Lang Lang. Wirtuoz fortepianu w świecie popkultury

Lang Lang występuje wszędzie: na urodzinach Elżbiety II, na finale mundialu czy otwarciu olimpiady. Zapoczątkował inwazję chińskich pianistów, a teraz wspiął się na muzyczny Everest, nagrywając „Wariacje Goldbergowskie".

Publikacja: 11.09.2020 10:00

Lang Lang. Wirtuoz fortepianu w świecie popkultury

Foto: Getty Images

Kiedy w 2000 roku w Konkursie Chopinowskim zwyciężył młodziutki 18-letni Chińczyk Yundi, zadziwiając muzykalnością, wyczuciem stylu i dojrzałością interpretacji, nikt nie miał wątpliwości, że objawił się wspaniały talent. Wtedy w Warszawie mało kto wszakże wiedział, że rok wcześniej na najstarszym letnim festiwalu Ameryki w Ravinii sensacją stał się debiut innego chińskiego pianisty i rówieśnika Yundi – Lang Langa. Nikomu dotąd nieznany 17-latek zgodził się w nagłym zastępstwie zmierzyć się z jednym z najbardziej wirtuozowskich utworów fortepianowych – koncertem b-moll Czajkowskiego. Zagrał i wygrał.

Przez kilka kolejnych lat ich koncertowe życie toczyło się równolegle, a towarzyszyły temu dyskusje, kto jest lepszy i rokuje nadzieję na ciekawszą karierę. Gdy jednak w 2005 roku Lang Lang wystąpił w Wiedniu przed pałacem Schönbrunn, a transmisję z tego „Koncertu dla Europy" obejrzało 60 milionów telewidzów, stało się jasne, który z nich został nowym idolem świata.

Był już wtedy po debiutach w nowojorskiej Carnegie Hall czy na ogromnie popularnym festiwalu BBC Proms w Londynie, co recenzent „Timesa" skwitował stwierdzeniem: „Lang Lang wziął wyprzedaną do ostatniego miejsca salę Albert Hall siłą". Z kolei jeden z nowojorskich recenzentów wyraził się dobitnie: „Posadź 20-latka za kierownicą jaguara, zobacz, jak bierze zakręty z prędkością 140 km/godz., a będziesz miał wyobrażenia o grze Lang Langa".

Nie warto skakać z balkonu

Popularność zdobywał nie tylko swą fenomenalną techniką. Zawsze uśmiechnięty, chętny do rozmów i płynnie posługujący się językiem angielskim Lang Lang wzbudzał sympatię w przeciwieństwie do introwertycznego i mniej gotowego na kontakt z zachodnim światem Yundi. A jego błyskawicznie rozwijająca się kariera uświadomiła, że w dalekiej Azji obok Japonii pojawił się inny kraj równie mocno zafascynowany muzyką Zachodu. – Należę do nowego pokolenia pianistów, o którym publiczność dopiero usłyszy – powiedział Lang Lang, gdy w 2009 roku przyjechał wreszcie do Polski. – W Chinach obecnie ponad milion ludzi uczy się grać na fortepianie i każdy z nich marzy, żeby podbić świat.

I rzeczywiście, wkrótce objawiła się piękna Yuja Wang, zadebiutował kolejny nastolatek, subtelny Niu Niu. A do realizacji swych marzeń Chińczycy zabierają się z systematycznoścą i dyscypliną trudną do wyobrażenia Europejczykom, czego przykładem są osobiste doświadczenia Lang Langa. Urodził się w 1982 roku w Shenyang, liczącym ponad 8 milionów mieszkańców, największym mieście Mandżurii z własnym konserwatorium. Jego ojciec jest muzykiem grającym na tradycyjnych instrumentach chińskich. Syna postanowił zacząć kształcić, gdy ten miał dwa i pół roku.

– Jestem typowym produktem polityki władz chińskich, które nakazywały rodzinom mieć tylko jedno dziecko – opowiadał Lang Lang kilka lat temu przed występem na festiwalu w Salzburgu. – Dzieci miały spełnić nadzieje rodziców marzących o lepszej przyszłości. Ojciec wybrał więc dla mnie fortepian, uważając, że to instrument najbardziej odpowiedni do tego, by zrobić karierę międzynarodową. Nauka układała się różnie, gdy pewnego razu moja profesorka mnie wyrzuciła, ojciec stracił kontrolę nad sobą. Stałem na balkonie i płakałem, a on krzyczał, żebym skoczył na bruk. Byłem jednak na tyle silny, że tego nie zrobiłem.

Gdy miał dziewięć lat, ojciec postanowił, że syn musi przenieść się do konserwatorium w Pekinie. Kiedyś to było i jego marzenie, ale przez głupią pomyłkę w dokumentach, które złożył, nie został przyjęty.

– Byłem ogromnie przywiązany do matki, brała mnie ze sobą nawet do pracy – wspominał Lang Lang. – Teraz miałem jechać do Pekinu z ojcem, a ona została w domu. Tęskniłem więc za nią tak bardzo, że w ogóle nie chciałem wstawać z łóżka. Dopiero później zrozumiałem, że byliśmy zbyt biedni, aby i ona mogła z nami być w Pekinie. Gdy jechałem po raz pierwszy na zagraniczny konkurs do Niemiec, rodzice musieli pożyczyć 5 tysięcy dolarów. A poza tym ojciec sam był przecież muzykiem i w chwilach rozmaitych wątpliwości wiedział, jak mnie wesprzeć. Jako trzynastolatek postanowiłam zagrać na konkursie w Japonii koncert f-moll Chopina, ale profesorowie byli przeciwni. Uważali, że jestem zbyt młody, by wyrazić silne emocje tej muzyki. A ojciec powiedział: „Zawsze płaczesz, gdy myślisz o matce. Przekaż więc w grze tę swoją miłość". I to zadziałało.

Chopin wydawał się wyborem oczywistym, w Chinach jest niezwykle popularny. Lang Lang miał 13 lat, gdy w najważniejszej sali koncertowej Pekinu wykonał komplet etiud Fryderyka. – Bach natomiast jest najważniejszy dla tych, którzy dopiero zaczynają grać, bo niemal każdy od pierwszej lekcji uczy się jego menueta – opowiadał mi teraz, gdy przy okazji premiery jego nowej płyty z „Wariacjami Goldbergowskimi" mieliśmy okazję porozmawiać na zoomie. – Grywałem bardzo dużo Bacha już jako dziecko, podobnie zresztą jak etiudy Chopina. Kiedy rano siadałem do fortepianu, zwykle zaczynałem od Chopina, a potem przechodziłem do Bacha. To był najlepszy sposób, żeby doskonalić palce. Z Bachem nie jest jednak prosta sprawa, to muzyka barokowa, pisana na inne instrumenty, bliższa organom, klawesynowi oczywiście. Utwory Chopina nie stwarzają aż takich problemów, zrozumienie Bacha zajmuje pianistom znacznie więcej czasu.

Dwaj wielcy poprzednicy

W pierwszym okresie swojej kariery Lang Lang wydawał się wręcz prowokować słuchaczy, by porównywali go z Vladimirem Horowitzem, największym pianistą pierwszej połowy XX wieku, który zresztą po niespodziewanym zejściu z estrady w 1953 roku i 12 latach milczenia triumfalnie powrócił w 1965 roku. Szał wokół jego powitalnego recitalu w Carnegie Hall porównywano wówczas do ekstazy, jaką wywoływały koncerty The Beatles. Był synem żydowskiego przemysłowca z Ukrainy, opuścił Związek Sowiecki w 1925 roku i po kilku latach spędzonych na zachodzie Europy osiadł ostatecznie, aż do śmierci w 1989 roku, w Nowym Jorku.

