Zanim szerpowie weszli na K2

Szerpowie skończyli zimowe wspinanie na ośmiotysięczniki, ale to Polacy je zaczęli i przez wiele lat bili kolejne rekordy. Dzisiaj nasi lodowi pionierzy są już na emeryturze albo po drugiej stronie gór.

Publikacja: 22.01.2021 18:00

Święto w bazie po zimowym wejściu Szerpów na szczyt K2

Święto w bazie po zimowym wejściu Szerpów na szczyt K2

Foto: AFP

Wydawało się, że jest to nie do zrobienia, że góra jest zbyt trudna technicznie, a okna pogodowe umożliwiające wspinaczkę – za krótkie. Jeśli nie udało się do tej pory Polakom, którzy zdobyli najwięcej szczytów zimą i próbowali wejść na K2 o tej porze roku trzy razy różnymi drogami, to nie dokona tego nikt inny. Szerpowie to zrobili, a nam pozostaje satysfakcja, że to Polacy pierwsi porwali się zimą na najwyższe góry świata.

Jeździli do Nepalu, walcząc z biurokracją, brakiem sprzętu i pieniędzy. Są w ich historiach momenty bohaterstwa, wspaniałej odwagi, gdy jeden członek wyprawy ryzykował życie dla drugiego. Są też postawy wątpliwe, o które już wiecznie będą się toczyć spory między himalaistami, bo tylko oni wiedzą, czym jest schodzenie ze szczytu przy zapadającym zmroku. Są anegdoty wywołujące uśmiech, duża część tej historii działa się w szaroburych czasach PRL.

Szerpowie mieli szczęście do pogody, a może to góra pozwoliła im wejść na szczyt, widząc, że to oni próbują? Krzysztof Wielicki podkreślał w rozmowie z „Rzeczpospolitą", że to „najlepszy z najgorszych scenariuszy". Jeśli ktoś miał zdobyć K2 zimą, to dobrze, że zrobili to Szerpowie, a nie Rosjanie, Kazachowie, Hiszpanie czy Włosi, którzy przez lata ścigali się w górach wysokich z Polakami.

Do tej pory Szerpowie byli raczej pomocnikami, Szerpa był synonimem bezimiennego pracownika do tego stopnia, że nawet w polityce zaczęto tak nazywać ludzi, którzy wypracowują porozumienia, podpisywane później w świetle kamer przez polityków. Krzysztof Wielicki mówił po ich sukcesie, że chyba oni sami nie planowali ataku szczytowego, ale widząc, że mają na temu niepowtarzalną szansę, postanowili spróbować.

Ludzie z najwyższych gór świata przygotowywali wyprawy, na których pomagali wchodzić bogatym turystom z Zachodu. Poręczowali trasy, zakładali obozy, byli kucharzami, przewodnikami. Można było usłyszeć, że niemal „wciągali" na szczyty tych, którzy do luksusowego samochodu i wielkiego domu chcieli jeszcze dodać zdjęcie z ośmiotysięcznika. Andrzej Bargiel był świadkiem, jak zapewnili wejście na szczyt bogatemu Chińczykowi, który w bazie pojawił się ledwie trzy dni wcześniej. To była ich praca – za udział w wyprawie, trwającej nawet dwa miesiące, dostawali około 6–7 tys. dolarów.

Byliśmy biedni

Nie każdy z Szerpów jest tak dobrym wspinaczem jak Nirmal Purja czy Mingma G, o których przy ataku na K2 mówiło się najwięcej, ale wszyscy jako ludzie urodzeni i wychowani wysoko w górach mają naturalną wydolność i siłę. Kiedyś to były ich jedyne atuty, dlatego byli głównie tragarzami i pomocnikami, jak na polskiej narodowej wyprawie na Mount Everest, która zakończyła się zdobyciem szczytu 17 lutego 1980 roku.

Po latach dodali do tego jeszcze umiejętności alpinistyczne mogące zaimponować nawet tym, którzy dużo już w górach widzieli. – Dawniej Szerpowie zaznaczali, że nie będą wchodzić na 8 tys. metrów. Myśmy zakładali poręczówki, wspinaliśmy się, a oni czekali, bo technicznie byli słabi. Dopiero później zaczęli się szkolić, zostali przewodnikami IVBV, Francuzi ich wyszkolili. Kilka lat temu, jak na jednej z komercyjnych wypraw miałem Szerpę, który mi pomagał, i widziałem, co on wyczynia, byłem pełen uznania. Technicznie był doskonały. Wcześniej kojarzyłem ich tylko z Everestu, bo tylko tam mieliśmy Szerpów. Byliśmy biedni i na wyprawach organizowanych przez kluby wysokogórskie nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Teraz, jak jedzie wyprawa Polskiego Himalaizmu Zimowego, to ma tyle samo Szerpów, co uczestników, i to oni im noszą towary – mówi „Plusowi Minusowi" Ryszard Gajewski, pierwszy zimowy zdobywca Manaslu wspólnie z Maciejem Berbeką i uczestnik wyprawy na Mount Everest w sezonie 1979/1980.

Bieda i ograniczone środki finansowe to jedno, ale wtedy liczyła się przede wszystkim chęć pokazania, że Polacy mogą być najlepsi w górach. A co takiego można było zrobić, skoro wszystkie najwyższe szczyty były już wcześniej zdobyte? Kiedy Edmund Hillary i jego następcy wspinali się w Himalajach, Polacy mieli problem, żeby pojechać w Dolomity albo na Słowację – tutaj też trzeba było mieć przepustki.

Co zostało z wielkich wyzwań? Mount Everest padł, Nanga Parbat, Lhotse, nawet K2 latem zostało zdobyte. Tak, to była prawda, ale może by tak spróbować porwać się na jakąś wielką górę zimą? Wprawdzie Hillary mówił, że o tej porze roku powyżej siedmiu tysięcy metrów nie da się przeżyć, ale zawsze można było powiedzieć: sprawdzam.

Chciał to zrobić Andrzej Zawada, który wymyślił zimową wspinaczkę. Był to czas, gdy Polska pod rządami Edwarda Gierka miała być bardziej otwarta, w 1971 roku polscy wspinacze po raz pierwszy pojechali w Himalaje, w 1973 roku zdobyli Noszak w ZSRR (7492 metry), a rok później ruszyła wyprawa na Lhotse, która działała do ostatnich dni grudnia i doświadczyła niskich temperatur.

Od rzucenia idei do jej realizacji była jednak daleka droga – nie było tak jak dziś, że wystarczy mieć dużo pieniędzy i wszystko da się załatwić. Należało najpierw przekonać rząd nepalski, który musiał wydać pozwolenie na wspinanie się w zimie, bo takiego sezonu jeszcze wtedy nie było. Od decyzji „jedziemy w zimie na Mount Everest" do realizacji pomysłu upłynęło kilka lat.

Trzeba było też – w realiach gospodarki socjalistycznej – zorganizować sprzęt. Projekt butów wymyślił Zawada, a robiono je w zakładach w Krośnie. – Jedyną wadą były zbyt delikatne podeszwy. Od tego łamały się nam raki, które robił dla nas z kolei Kaziu „Morderca". Nie pamiętam jego nazwiska, ale taki miał pseudonim. To był po trochu kowal, a po trochu tokarz, któremu podobało się, że tacy goście do niego przychodzą. Buty były jednak generalnie bardzo dobre, ciepłe, choć cztery lata później na Manaslu, gdy mieliśmy takie same buty, i tak się odmroziłem. Duże palce w obu stopach trzeba było skrócić równo, więc po prostu noszę mniejsze buty – wspomina Ryszard Gajewski.

Jedzenie kupowało się z wyprzedawanych zapasów wojskowych, ale na narodowej wyprawie na Mount Everest była i szynka Krakus w puszkach, normalnie przeznaczona na eksport. To była na tamte czasy wyprawa „luksusowa", dofinansowana przez ministerstwo i Juliana Godlewskiego, polonusa ze Szwajcarii. Kiedy później na podbój Himalajów ruszały wyprawy klubowe, trzeba było oszczędzać na wszystkim. Tylko podstawowe warzywa kupowało się na miejscu – reszta przyjeżdżała z Polski, nawet jajka.

Nic dziwnego, że polscy himalaiści kombinowali, jak mogli. Skoro handlowali piłkarze jeżdżący na Zachód, to czemu nie mieliby tego robić wspinacze, którzy na co dzień zarabiali od nich bez porównania gorzej. Sprzedawało się kurtki, raz nawet zniknął samochód, który ruszył na wyprawę i już z niej nie wrócił.

– Handlowaliśmy, żeby mieć na życie w Polsce, żeby żonie coś kupić. Moja pensja wynosiła 23 dolary, a jeśli mogłem sprzedać kurtkę za 90 dolarów, to nad czym się miałem zastanawiać? Raz nawet sprzedaliśmy ciężarówkę. Kupiliśmy w Niemczech starego mercedesa, który na takich numerach przyjechał do Polski. Dostał od nas i drugie dno, i otwieraną pakę na specjalnych zawiasach. Jak były plomby z tyłu, to można było z boku otworzyć. Załadowaliśmy tę ciężarówkę na statek i tak, z przemytem, dopłynęła do Bombaju. W Delhi wsiadła do niej część ekipy, reszta ruszyła pociągiem. W Indiach sprzedaliśmy część towarów, resztę zawieźliśmy do Nepalu. Jak wróciliśmy z Cho Oyu, to samochód został sprzedany i mieliśmy tylko podręczne torby. Nikt nie pytał, co się z nim stało, bo to był ciągle samochód zarejestrowany w Niemczech – śmieje się Ryszard Gajewski.

Czasami bywało jak w filmach Stanisława Barei, bo w czasach PRL inaczej się nie dało, chodziło jednak o coś więcej niż przyjemną wycieczkę i dorobienie za granicą. Na wyprawy ruszali najlepsi, starannie wyselekcjonowani zawodnicy. Nawet Wielicki, który z Leszkiem Cichym zdobył Everest, a później stał się jednym z czołowych himalaistów świata, pojechał na pierwszą wyprawę z listy rezerwowej.

Trener chciał grać

Wojciech Kurtyka nazwał wspinanie się w górach „sztuką cierpienia". Aleksander Lwow, który też brał udział w zdobywaniu najwyższej góry świata, powiedział nawet mocniej, że to „sztuka bezsensownego cierpienia". Zygmunt Andrzej Heinrich mówił, że „za żaden szczyt nie warto poświęcić nawet paznokcia". Sam zginął w maju 1989 roku pod Mount Everestem, ubezpieczając zdobywanie szczytu przez Eugeniusza Chrobaka i Andrzeja Marciniaka. W drodze powrotnej zaskoczyła ich lawina. Heinrich, Chrobak, Mirosław Dąsal, Wacław Otręba i Mirosław Gardzielewski zginęli, Marciniak został uratowany po kilku dniach, dzięki uporowi Artura Hajzera i skomplikowanej akcji ratunkowej. Polski himalaizm zimowy jest pełen dramatycznych historii i prób charakteru. Wielicki wszedł na Lhotse w gorsecie, z uszkodzonym kręgosłupem. Wchodził wtedy sam, w razie błędu czy załamania pogody nie miałby mu kto pomóc.

Podczas pierwszej próby zdobycia zimą K2 Lwow i Berbeka doszli do wniosku, że nie ma sensu czekać na poprawę pogody, skoro zima już się kończy. Stosunkowo niedaleko jest przecież Broad Peak, który też stanowi wyzwanie. Zaczęli przekonywać Zawadę, który po kilku dniach się zgodził. Jak wspominał Lwow w swojej książce „Zwyciężyć znaczy przeżyć", wyszli z namiotu o 8:30, czyli o wiele za późno. Po drodze natrafili na trudności, których się nie spodziewali. O 15:45 Lwow zawrócił do namiotu, ale Berbeka nie odpuścił, poszedł do góry. Nie wrócił ani wieczorem, ani w nocy. Lwow nie chciał jednak schodzić do bazy bez towarzysza. Żywność, cukier i butan się kończyły, ale spędził w namiocie jeszcze jeden dzień. Następnego wieczora usłyszał ciche wołanie. Wydawało mu się, że to halucynacje, ale wołanie się powtórzyło – to wracał Berbeka.

Razem zaczęli schodzić, a właściwie Lwow sprowadzał towarzysza, a z dołu ruszyła ku nim ekipa ratunkowa: Wielicki, Dąsal i Gardzielewski. Wtedy wszyscy byli szczęśliwi, że przeżyli, że wracają do bazy. Zawada na pewno był zadowolony, że nikt nie zginął. Berbeka się cieszył, że udało mu się wejść na Broad Peak, a o tym, że tam nie dotarł, dowiedział się kilka miesięcy później.

– Zawada bał się o nich i nie chciał powiedzieć, że Maciek był na przedwierzchołku, a nie na głównym szczycie. Maciek mu tego nie wybaczył, bo uważał, że kierownik wyprawy powinien był mu powiedzieć, a on sam podjąłby decyzję. Nie był wcześniej na Broad Peaku i go nie znał, dlatego się nie zorientował. Zawada uważał, że nie miał prawa mu powiedzieć, bo Maciek był tam sam, bez sprzętu biwakowego, dlatego przekazał komunikat: dobrze Maciek, schodź. Do dziś nie wiadomo, kto miał rację. Każdą ze stron można zrozumieć, bo inna była rola kierownika, a inna Maćka, który chciał zdobyć szczyt. Jako kierownik Zawada był inspiracją, potrafił zarządzać bez wydawania rozkazów, a jednocześnie osiągać założone cele. Dodatkowo on swoje własne marzenia sportowe odstawił na bok, nie zdobył żadnego ośmiotysięcznika i skupił się na kierowaniu. Ja sam długo nie umiałem tego zrobić, bo biły we mnie dwa serca: zawodnika i kierownika. To nie jest proste. Nie dorównałem mu pod tym względem i zawsze, kierując wyprawą, chciałem być pierwszy na szczycie. To jakby trener piłki nożnej chciał grać – mówi Krzysztof Wielicki.

Ryszard Gajewski pamięta z kolei, że Zawada nie pozwolił mu wejść na Mount Everest po tym, gdy zdobyli go Jerzy Kukuczka z Andrzejem Czokiem, chociaż przed wyprawą ustalenia były inne. Legendarny twórca himalaizmu zimowego kazał nawet zrzucić namioty, bo bał się niesubordynacji. Po tym zdarzeniu Gajewski nie chciał więcej jeździć na wyprawy z Zawadą, chociaż taką propozycję dostał.

Po złotej dekadzie i wielkich sukcesach przyszła zapaść. Długo o himalajskiej zimie było cicho, aż w końcu w 2001 roku Krzysztof Wielicki ogłosił „Manifest zimowy": Niech przydomek „Ice Warriors", nadany nam przez Anglików, na stałe zapisze się w historii himalaizmu... My zdobyliśmy połowę. Teraz kolej na Was: młodych, gniewnych, ambitnych. Dajemy Wam też osiem lat, tyle, ile nam było potrzeba.

Realizacji zadania od strony organizacyjnej podjął się Artur Hajzer. – Program Artura był w środowisku wspinaczkowym potraktowany z wielką rezerwą, dlatego oparł się na tych, którzy wyszli z turystyki górskiej. Odkrył jednak Adama Bieleckiego i Andrzeja Bargiela, ludzi o niezwykłej wydolności. Największym osiągnięciem było wejście na szczyt Gaszerbruma I, którego dokonali Bielecki i Janusz Gołąb – wspomina w rozmowie z „Plusem Minusem" Janusz Majer, który przejął kierowanie programem Polskiego Himalaizmu Zimowego po śmierci Hajzera.

– Sądziłem, że młodzież weźmie sprawy w swoje ręce, ale średnio to wyszło. Poza wejściem na Gaszerbruma odzew nie był mocny. Być może chodzi o to, że teraz ludzie bardziej szanują życie. Mają paszporty, rodziny, dzieci. Jeżdżą, gdzie chcą. Lodowych wojowników jest coraz mniej: albo są na emeryturze, albo poginęli. To była pewna filozofia, a młodzi teraz myślą inaczej i nie mają potrzeby pisania wielkiej historii. My chcieliśmy pokazać, że Polacy potrafią czegoś dokonać. Teraz młodzi ludzie wspinają się dla siebie – mówi Wielicki.

Po zimową chwałę ruszyli inni. – To dobrze, bo inaczej środowisko himalaistów by mówiło, że to Polacy coś tam sobie wymyślili. Dzięki temu, że Simone Moro, Alex Txikon czy Adi Sadpara też walczyli w zimie, inni docenili nasze sukcesy i uznali, że to nie jest nasza fanaberia. Dzięki temu lepiej widać, że to wspinanie zimą jest wyzwaniem – podkreśla Wielicki.

Kto się odważy?

Wielkich rzeczy mógł dokonać Piotr Morawski, ale zginął na Daulaghiri. Berbeka, który o swojej pomyłce z 1988 roku dowiedział się kilka miesięcy po powrocie do Polski, nie mógł się z nią pogodzić. Wrócił pod Broad Peak w 2013 roku, mając 58 lat. Szczyt zdobył, ale został pod nim razem z Tomaszem Kowalskim już na zawsze. Po tragedii powstał raport wytykający uchybienia w zachowaniu Bieleckiego oraz Artura Małka, którzy nie poczekali na wolniejszych członków zespołu.

– Dla mnie Bielecki to jest tragedia, chociaż ma swoich fanów. Gdyby on się wspinał w moich czasach, zostałby usunięty ze środowiska. Jeszcze przed Broad Peak miał kilka takich przypadków. Kiedyś były inne standardy, a teraz ktoś powie: co, sam miałem zginąć? On ma ciężki charakter, dlatego za nim nie przepadam. Byłem raz na wyprawie ratunkowej po niego na Mnicha w Tatrach, kiedy jeszcze był młodym chłopakiem. Dopiero później koledzy mi powiedzieli, że to ten Bielecki. Jak go wyciągnęliśmy ze ściany, to stwierdził: niepotrzebnie mi pomagaliście, to nie ja, to kolega miał problem. To był dla mnie szok. Jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś tak stwierdził. Szło po niego chyba 18 osób, bo trzeba było mieć dużo sprzętu. Taki typ – wspomina Gajewski, który przyjaźnił się z Berbeką od najmłodszych lat.

Kilka lat później, podczas ostatniej (jak dotąd) polskiej wyprawy pod K2, Bielecki zachował się zgoła odmiennie. Razem z Denisem Urubką ruszyli na ratunek Elisabeth Revol i Tomaszowi Mackiewiczowi, którzy mieli problemy na Nanga Parbat. Wspinali się w imponującym tempie i udało im się uratować Francuzkę. To był największy sukces tamtej ekspedycji. Samotnego wyjścia na wierzchołek K2 spróbował jeszcze Urubko, ale zawrócił z wysokości 7600 metrów. Były plany kolejnej ekspedycji, w czym przeszkodziła pandemia koronawirusa.

Pojawiały się jednak głosy, że obecnie grupa nie ma już takiej spoistości jak kiedyś, że to bardziej zbiór indywidualności niż paczka przyjaciół. – Wyprawy w trakcie złotej dekady były organizowane przez kluby, czyli po prostu grupy przyjaciół. Myśmy się wszyscy doskonale znali, razem imprezowali. Znały się nasze rodziny. Zawiązywały się nici koleżeństwa, które przetrwały lata. Dzisiaj często uczestnicy wyprawy poznają się na lotnisku – mówi Janusz Majer.

Szerpowie stanęli na ostatnim niezdobytym zimą ośmiotysięczniku, czy to oznacza, że nikt już nie spróbuje? – Myślę, że znajdą się ludzie, którzy będą chcieli to zrobić w lepszym stylu, bez tlenu, w mniejszym zespole, ale nie wiem, czy jest sens organizowania wielkiej narodowej wyprawy – zastanawia się Majer.

Czy da się to zrobić w lepszym stylu? Czy dokonają tego Polacy? – Jak znam życie, to Nepalczycy pójdą bez tlenu, ale żeby któryś z Europejczyków tak wszedł, to śmiem wątpić – mówi Gajewski. 

Wydawało się, że jest to nie do zrobienia, że góra jest zbyt trudna technicznie, a okna pogodowe umożliwiające wspinaczkę – za krótkie. Jeśli nie udało się do tej pory Polakom, którzy zdobyli najwięcej szczytów zimą i próbowali wejść na K2 o tej porze roku trzy razy różnymi drogami, to nie dokona tego nikt inny. Szerpowie to zrobili, a nam pozostaje satysfakcja, że to Polacy pierwsi porwali się zimą na najwyższe góry świata.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi