mógł go zatrzymać – mówi Możdżonek.

To był czas, kiedy Wlazły musiał się oszczędzać. Był wicemistrzem świata, kibice go uwielbiali i wydawało się, że może być tylko lepiej, a tymczasem atakujący na początku 2007 roku poprosił o zwolnienie z Ligi Światowej. Zaczął odczuwać silne skurcze mięśni, a problem pojawiał się już po oddaniu kilkunastu skoków. Raul Lozano, który był wtedy selekcjonerem, wściekł się i domagał zawieszenia, a ostatecznie pomógł mu zorganizować leczenie w Barcelonie.

To nie zażegnało konfliktu. Wlazły nie pojechał na mistrzostwa Europy do Moskwy (2007), gdzie Polacy, srebrni medaliści mistrzostw świata, ponieśli spektakularną klęskę. Reprezentacja to w ogóle najbardziej burzliwy rozdział w karierze atakującego.

Wlazły to do kadry wracał, to z niej wypadał lub rezygnował, co nie zawsze rozumieli kibice. Zawodnik PGE Skry Bełchatów nie pojechał w 2009 roku na mistrzostwa Europy do Turcji, gdzie Polacy zdobyli złoto, bo leczył kontuzję. Daniel Castellani miał inne podejście niż Lozano i pozwalał Wlazłemu odpoczywać. Rok później, przed mistrzostwami świata, atakujący wrócił do składu, owacyjnie witany przez fanów. Pojechał na turniej do Włoch, ale grał słabo, jak cała drużyna. To wtedy zrezygnował z gry w kadrze.

Długo milczał, kibice dyskutowali, a media dociekały. Wreszcie opublikował oświadczenie, w którym przedstawił swoją wersję historii. Miał żal do Polskiego Związku Piłki Siatkowej (PZPS), że traktował go jak wyrobnika, który jest potrzebny tylko, gdy trzeba zdobywać medale. W turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk w Pekinie wystąpił po kontuzji kolana, a na samym turnieju olimpijskim w kilku meczach grał ze złamanym palcem. Napisał o problemach z uzyskaniem dokumentacji medycznej, a przecież takich rzeczy wymagają ubezpieczyciele, jeśli mają wypłacać odszkodowanie. Samych kontraktów PZPS też kadrowiczom nie ubezpieczał. Padały mocne słowa „Nie byłem jedynym reprezentantem, któremu odebrano stypendium podczas leczenia (…) Dla PZPS nie byliśmy partnerami, a bardziej niewolnikami. W kadrze, w której byłem, nikt nie grał dla pieniędzy. Związek może twierdzić, że zbijamy na grze w reprezentacji majątek, a tymczasem stypendia płaci nam państwo. Związek nie dokłada do nich nawet złotówki”. Pomagał mu wówczas klub. Nic dziwnego, że ludzi tam pracujących nazywał przyjaciółmi.

– Był postacią, która się mogła postawić. W kadrze grało się dla „orzełka”, więc każdy chciałby mieć ubezpieczenie. Jeśli wracasz ze zgrupowania z kontuzją i klub ci nie wypłaci pieniędzy, to co wtedy? Tak działa zawodowy sport, a myśmy się tego dopiero uczyli. Każdemu zależało na obecności Mariusza w kadrze, więc dobrze, że to zrobił w imieniu nas wszystkich – mówi dziś Ignaczak.

Zawodnicy grający na Zachodzie wiedzieli, że Wlazły ma rację (ubezpieczenia kontraktu w 2011 roku domagał się od PZKosz chociażby Marcin Gortat), ale w kraju rozgorzała dyskusja i nie wszyscy popierali siatkarza. Niektórzy gwizdali na niego z trybun.

– Tych gwizdów nie było dużo i pojawiały się głównie w miejscach, gdzie niezbyt dużą sympatią darzono Skrę Bełchatów. Myślę, że wynikało to po części z faktu, że nie wszyscy rozumieli powody tej decyzji. Gwizdy na siatkówce były słyszalne, a na meczu piłki nożnej pewnie nikt by na nie zwrócił na nie większej uwagi. To nie była walka z PZPS-em, tylko bitwa o zasady. Trzeba przyznać, że Mariusz ją wygrał, razem z kolegami oczywiście. W tym „konflikcie” chodziło o usankcjonowanie kilku rzeczy tylko i wyłącznie po to, aby mieć chłodną głowę i skupić się na wykonywanych zadaniach. Obecni kadrowicze dzięki temu, co wydarzyło się kilkanaście lat temu, mają wszystko poukładane i mogą się skupić na grze – mówi „Plusowi Minusowi” dziennikarz Polsatu Sport Marek Magiera, który razem z Grzegorzem Kułagą prowadzi doping na meczach reprezentacji.

Ostatecznie kibice Wlazłemu wybaczyli, a sam zawodnik wrócił jeszcze na „ostatni taniec”, czyli MŚ w 2014 roku. Namówił go Antiga. Być może gdyby ktoś inny został trenerem, Wlazły nie zdecydowałby się na powrót do gry.

– Nie był już najmłodszy, miał ponad 30 lat, ale ciągle chciał się uczyć. Grał świetnie, zdobył tytuł MVP. Mógł mieć wątpliwości co do mojej klasy trenerskiej, bo dopiero zaczynałem pracę w tym fachu. Wyjaśniłem mu nie tylko, jak chcę grać, ale też zasady, filozofię. W końcu to zaakceptował – wspomina były selekcjoner.

Możdżonek nie ma wątpliwości, jak ważny był powrót Wlazłego. – Myślę, że dzięki niemu mamy mistrzostwo świata. Przed turniejem typowano nas do zajęcia miejsca czwartego czy nawet jeszcze niższego. Brakowało mi Mariusza w 2012 roku na igrzyskach w Londynie – ocenia mistrz świata z 2014 roku.

Tamten turniej i to, co działo się później, to był chyba szczyt popularności siatkówki w naszym kraju, która przecież już wcześniej była dla kibiców bardzo ważna. Kibice śledzili mecze z zapartym tchem, a drużyna była fetowana. Po turnieju Antiga i Wlazły odebrali nawet Telekamery. Popularnością siatkarze przebijali wtedy skoczków narciarskich, a to już o czymś świadczy.

Czytaj więcej

Zanim szerpowie weszli na K2

Płacili im za kawę

Mariusz zaprosił Kamila Stocha na mecz do Spodka w Lidze Światowej. To był 2014 rok, czyli już w momencie, kiedy Kamil był dwukrotnym mistrzem olimpijskim. Obaj panowie po meczu z Niemcami siedzieli w hotelowym lobby i pili kawę. Podchodzili do nich kibice z prośbą o wspólne fotki. Co ciekawe, prawie wszyscy prosili Kamila, aby je wykonywał, a kibice ustawiali się do zdjęcia z Mariuszem. Śmialiśmy się wszyscy z tej sytuacji, bo jak to ktoś powiedział, „za Małysza taki numer by nie przeszedł” – opowiada Marek Magiera.

Każdy chciał się wówczas z siatkarzami spotkać, zrobić zdjęcie, uścisnąć rękę. Byli bohaterami.

– Śmiałem się, że potem czekały nas wizyty w urzędach, zakładach pracy i szkołach. Później popularność zaczęła jednak tracić impet. Kolejne złoto mistrzostw świata nie było już tak spektakularnie odbierane, a o ostatnim srebrze kibice już następnego dnia nie pamiętali – mówi Możdżonek.

Być może kibiców trochę rozpieściły sukcesy, zwłaszcza że brakuje dziś krajów, z którymi moglibyśmy rywalizować „na śmierć i życie" – zwłaszcza od momentu, kiedy na boczny tor świata sportu po napaści na Ukrainę wypchnęli się Rosjanie.

– Rozpoznawano nas we Włoszech, Brazylii czy Iranie. Kiedyś na lotnisku w Teheranie chcieliśmy kupić kawę i kanapkę, ale nie działała karta płatnicza. Jeden z miejscowych kibiców nas zobaczył i powiedział: „Panie Możdżonek, panie Kubiak proszę się nie martwić, ja zapłacę” – mówi były kapitan kadry.

Liga pełna dobrobytu

Siatkówka to w większości krajów sport niszowy. – W piłkę nożną grają wszyscy, a w siatkówkę tylko wybrane kraje. Robert Lewandowski jest rozpoznawalny w 90 proc. państw świata. Siatkarze nie mają takiej popularności. Musimy jako środowisko zastanowić się, co z tym zrobić, bo FIVB tego nie czuje. To są starsi panowie, „beton”– twierdzi Ignaczak.

Nawet jeśli siatkówka przeżywa kryzys, to nad Wisłą tego nie widać. Ze sportu półamatorskiego, gdzie przygotowanie fizyczne na siłowni odbywało się „na gwizdek” i wszyscy wykonywali to samo ćwiczenie, przebyła długą drogę na salony.

– Pojawiły się duże pieniądze, na meczach jest publiczność, poprawił się marketing, zwiększyła się też świadomość zawodników. Siatkarze mogą więcej zarabiać i dłużej pracować, bo lepiej dbają o swoje ciała. Jest lepszy dostęp do odżywek, fizjoterapeutów, opieki medycznej i odnowy biologicznej. W każdym klubie PlusLigi są trenerzy przygotowania fizycznego. Kiedyś tego nie było – wylicza Ignaczak, który przez wiele lat z bliska obserwował zmiany.

Sam Wlazły pokazał, że dzisiaj na wysokim poziomie można grać niemal do 40. roku życia i cały czas być cenioną postacią w zespołach o medalowych aspiracjach.

Kluby coraz częściej grają w pięknych obiektach, a przecież jeszcze na początku XXI w. transmisje z hali w Jastrzębiu-Zdroju wyglądały ubogo. Nie wszędzie jest idealnie. W Zawierciu, gdzie stworzyli drużynę aspirującą do gry w finale PlusLigi, ciągle czekają na nową halę.

Czytaj więcej

Urazy w sporcie. Gdy mózg prosi, żeby grać z głową

Sam Ignaczak wskazuje mankamenty, które występują również w Polsce, choć wielu siatkarzom i kibicom nasza liga jawi się jako „ziemia obiecana”. – Jest może sześć klubów, które mają piękne hale. Brakuje obiektów z gabinetami odnowy biologicznej, przestronnymi szatniami czy telebimami, na których można prowadzić odprawy. Patrzmy, co robią Amerykanie. Tam nawet drużyny uniwersyteckie mają takie ośrodki, ale to wymaga dużych nakładów finansowych – wylicza mistrz świata z 2014 roku.

W 2007 roku pojawienie się w polskiej lidze Antigi, reprezentanta Francji, będącego u szczytu kariery, było symbolem zmian. Teraz w drużynach walczących o mistrzostwo Polski grają mistrzowie olimpijscy, a w Indykpolu AZS Olsztyn – to zespół środka tabeli – występuje reprezentant Brazylii Alan Souza. Gwiazdy przyjeżdżają nad Wisłę, bo wiedzą, że dobrze zarobią, a kontrakty nie są tylko na papierze i pieniądze będą wypłacone na pewno.

Taką ligę zostawia Wlazły. Dobrobyt to też jego zasługa, bo przez wiele lat był twarzą rozgrywek. Teraz może wrócić do Wielunia i zająć się swoją pasją, czyli fotografią. Niech inni się męczą, on swoje już zrobił.

Przy takich okazjach, kiedy wielki sportowiec kończy karierę, pojawiają się zazwyczaj łzy i laudacje. Te pierwsze wylewa sam bohater, bo wie, że coś się skończyło nieodwołalnie, a jeszcze nie wiadomo, co się zacznie. Te drugie wygłaszają koledzy z boiska, kibice, trenerzy, działacze. Podczas pożegnań Wlazłego nie zabrakło żadnego istotnego elementu. Wzruszał się sam bohater oraz ci, którzy go oklaskiwali. Nie zabrakło też oczywiście pochwał, bo przecież każdy ma świadomość, że z boiska po raz ostatni zszedł sportowiec niezwykły.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi