Najtrafniejszą definicję crossoveru sformułował jakieś pół wieku temu Lucjan Kydryński, wnikliwy znawca show biznesu (choć wtedy nikt nie używał takiego terminu). Jako najlepszy konferansjer PRL prowadził wszystkie koncerty duetu fortepianowego Marek i Wacek, a ich występy reklamował hasłem: „Klasykę grają jak przeboje, a przeboje jak klasykę”. I to jest podstawowa zasada gatunku potocznie zwanego crossoverem.
Żywe są wciąż u nas opowieści o próbach podbicia świata przez Ewę Demarczyk, Czesława Niemena czy Krzysztofa Krawczyka. Dawne sukcesy Marka i Wacka wspominane są rzadko, a przecież byli jedynymi artystami z PRL, którzy znakomicie odnaleźli się w wielkim show biznesie i stali się gwiazdorami europejskiego formatu. W latach 1966–1984 wydali na Zachodzie prawie 20 płyt firmowanych przez takich potentatów fonografii, jak Polydor czy zachodnioniemiecka Electrola. Byłoby tych albumów z pewnością więcej, gdyby nie przypadkowa i bezsensowna śmierć Wacława Kisielewskiego w wypadku samochodowym.
Był synem Stefana Kisielewskiego, po którym odziedziczył i zadziorny charakter, i muzyczny talent. Na studiach w warszawskiej PWSM zaprzyjaźnił się z kolegą z roku Markiem Tomaszewskim, dla zabawy zaczęli grywać swingującego Chopina, przeplatając go na przykład rosyjskimi romansami. Bawili się przy tym tak znakomicie, że postanowili uczynić z tego sposób na artystyczne życie.
Nie od razu odnieśli na Zachodzie sukces, ale na początku lat 70. plasowali się już na topie. Mieszanka muzyki klasycznej i rozrywkowej łączona z improwizacjami brzmiała wówczas szalenie nowatorsko. A poza tym nie było w tym artystycznego hochsztaplerstwa. Obaj byli znakomitymi pianistami, Wacławowi Kisielewskiemu przepowiadano na studiach, że może wygrać Konkurs Chopinowski.
Czytaj więcej
Budowane przez lata rosyjskie imperium muzyczne doznało potężnego wstrząsu po zerwanych kontraktach i spektakularnych załamaniach karier. Ale zapewne nie ulegnie całkowitej destrukcji.