Obdarzony przez naturę pięknymi, długimi palcami stał się wirtuozem o nieprawdopodobnej technice. Jego dłonie zdawały się śmigać po klawiaturze lekko ją dotykając. Publiczność go uwielbiała, krytycy – zwłaszcza we wcześniejszych latach kariery – znacznie mniej. Zarzucano mu schlebianie niskim gustom, powierzchowność gry i stylistyczne nadużycia, z drugiej wszakże strony nikt nie mógł odmówić Horowitzowi niezwykłego instynktu muzycznego, a kantyleny w jego interpretacjach urzekały pięknem i urodą dźwięku. Ciekawe, że podobne zarzuty, ale i komplementy, krytycy amerykańscy stosowali również w ocenie gry młodego Lang Langa. On zdawał się ich zmuszać do porównań z wielkim poprzednikiem, układając niekiedy programy recitali z utworów, które były znane z programów Horowitza, w tym także piekielnie trudne jego opracowania na przykład II Rapsodii Liszta.

Lang Lang wręcz bawił się muzyką, nie zamykał się w świątyni sztuki. Podkreślał, że nie różni się od swoich rówieśników. – Uwielbiam oglądać filmy, zarówno thrillery, komedie czy opowieści historyczne. Lubię koszykówkę i futbol, czasami sam gram w piłkę i oczywiście w ping-ponga. A poza tym nie palę i nie piję – mówił o sobie. A jednocześnie nie zaniedbywał niczego, co mogłoby wzmocnić jego popularność: improwizował z Herbie Hancockiem i pojawiał się w „Ulicy Sezamkowej". Nagrywał muzykę filmową i występował na ogólnoświatowych eventach, jakim są choćby wielkie imprezy sportowe. Kiedy zaś na Rok Chopinowski 2010 narodził się u nas pomysł zrealizowania bajkowej animacji dla dzieci we współpracy z brytyjską firmę producencką BreakThru Films, w której wcześniej powstał nagrodzony Oscarem animowany muzyczny „Piotruś i wilk", ścieżkę dźwiękową z utworami Chopina nagrał oczywiście Lang Lang.

Kiedy w latach 50. XX wieku zamilkł Vladimir Horowitz, światu objawił się Kanadyjczyk Glenn Gould, niezwykły pianista i jeszcze większy ekscentryk. Miał niespełna 23 lata, gdy zachwycił nowojorską publiczność. Na jego recitalu byli przedstawiciele Columbia Records i natychmiast zaproponowali mu podpisanie kontraktu. Na pytanie, co chciałby nagrać na pierwszą płytę, ku ich zdumieniu odpowiedział, że „Wariacje Goldbergowskie" Bacha. Wydawało się to niemożliwe, żeby tak młody pianista poradził sobie z tym utworem, a jednak Glenn Gould był uparty. Zdania nie zmienił i wkrótce pojawił się w studiu z krzesełkiem, na którym zawsze grał na fortepianie nawet po latach, gdy siedzenie się już rozpadło i pozostała jedynie rama. Ten mebel o nogach krótszych od standardowego stołka o dziesięć centymetrów zrobił Glennowi ojciec.

Nagranie odbywało się w czerwcu, ale Glenn Gould przyszedł do studia w płaszczu, w czapce, w rękawiczkach i grubym wełnianym szalu. Panicznie bał się bowiem infekcji oraz wszelkich chorób. Miał też ze sobą pastylki od bólu głowy, leki przeciw nadciśnieniu i lekarstwa regulujące krążenie krwi, a także zapasy jedynej wody, która jego zdaniem nadawała się do picia. Pochodziła ze źródła – o jakże intrygującej dla nas nazwie – Poland Spring w stanie Maine. Tak zaopatrzony pracował przez tydzień nad płytą, która zapisała się jako jedno z najważniejszych wydarzeń w dziejach fonografii, odmieniła spojrzenie na pianistykę i na twórczość Jana Sebastiana Bacha. Od 1955 roku ten album – wielokrotnie wznawiany – rozszedł się w nakładzie około 2 milionów egzemplarzy, a każdy pianista, który zaczyna pracę nad „Wariacjami Goldbergowskimi", musi odnieść się do dwóch interpretacji Glenna Goulda. W 1981 roku – kilkanaście miesięcy przed śmiercią – nagrał je bowiem jeszcze raz, oba wykonania różnią się w wielu detalach, oba są niezwykłe.

Bezsenne noce hrabiego

Historia powstania „Wariacji Goldbergowskich" jest zagadkowa. Podobno pewien hrabia przywiózł ze sobą do Lipska pochodzącego z Gdańska młodego klawesynistę i kompozytora Johanna Goldberga, by Bach udzielał mu lekcji. Hrabia cierpiał na bezsenność – wtedy Goldberg spędzał noce w przedsionku domu hrabiego, umilając mu czas grą. Hrabia wspomniał Bachowi, że chciałby mieć zestaw utworów klawesynowych, które ten młody muzyk mógłby wykonywać nocami, i Jan Sebastian spełnił prośbę. Ta historia – niepotwierdzona w wiarygodnych źródłach – pojawiła się w XIX-wiecznych biografiach Bacha i brzmiała tak przekonująco, że ów cykl wariacji wydany drukiem pod innym tytułem w 1741 roku, a więc jeszcze za życia kompozytora, zaczęto nazywać „Wariacjami Goldbergowskimi".

Nie zrezygnowano z nazwy nawet wówczas, gdy historycy ustalili, że Goldberg w chwili powstania utworu miał zaledwie 14 lat i można wątpić, czy byłby w stanie się z nim uporać. Dyskusje o genezie mają wszakże mniejsze znaczenie wobec doskonałości tego arcydzieła o niezwykle wyszukanej i precyzyjnej koncepcji. „Wariacje Goldbergowskie" składają się z początkowej arii w typie sarabandy, a po niej następuje 30 wariacji grupowanych po trzy. Ostatnia część każdej triady ma formę kanonu, a poprzedzają je wariacje bogate w wirtuozowskie ozdobniki. Całość zamyka powrót arii.

Podobnie jak Glenn Gould także Lang Lang postanowił zrealizować dwie wersje, ale z innego powodu. Powstawały niemal równolegle – jedna w studiu, druga w kościele św. Tomasza w Lipsku, w którym przez ponad ćwierć wieku posługę muzyczną pełnił Jan Sebastian Bach.

– Zdecydowaliśmy się na nagranie koncertu w kościele św. Tomasza w Lipsku, bo to absolutnie wyjątkowe miejsce, nierozerwalnie związane z Bachem – powiedział mi Lang Lang. – Wiedziałem jednak, że nagranie live nie jest najlepszym pomysłem dla tego utworu, ponieważ w „Wariacjach Goldbergowskich" jest tyle detali. Dobrze rozumiem ideę Glenna Goulda, by grać je wyłączne w studiu, wtedy masz kontrolę nad tym, czy wszystko w twojej interpretacji działa. Kiedy jednak posłuchałem po raz pierwszy rejestracji live, zauważyłem, że na koncercie wydobyłem wiele innych szczegółów. Nagranie live jest spontaniczne, bardziej osobiste, potoczyste. Taki słoneczny Bach jest też chyba bardziej autentyczny, choć w żaden sposób nie deprecjonuję pracy w studiu. Dlatego podjąłem decyzję o opublikowaniu obu, dając w ten sposób słuchaczom okazję do porównań. Może to będzie dla nich interesujące.

Rewolucyjność interpretacji Glenna Goulda polegała na zupełnie innym odczytaniu tego utworu. „Wariacje Goldbergowskie" traktowano jako najważniejszy utwór na instrument klawiszowy, jaki powstał przed Beethovenem, ale uważano, że mogą być wykonywane wyłącznie na klawesynie. Do połowy XX wieku generalnie dominowała opinia, że Bach grany na fortepianie jest nudnym akademikiem. Gdy objawił się Glenn Gould, ta muzyka stała się abstrakcyjna i tajemnicza. Jak napisał amerykański pianista i pedagog David Dubal: „Był to proces, który wyszedł daleko poza spór o właściwy instrument. Brzmienie fortepianu pod palcami Goulda stało się nowe i nieoczekiwane".

Ponad sześć dekad po Gouldzie Lang Langa bardziej interesowało to, jak wpływ na interpretację mają warunki akustyczne, a zwłaszcza, jak na współczesnym fortepianie oddać ducha muzyki barokowej. – Kiedy jako dziecko ćwiczyłem Bacha, grałem tylko same nuty, bez emocji – mówi. – Mój pedagog uważał, że co tydzień powinienem opanować jeden utwór Bacha, by ćwiczyć pamięć. Gdy miałem osiem, dziewięć lat, zacząłem poznawać Chopina i dzięki temu, gdy byłem mniej więcej 15-latkiem, zacząłem podchodzić do Bacha w sposób bardziej romantyczny, odrzuciłem suchy akademizm.

To wszystko były jeszcze pierwsze przymiarki. Teraz, nim zdecydował się wejść do studia, odbył wiele spotkań i rozmów z muzykami specjalizującym się w muzyce dawnej, z Nikolausem Harnoncourtem czy pianistą Andreasem Staierem grającym na fortepianach historycznych. – Bardzo tego potrzebowałem, nie jestem przecież muzykiem barokowym. Musiałem wielu rzeczy się nauczyć – przyznaje. – Ze Staierem zgłębiałem stylistykę i ornamentykę typową dla barokowej muzyki włoskiej czy francuskiej. Chciałem znaleźć równowagę między moim podejściem do tych wariacji a tym, co w nich związane jest z tamtą epoką. Próbowałem różnych sposobów – grania z użyciem pedału i bez niego, kompletnie na sucho, z większą ilością ornamentacji lub z mniejszą, bardziej legato, a może bardziej staccato. Czułem się trochę jak muzyk jazzowy, zrozumiałem, dlaczego Bach jest popularny u jazzmanów. Tak nie można traktować na przykład Beethovena, u niego wszystko jest dokładnie zapisane w nutach i nie należy niczego zmieniać. Chopin też daje więcej swobody, choćby w swoich mazurkach.

Efekty tej kilkuletniej pracy można teraz poznać dzięki nowej płycie. Pandemia przerwała trasę koncertową Lang Langa, która miała promować album. Od kilku miesięcy żyje w Chinach, ćwiczy nowy repertuar i nie żałuje przymusowej przerwy. – Jestem szczęśliwy, że udało mi się zagrać w kościele św. Tomasza – mówi. – A pracując nad „Wariacjami Goldbergowskimi", stałem się bardziej dojrzały, jako człowiek także. 

Kiedy w 2000 roku w Konkursie Chopinowskim zwyciężył młodziutki 18-letni Chińczyk Yundi, zadziwiając muzykalnością, wyczuciem stylu i dojrzałością interpretacji, nikt nie miał wątpliwości, że objawił się wspaniały talent. Wtedy w Warszawie mało kto wszakże wiedział, że rok wcześniej na najstarszym letnim festiwalu Ameryki w Ravinii sensacją stał się debiut innego chińskiego pianisty i rówieśnika Yundi – Lang Langa. Nikomu dotąd nieznany 17-latek zgodził się w nagłym zastępstwie zmierzyć się z jednym z najbardziej wirtuozowskich utworów fortepianowych – koncertem b-moll Czajkowskiego. Zagrał i wygrał.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka