Tusk nie zapatrzył się w Putina jak Obama i Merkel

Donald Tusk z Władimirem Putinem na sopockim molo we wrześniu 2009 r. to dziś często emitowany obrazek w rządowych mediach. Ale polski premier był wtedy bardziej sceptyczny wobec Kremla niż Barack Obama i niemal cała wolna Europa. A inicjując równocześnie Partnerstwo Wschodnie, próbował wyrwać Ukrainę spod wpływów Moskwy.

Publikacja: 09.06.2023 10:00

Genewa, 2009 rok. Hillary Clinton i Siergiej Ławrow symbolicznie otwierają nowy etap w relacjach USA

Genewa, 2009 rok. Hillary Clinton i Siergiej Ławrow symbolicznie otwierają nowy etap w relacjach USA i Rosji. Amerykanie wiązali z tym resetem wielkie nadzieje, ale srodze się zawiedli

Foto: POOL New/Reuters/Forum

Na to było za późno. O wiele lat za późno. W marcu 2009 r. w Genewie amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton i szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow wspólnie nacisnęli wielki czerwony guzik, który miał symbolizować nowy start relacji między Waszyngtonem i Moskwą. Świat zapamiętał błąd, jaki wtedy zrobili amerykańscy tłumacze: zamiast „perezagruzka” (reset) na urządzeniu przypominającym alarm w zakładach przemysłowych napisali „peregruzka” (przeciążenie). Ale Clinton i Ławrow obrócili wszystko w żart. Na zdjęciach widać, jak śmieją się do rozpuku.

Bo też wydawało się, że to otwarcie nowego rozdziału między wrogami z czasów zimnej wojny. Już latem 2009 r. Kreml zgodził się, aby amerykańskie samoloty zaopatrujące wojska alianckie w Afganistanie przelatywały nad Rosją. 17 września tegoż roku prezydent Barack Obama ogłosił z kolei, że rezygnuje z planu budowy elementów tarczy antyrakietowej w Polsce. Dwa tygodnie wcześniej, 1 września, na obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej do Gdańska przyleciał Władimir Putin, wówczas w roli premiera. Spotkał się na sopockim molo z szefem polskiego rządu Donaldem Tuskiem. Po raz pierwszy od lat wydawało się, że poprawne relacje między Polską i Rosją są możliwe.

Ukoronowaniem tej odwilży miał być oficjalnie szczyt Obamy z rosyjskim prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem w Pradze w kwietniu 2010 r. Podpisano na nim porozumienie New Start, które przewidywało zmniejszenie o połowę przez Amerykę i Rosję arsenału strategicznych pocisków jądrowych oraz ustanowienie ściślejszego reżimu kontrolnego.

Czytaj więcej

Jak przebiegały sojusze między Rosją a Niemcami

Dobić dawnego rywala

Ten reset do niczego jednak w końcu nie doprowadził, bo był oparty na dwóch fundamentalnych błędach. Na Zachodzie wierzono, że Kreml jest gotowy zaakceptować układ graniczny powstały po rozpadzie Związku Radzieckiego w zamian za pomoc Ameryki i Europy w modernizacji Rosji. Wierzono też, że Miedwiediew, który kreował się na rosyjską odmianę Obamy – nowoczesnego, otwartego polityka – po „wyborze” na prezydenta w maju 2008 r. ma realną władzę w Moskwie. Zapomniano o aparacie KGB, resortach siłowych, a przede wszystkim o Putinie.

Czas na budowę demokratycznej, nowoczesnej Rosji w tamtych latach dawno już minął. To było możliwe, gdy w latach 90. kraj, po raz pierwszy w swojej historii (jeśli pominąć krótkie rządy jesienią 1917 r. Aleksandra Kiereńskiego), zdecydował się na flirt z demokracją. Ameryka miała duże doświadczenie, co w takim przypadku robić. W szczególności po II wojnie światowej potrafiła wykazać się wspaniałomyślnością, angażując się w budowę nowych Niemiec i nowej Japonii: do dziś jednych z najlepiej funkcjonujących demokracji świata. Wyciągając lekcje z doświadczeń traktatu wersalskiego, Waszyngton nie tylko nie nałożył nadmiernych kontrybucji na Niemców i Japończyków, ale błyskawicznie zintegrował oba kraje z instytucjami wolnego świata.

Czy to samo było możliwe z Rosją po rozpadzie Związku Radzieckiego? Istnieją poważne różnice między oboma przypadkami. Niemcy i Japonia musiały pogodzić się z bezwarunkową kapitulacją, co dało Amerykanom wolną rękę w kształtowaniu ich nowego bytu. Jednocześnie przybierająca na sile zimna wojna spowodowała, że Biały Dom potrzebował Niemiec i Japonii do budowy frontu przeciwko Związkowi Radzieckiemu.

Żadnego z tych elementów w przypadku nowej Rosji nie było. Ani Amerykanie nie kontrolowali w pełni tego, co się w Moskwie działo, ani nie potrzebowali Rosjan do budowy sojuszu przeciw wspólnemu wrogowi. Wierzono w ostateczne zwycięstwo liberalnej demokracji, której symbolem była Ameryka.

Brutalna pacyfikacja prodemokratycznych manifestacji po sfałszowanych wyborach z grudnia 2011 r., które przywróciły Putina na stanowisko prezydenta, ostatecznie załamały relacje z Ameryką

Ale mimo tych różnic trudno uciec od wrażenia, że w czasach Borysa Jelcyna Ameryce zabrakło wyobraźni, a może nawet górę wzięła chęć dokonania zemsty na świeżo pokonanym rywalu. Owszem, Rosja została przyjęta do Rady Europy, OBWE, G 8, ale z góry wiedziała, że nie ma szans na dołączenie nawet w odległej perspektywie do najważniejszych instytucji Zachodu jak Unia Europejska i NATO. To w znacznym stopniu z tego powodu liberalna kuracja wstrząsowa, która okazała się sukcesem w Polsce, zakończyła się zupełną porażką w Rosji. Koncepcje lansowane przez ekonomistę z Columbia University Jeffreya Sachsa doprowadziły do pauperyzacji ogromnej części rosyjskiego społeczeństwa, oligarchizacji państwa i bezprecedensowego załamania życia gospodarczego. Dla przemożnej części Rosjan demokracja zaczęła się od tej pory kojarzyć z biedą, niepewnością, przestępczością. W ten sposób powstały warunki do powrotu do władzy ludzi z dawnego aparatu bezpieczeństwa na czele z Władimirem Putinem. W kraju o tak płytkiej tradycji wolnościowej to będzie miało najpewniej skutki na pokolenia.

Cezura pomarańczowej rewolucji

Dziś już się nie dowiemy, czy gdyby Ameryka, Niemcy i reszta Zachodu uruchomiły wówczas plan osłon socjalnych i rozwoju infrastruktury na miarę planu Marshalla, można było tej porażki uniknąć. Nie wiadomo też, czy gdyby Waszyngton, Bonn, Paryż czy Londyn na poważnie wzięły ideę Michaiła Gorbaczowa „jednego europejskiego domu” i włączyły Rosję do niektórych kluczowych instytucji Zachodu, rosyjska demokracja mogłaby być uratowana.

Wydaje się natomiast pewne, że nawet jeszcze po dojściu do władzy Władimira Putina w noc sylwestrową 31 grudnia 1999 r. wykucie pewnego modus vivendi między Zachodem i Rosją było możliwe. Amerykański czy niemiecki wywiad szybko zrozumiały co prawda, że o rosyjskiej demokracji można zapomnieć: nowy prezydent natychmiast zaczął likwidować niezależne media i wolne sądy. Jednak Putin, który wychował się w Petersburgu, wydawał się uwiedziony wizją nowego Piotra I: autorytarnego reformatora, który, choć z użyciem siły, będzie chciał doprowadzić do modernizacji Rosji.

W tym przedsięwzięciu Zachód byłby Kremlowi potrzebny. Dlatego w maju 2003 r. na szczycie UE–Rosja w stolicy carów (wybór miejsce spotkania rzecz jasna nie był przypadkowy) zawarto porozumienie o utworzeniu czterech płaszczyzn współpracy: gospodarczej, politycznej, naukowej i kulturowej. Moskwa co prawda nie uzyskała perspektyw członkostwa w Unii, ale mogła liczyć na stopniową integracją z jednolitym rynkiem.

Z perspektywy Putina wszystko to zostało jednak przekreślone przez pomarańczową rewolucję w Ukrainie na przełomie 2004 i 2005 r. Prezydent doskonale wiedział, że jak to ujął Zbigniew Brzeziński, Rosja może być imperium, tylko jeśli utrzymuje Kijów w swojej strefie wpływów. Tymczasem Kreml uważał, że za zatrzymaniem drogi do władzy w Ukrainie prorosyjskiego Wiktora Janukowycza stała Ameryka. Bo też Putin nie tylko zdusił rosyjską demokrację, on w ogóle nie rozumiał, na czym taki ustrój polega. Nie wierzył więc ani w wolnościowe aspiracje Ukraińców, ani w ich odrębność narodową. Dla rosyjskiego przywódcy „reset” czy „odwilż” z Zachodem od tej pory nabrały zupełnie innego sensu. To mogło być wyłącznie narzędzie zmylenia czujności Ameryki i Europy, zyskania na czasie, aby odbudować potęgę wojskową Rosji.

Część tej nowej polityki Putin ujawnił zresztą w tym, co przeszło do historii jako „przemówienie monachijskie”. Na konferencji bezpieczeństwa w bawarskiej stolicy w lutym 2007 r. zapowiedział, że Rosja nie akceptuje układu międzynarodowego, którym w pojedynkę rządzi Ameryka. Oświadczył też, że sprzeciwia się budowie w Polsce elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Rosjanom nie chodziło tu tyle o ryzyko neutralizacji ewentualnego ataku rosyjskiego na Europę Zachodnią, ile odrzucenie perspektywy stałej obecności sił USA w kraju, który do niedawna należał do bloku wschodniego. A więc ostatecznej utraty przez siebie wpływów w Europie Środkowej.

Czytaj więcej

Wojna atomowa. Co może powstrzymać Rosję?

Fatalny kompromis

Obawy Putina w stosunku do ukraińskich planów Ameryki ostatecznie potwierdziły katastrofalne konkluzje szczytu NATO w Bukareszcie w 2008 r. Stanęło wtedy na fatalnym kompromisie między George’em W. Bushem, który naciskał na przyjęcie Kijowa do paktu, a kanclerz Niemiec Angelą Merkel i prezydentem Francji Nicolasem Sarkozym, którzy uważali, że to sprowokuje Moskwę. Ustalono więc, że Ukraina (i Gruzja) „będą należeć do sojuszu atlantyckiego”, jednak bez precyzowania kiedy i w jaki sposób miałyby się tam znaleźć. W ten sposób Ukraińcy znaleźli się bezpośrednio na celowniku Rosji, ale bez żadnego efektywnego wsparcia Zachodu.

Gruzja już cztery miesiące później, latem 2008 r., boleśnie odczuła skutki takiego układu. Błyskawiczna interwencja Moskwy zakończyła się okupacją jednej piątej gruzińskiego terytorium (Abchazji i Osetii Północnej), de facto uniemożliwiając przystąpienie kiedykolwiek Tbilisi do NATO.

Mimo wszystko Putin, chcąc zachować przynajmniej pozory respektowania konstytucji, oddał w maju 2008 r. stanowisko prezydenta Dmitrijowi Miedwiediewowi, samemu przyjmując rolę premiera. To zbiegło się z nowym otwarciem w Ameryce, gdy 20 stycznia 2009 r. do Białego Domu wprowadził się demokrata Barack Obama. Po republikaninie George’u W. Bushu, który zostanie zapamiętany przede wszystkim z fatalnej w skutkach dla Ameryki wojny w Iraku, pojawił się polityk, który choć bez większego doświadczenia w polityce zagranicznej, wierzył, że na fali wycofania się Amerykanów z Bliskiego Wschodu zdoła doprowadzić do dawnej współpracy z Niemcami i Francją (to się udało), ale przede wszystkim z Rosją. Z kolei Miedwiediew próbował, jak wspomniano, budować wizerunek nowoczesnego, otwartego polityka w stylu zachodnim. To skłoniło m.in. Niemców do zaangażowania się w „partnerstwo dla modernizacji”, którego immanentną częścią było zwielokrotnienie importu rosyjskich nośników energii, w szczególności poprzez budowę gazociągu Nord Stream 1.

Fikcja nowego początku

Zbliżenie amerykańsko-rosyjskie od początku szło jak po grudzie. Poważne wątpliwości, czy Rosja rzeczywiście jest gotowa porzucić imperialne plany, wyrażali prywatnie ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton i sekretarz obrony Robert Gates. Sam Dmitrij Miedwiediew na użytek krajowy musiał budować obraz silnego przywódcy, bo taką rolę miała pełnić prezydentura w ustroju budowanym przez Władimira Putina. Tworzono więc pozór, że to Miedwiediew, a nie Putin podjął decyzję o inwazji na Gruzję. To także prezydent ogłosił zaskoczonemu Obamie, że Kreml rozmieści w obwodzie kaliningradzkim pociski Iskander, być może wyposażone w głowice atomowe.

New Start, porozumienie podpisane przez Obamę i Miedwiediewa w Pradze w 2010 r., które miało być znaczącym krokiem na drodze do urzeczywistnienia wizji prezydenta USA świata bez broni jądrowej, też w znacznym stopniu okazało się fikcją. Kreml chciał tę umowę powiązać z zobowiązaniem ze strony USA definitywnej rezygnacji z budowy elementów tarczy antyrakietowej w Polsce, ale Biały Dom się na to nie zgodził (stąd funkcjonuje dziś amerykańska baza w Redzikowie). W odpowiedzi Moskwa zachowała w porozumieniu możliwość wycofania się z układu (i dziś ani go nie respektuje, ani nie zgadza się na amerykańskie inspekcje). Bo też utrzymanie sił atomowych oraz wyrzucenie Amerykanów z Polski było celem Putina, z którego w żaden sposób nie chciał zrezygnować.

Tyle że nawet sam Miedwiediew nie był tego w pełni świadom. Amerykański periodyk „Foreign Policy”, odtwarzając wydarzenia z wiosny 2011 r., opisuje, jak rosyjski prezydent, chcąc zachować wizerunek otwartego na współpracę międzynarodową przywódcy, porozumiał się z Obamą, aby nie blokować francusko-brytyjskiej interwencji w Libii, w wyniku której zginął Muammar Kaddafi. W konsekwencji Rosja wstrzymała się od głosu w chwili przyjęcia stosownej uchwały w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Miedwiediew w tej sprawie nie konsultował się z Putinem, który, jako premier, formalnie nie miał kompetencji w sprawach zagranicznych. Jednak na drugi dzień szef rządu wystąpił z miażdżącą krytyką głowy państwa, porównując interwencję Paryża i Londynu przeciw Libii do średniowiecznych wypraw krzyżowych. Putin nigdy nie zapomniał tej sytuacji, tym bardziej że był pełen obaw, iż kiedyś i jego może spotkać z rąk Zachodu los Kaddafiego. Miedwiediew został pozbawiony szans na drugą kadencję.

Czytaj więcej

Markus Meckel: Naiwność wobec Rosji trzyma się mocno

Brutalna pacyfikacja prodemokratycznych manifestacji po sfałszowanych wyborach z grudnia 2011 r., które przywróciły Putina na stanowisko prezydenta, ostatecznie załamały relacje z Ameryką. Przyjęcie przez Kongres USA tzw. ustawy Magnickiego nakładającej sankcje na rosyjskich oficjeli, którzy dopuścili się złamania praw człowieka, oraz zaproszenie przez Rosję Edwarda Snowdena po ujawnieniu przez niego bezprecedensowej ilości tajnych dokumentów amerykańskiego wywiadu ostatecznie dobiły „reset” między oboma krajami.

Widmo końca imperium

We wrześniu 2009 r. premier Donald Tusk przyjmował w Trójmieście Władimira Putina. Rosyjski premier przyjechał na obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej razem z zachodnimi przywódcami, w tym kanclerz Merkel, prezydentem Sarkozym i brytyjskim premierem Gordonem Brownem.

Media powiązane z PiS akcentują dziś tylko rozmowy szefa polskiego rządu z Putinem, przypominając zdjęcie obu przywódców na sopockim molo. Jednak inaczej niż inne kraje zachodniej Europy, Polska w tym czasie prowadziła dwutorową politykę wobec Moskwy. Z jednej strony próbowała jakoś ułożyć sobie relacje z Kremlem, z drugiej strony promowała zainaugurowany oficjalnie na szczycie w Pradze w maju 2009 r. program Partnerstwo Wschodnie, który miał wyrwać spod wpływów Rosji Ukrainę i Gruzję, a być może w dalszej perspektywie Białoruś, Armenię i Azerbejdżan. Pomysł wyszedł od ówczesnych szefów dyplomacji Polski i Szwecji Radosława Sikorskiego i Carla Bildta. Była to najbardziej ambitna próba integracji z Unią Europejską krajów, które do niej nie należą.

Wymuszając rezygnację z tej idei przez ukraińskiego prezydenta Wiktora Janukowycza, a gdy ten stracił władzę, anektując Krym i okupując część Donbasu, Putin pokazał, że doskonale rozumiał potencjalne skutki tej inicjatywy: koniec rosyjskiego imperium. I wiedział, że w Tusku nie znajdzie sojusznika.

Na to było za późno. O wiele lat za późno. W marcu 2009 r. w Genewie amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton i szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow wspólnie nacisnęli wielki czerwony guzik, który miał symbolizować nowy start relacji między Waszyngtonem i Moskwą. Świat zapamiętał błąd, jaki wtedy zrobili amerykańscy tłumacze: zamiast „perezagruzka” (reset) na urządzeniu przypominającym alarm w zakładach przemysłowych napisali „peregruzka” (przeciążenie). Ale Clinton i Ławrow obrócili wszystko w żart. Na zdjęciach widać, jak śmieją się do rozpuku.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi