Fender mustang jak złoto. Gitara elektryczna jeszcze nie umarła

Jeszcze kilka lat temu zapowiadano koniec epoki gitary elektrycznej. Miały ją wyprzeć komputerowe sample. Okazało się jednak, że jej śmierć wieszczono przedwcześnie.

Publikacja: 26.08.2022 10:00

Nieznany nabywca zapłacił w kwietniu 2022 r. ponad 4,5 mln dol. za niebieskiego fendera mustanga, na

Nieznany nabywca zapłacił w kwietniu 2022 r. ponad 4,5 mln dol. za niebieskiego fendera mustanga, na którym grał Kurt Cobain m.in. w klipie do utworu „Smells Like Teen Spirit”. Przed aukcją wartość gitary szacowano na 800 tys. dol.

Foto: John Rainford/Cover Images/Forum

Półtora miliarda odtworzeń ma na YouTubie legendarny teledysk „Smells Like Teen Spirit” Nirvany, hymn lat 90. i piosenka, która zainicjowała globalną karierę Kurta Cobaina oraz wyznaczyła początek epoki grunge’u. Z perspektywy świata gitarzystów jednak to nie lider zespołu jest gwiazdą klipu, lecz jego nieco sponiewierany, niedbale zawieszony na ramionach niebieski fender mustang. Gitara towarzyszyła liderowi Nirvany jeszcze tylko kilka miesięcy, bo w 1991 r. Cobain roztrzaskał ją o konsolę mikserską podczas koncertu zespołu w Dallas.

Odłamaną wówczas główkę gitary pieczołowicie skleił lutnik, a zespół wystawił instrument na aukcję podczas Hollywood Rock Festival w 1993 r. Od tamtej pory, aż do minionej wiosny, gitara zniknęła z radaru. Pojawiła się na aukcji w maju: pierwotnie szacowano, że uda się ją sprzedać za ok. 600–800 tys. dol. (w końcu Cobain gitar miał całkiem sporo). Ostatecznie nabywca zapłacił za nią 4,55 mln dol.

Kwota może się wydawać oszałamiająca, ale to wciąż nie jest rekord. Ten również należy do gitary Cobaina – tym razem akustycznego martina D-18E z chałupniczo zamontowaną elektroniką, pozwalającą „wpiąć” gitarę do wzmacniacza. Instrument zasłynął z występu w ramach cyklu „MTV Unplugged”, zarejestrowanego i wydanego przez Nirvanę na płycie. Latem 2020 r. właściciel firmy Røde Microphones Peter Freedman odchudził swój portfel o ponad 6 mln dol., żeby tylko posiąść legendarne „wiosło”.

Wiele wskazuje, że weszliśmy w epokę astronomicznych wycen rockowych artefaktów. To w ostatnich latach płacono za gitary najwięcej. Wyprzedaż urządził David Gilmour (w 2019 r. jego czarnego fendera, znanego choćby z płyty „The Wall”, sprzedano za niemal 4 mln dol.; biały fender artysty poszedł za ponad 1,8 mln dol., a akustyczny martin, na którym gitarzysta wydobył dźwięki otwierające utwór „Wish You Were Here”, za niemal 1,1 mln dol.). W 2017 r. pod młotek trafił „Wilk” Jerry’ego Garcii z Grateful Dead – wyjątkowy instrument, który wyszedł spod ręki lutnika, a nie fabryki. Nowy właściciel wydał na niego 1,9 mln dol. W 2019 r. za gibsona les paula należącego niegdyś do Duane’a Allmana, legendarnego współtwórcy The Allman Brothers Band, zapłacono 1,25 mln dol. W czołówce najdroższych gitar świata należałoby jeszcze uwzględnić akustycznego gibsona J160E Johna Lennona (w 2015 r. ciut ponad 2,4 mln dol.) i fendera stratocastera nazywanego Reach Out To Asia. Ten ostatni – z podpisami gigantów rocka, od Micka Jaggera i Keitha Richardsa, po Claptona, Maya, Page’a, Gilmoura, Becka, Townsenda, Knopflera, Iommiego, Angusa i Malcolma Youngów, McCartneya, Stinga, Blackmore’a – sprzedano na aukcji, z której dochód przeznaczony był dla ofiar tsunami w 2004 r. (2,7 mln dol.).

Tu należy zrobić stosowne zastrzeżenie: ranking rekordowych wycen można ułożyć z informacji z aukcji lub oficjalnych transakcji. W tle jest trudny do oszacowania rynek transakcji „z ręki do ręki”, który mógłby niemało namieszać w rankingu: stugębna plotka głosi wszak, że gitarzysta Metalliki Kirk Hammett wydał w 2014 r. 2 mln dol. na miodowego gibsona les paula należącego wcześniej do Petera Greena z Fleetwood Mac i Gary’ego Moore’a, a próg miliona dolarów przekroczono jeszcze u progu lat 90., gdy w 1993 r. współtwórca Microsoftu Paul Allen wydał 1,3 mln dol. na fendera stratocastera, na którym grał Jimi Hendrix podczas festiwalu Woodstock.

Jakaż rynkowa siła wypchnęła ceny tych instrumentów – czasem mocno sfatygowanych i po przejściach mocno komplikujących grę – do tego astronomicznego poziomu? Globalna gitarowa społeczność ma na to jedną odpowiedź: sentymentalizm pokolenia baby boomers. Ale można odpowiedzieć też: penicylina.

Czytaj więcej

Bin Salmani. Wyklinany książę wraca na salony

Historia rocka z perspektywy penicyliny

Tak swego czasu ujął rynkowy fenomen jeden z weteranów z Nashville, lutnik i właściciel sklepu z instrumentami o wieloletniej historii George Gruhn: „Odkąd wszedłem na rynek instrumentów z progami na początku lat 60., przeszedł on fundamentalne zmiany”. Z punktu widzenia handlarza i rzemieślnika do połowy ówczesnej dekady niepodzielnie panował folk, epoka Joan Baez czy Boba Dylana: kupowano instrumenty akustyczne, częstokroć z wieloletnią historią, co – jak zawsze w przypadku przedmiotów użytkowych – obniżało cenę o kilkanaście czy kilkadziesiąt procent. „Aczkolwiek startowały one z absurdalnie niskich poziomów, więc wzrosty cen o 20–25 proc. w okresie folkowego boomu zbytnio nie raziły” – zastrzega Gruhn.

Potem eksplodowały rock'n'roll, rhythm and blues, big beat, pojawili się The Beatles i The Rolling Stones. Aczkolwiek z perspektywy Nashville zauważano przede wszystkim jednego z rzadko dziś wspominanych pionierów Mike’a Bloomfielda. „Gdy odłożył akustyki na rzecz Gibsona Les Paula rocznik '54 z pozłacanym topem, nagle wszyscy zapragnęli takiej gitary” – wspomina Gruhn. Rychło les paule pojawiły się w rękach Erica Claptona czy Keitha Richardsa. Z początkiem lat 70. nastąpiła kontrofensywa gitar akustycznych i dobrze zaczęły się sprzedawać jedne i drugie. Gruhn zaczął obsługiwać wyżej wymienionych, a także Neila Younga, Johnny’ego Casha czy Billy’ego Gibbonsa.

Aż do połowy dekady, gdy popyt spadł. Gruhn tłumaczy to końcem ery folk rocka, ale można by też napomknąć o tym, że w połowie dekady na rynek muzyczny zaczęły trafiać coraz bardziej wyrafinowane syntezatory, świat na dobrą dekadę odwrócił się od rockowego buntu i pogrążył w hedonistycznym, a na pewno bezstresowym disco i popie – gatunkach, w których dźwięki gitar pojawiały się raczej jako ozdobniki dla brzmień generowanych elektronicznie. Na drugim biegunie muzycznego spektrum pojawiły się ekstremalne gatunki metalu, których wykonawcy chcieli straszyć nie tylko strojami i makijażem, ale też diabolicznymi kształtami gitar. Wówczas na rynku zaczęły się pojawiać rozmaite „pająki” czy „diabełki”, dostarczane przez nowych graczy, jak firmy Kramer czy Jackson, które znacznie szybciej niż branżowi giganci zareagowały na potrzeby klienteli.

Mniej więcej w tym samym momencie wkracza penicylina. „Począwszy od 1984 r. w gitarowym biznesie zapanował nowy fenomen” – wspominał Gruhn. Jeżeli we wcześniejszych latach twórcy instrumentów celowali w młodych mężczyzn, w wieku maksymalnie do 25 lat, teraz gwałtownie zaczęła panoszyć się inna grupa. „Baby boomersi z kryzysem wieku średniego, zwykle po 40-tce, powrócili na rynek. Wcześniej celowano w młodzieniaszków i emerytów, którzy chcieli sobie pobrzdąkać. Nagle zarówno instrumenty vintage, jak i wysokojakościowe nowe gitary kupowali przede wszystkim ludzie w średnim wieku. Nie znam nikogo, kto przewidziałby ten trend” – dodawał.

I dochodził do znacznie szerszej konkluzji: pokolenie baby boomers było pierwszym, które nie żyło w ustawicznym strachu o swoje życie. Zaszczepione przeciw plagom dziesiątkującym przez wieki ludzkość, dysponujące lekami zdolnymi pokonać inne choroby i dolegliwości, zabezpieczone systemami emerytalnymi, komfortowo przejadające zarobki uzyskiwane w kwitnącej powojennej gospodarce. Boomersi zapragnęli odzyskać odrobinę młodości, swoich ówczesnych wspomnień i nadziei: postawić taką gitarę, jaką miał ich idol, w domowym salonie, i od czasu do czasu przypomnieć na niej riff otwierający „Satisfaction” czy „Sweet Home Alabama”.

W swojej teorii Gruhn czyni jeden błąd: zakłada, że gitarzyści z czasem, dobiegając emerytury, powracają na rynek, tym razem odsprzedając instrumenty, co skutkuje cyklicznymi okresami wyhamowania cen. Rzeczywiście, fala taniejących gitar z drugiej ręki przetoczyła się przez rynek gdzieś w połowie lat 90. czy ponownie jakąś dekadę temu. Ale znów zadecydowała o tym raczej moda, czy może jej brak, niż niewierność baby boomersów. „To powolna, cicha śmierć sześciostrunowych elektryków” – wieszczył nie dalej jak pięć lat temu „The Washington Post” w olbrzymim materiale, który podsumowywał kiepskie wyniki największych firm z tej branży, z nadciągającym bankructwem Gibsona na czele. „Sprzedaż gitar elektrycznych spadła z półtora do miliona egzemplarzy” – odnotowywała ponuro gazeta.

Ba, ostateczny i gwałtowny cios branży miała zadać pandemia. Komu w głowie jakieś przyjemności, gdy tajemniczy wirus spada na ludzkość, dziesiątkuje miejsca pracy, a na szali staje zawodowa i osobista przyszłość milionów? Poza tym sprzedaż i tak spadała, ale już wynikające z lockdownów zamknięcie sklepów z instrumentami oznaczało w tej wizji praktyczne wstrzymanie handlu – wszakże, zgodnie z ogólnie przyjętym przekonaniem, instrument kupuje się osobiście, sprawdzając jego wady i zalety w ramach testu organoleptycznego.

Bynajmniej. Sklepy ominęły wymóg osobistej kontroli towaru, zapewniając internautom terminy ewentualnego zwrotu zakupów. W grupach tematycznych w mediach społecznościowych czy na forach dla muzyków zaroiło się od postów kolekcjonerów, którzy chwalą się zbiorami liczącymi kilkadziesiąt, czasem i ponad sto instrumentów. Baby boomer nie chce gitary. On chce kolekcji gitar: czasem tematycznej, jednego modelu z rozmaitych lat, czasem jednej marki, a czasem od Sasa do Lasa, wszystko, co gitarowi bogowie sprzed lat wzięli do ręki. Pandemia pozwoliła w domowym zaciszu pielęgnować kolekcje, uzupełniać, spędzać więcej czasu na hobby. Nie tylko gitary zaczęły schodzić jak ciepłe bułeczki, ale też wzmacniacze, efekty gitarowe, kursy nauki gry online, aplikacje służące do ćwiczeń albo produkowania własnej muzyki.

Mało tego, od publikacji szacownego amerykańskiego dziennika okazało się, że coraz częściej muzycy, zbieracze i handlarze zaczynają traktować instrumenty – zwłaszcza vintage, choć niekoniecznie z kolekcji znanych artystów – jako dobro inwestycyjne, sprzedawane po pewnym czasie ze znacznym przebiciem. A na rynek weszły nowe grupy klientów: kobiety w każdym wieku oraz młokosy z generacji Z.

Czytaj więcej

Ubogi kraj zamożnych elit

Trzej władcy rock'n'rollowego uniwersum

Cykliczność koniunktury i ograniczenia tego rynku ilustrować mogą historie ikon gitary elektrycznej – marek Fender, Gibson czy Martin. Charakterystyczne, że właśnie to ich wyroby tworzą opisany na wstępie ranking najdroższych gitar świata – choć w perspektywie ostatnich kilkudziesięciu lat radziły sobie one rozmaicie i przeróżne przyjmowały strategie przetrwania.

Najmłodszą jest Fender. Z założonego w 1938 r. w Kaliforni warsztatu naprawy radioodbiorników firma rozrosła się do pracowni, a potem fabryki lutniczej, która zasłynęła w latach 50. z kolejnych modeli gitar elektrycznych trafiających do kanonu rocka: Stratocaster, Telecaster czy Jaguar to tylko te najpopularniejsze. Co prawda ich twórca Leo Fender sprzedał biznes już w latach 70., by z pozyskanych pieniędzy założyć firmy Music Man oraz G&L Musical Instruments (które cieszyły się już znacznie mniejszą popularnością, choć ich produktom nie sposób czegoś zarzucić i też trafiały do arsenałów gitarowych gwiazd), ale brand Fender z dekady na dekadę potężniał.

Do lat 90. korporacja okrzepła na tyle, by wybrać się na zakupy. Do portfolio zaczęły wpadać takie marki, jak gitary Guild, Tacoma, Squier, Charvel, Hamer, Gretsch czy wspomniany wyżej symbol pionierskich czasów heavy metalu – Jackson. Ale też Fender nie unikał innych poletek rynku muzycznego – w 2011 r. podjął się m.in. stworzenia systemów dźwięku w autach Volkswagena czy też w ubiegłym roku kupił PreSonus Audio Electronics, producenta wyposażenia oraz oprogramowania audio. Strategia przejęć nie była imponująca ani raptowna, za to skuteczna. Fender wyrósł przez lata na drugą pod względem wielkości, po japońskim koncernie Yamaha, globalną markę na rynku muzycznym.

W Gibsonie mogli się temu pochodowi rywala tylko przyglądać z zazdrością. Niszczejąca dziś pierwsza fabryka firmy w Nashville wyznaczała przez dekady krańce uniwersum założonej w 1894 r. pracowni. Złote lata minęły wraz z epoką hipisów, a proste – trochę toporne – instrumenty, ze specyficznym potężnym brzmieniem, niebagatelną wagą i wykonane z egzotycznych gatunków drewna zaczęły się nieodłącznie kojarzyć z przełomem lat 60. i 70. Szaleństwa formy i wizje z lat 80. niemalże ominęły firmę, jeżeli nie liczyć modeli Explorer i „V” (do dziś chętnie używane np. przez gitarzystów grup Scorpions czy Judas Priest). Już w 1986 r. Gibson balansował na krawędzi bankructwa.

Wtedy pojawił się Henry Juszkiewicz, syn polskiego oficera, powojennego emigranta do Argentyny i USA. Wraz z kolegami Juszkiewicz wysupłał 5 mln dol. na zakup Gibsona i próbował postawić firmę na nogi. Miał sporo szczęścia: zaledwie kilka lat dzieliło go od eksplozji grunge’u – kiedy to muzycy z tej samej co Nirvana fali zespołów zaczęli odkurzać stare gitary z okolicznych strychów i piwnic, przywracając m.in. Gibsona do życia – i popularności. Nieprzypadkowo dziś muzycy mówią o produktach firmy z tamtego okresu „good wood era”: budowane wówczas gitary były dopieszczone, zbudowane z solidnego drewna, na dekady, bez kompromisów.

Ale też sukces zaczął pompować ego Juszkiewicza. Gibson Guitar Corp. zaczął odcinać kupony od sławy: ceny zaczęły rosnąć, właściwie – wyjąwszy popularność marki – bez uzasadnienia. Nie wiązało się to w każdym razie z podnoszeniem jakości instrumentów, bo przez wiele lat staranność, z jaką wcześniej dopieszczano każdą gitarę, zaczęła zanikać. Jak utyskują lutnicy, maszyny w fabryce marki były źle ustawione – szlifowały pierwszych 12 progów pod inną menzurę (odległość od mostka do siodełka przy główce) niż ta, pod którą szlifowano progi od 13. do 22. (gitary Gibsona mają przeważnie 22 progi). Klucze puszczały strój, tam się coś odkleiło, tu pękło. W ofercie pojawił się gibson robot – gitara wyposażona w mechanizm, który sam ją automatycznie stroił, niekoniecznie precyzyjnie. Heban na podstrunnicach zastąpił kompozyt o nazwie richlite – i do dziś toczą się wśród muzyków zacięte dyskusje, czy zubaża, czy wzbogaca brzmienie boskiej konstrukcji.

Juszkiewicz wybrał ucieczkę do przodu. Gibson zainteresował się tzw. sygnaturami – każdy muzyk z czasem zaczyna modyfikować instrument pod własne potrzeby: zmienia elektronikę, elementy wyposażenia, gdzieś wywierci dziurkę, coś przemaluje albo zniszczy – i już jest gotowy osobny model, sygnowany jego nazwiskiem (o ile daje ono szansę podniesienia sprzedaży). Z powodzeniem ten numer stosuje od dekad Fender, więc czemu nie w Gibsonie? Ba, na rynku zaczęły lądować obłędnie drogie, a przecież seryjnie produkowane modele Historic Reissue, których bazowa cena w sklepie przebijała 30 tys. zł. Jedynym wyróżnikiem tej serii była produkcja na bazie specyfikacji z lat 50. czy 60. Do tego niebogatym przecież klientom mogły napsuć krwi filmy przeciekające z fabryk firmy, pokazujące, jak pracownicy buldożerami rozjeżdżają niesprzedane instrumenty – ich nadmiar na rynku mógłby zbić ceny.

Jeszcze gorzej, że menedżerowie firmy uporczywie chcieli odbić się od gitarowych fundamentów – najpierw kupując muzyczne brandy: niegdysiejszego rywala Epiphone, producenta fortepianów Baldwin, perkusyjne imperium jazzowego Slingerlanda. Za tym poszły – to nie żart – AGD, elektronika, odzież, meble i jeszcze inne produkty. Im gorzej wyglądała sytuacja firmy, tym chętniej dokonywano kolejnej akwizycji, która miałaby ją wyciągnąć z kłopotów. Gdy w 2018 r. Gibson występował o ochronę przed wierzycielami, miał 0,5 mld dol. długów – i to pomimo faktu, że co roku sprzedawał na całym globie 170 tys. nowych gitar. Skończyło się usunięciem Juszkiewicza z firmy, porozumieniem z wierzycielami oraz wyprzedażą sporej części portfolio. Firma ogłosiła, że „wraca do podstaw, znowu będzie robić gitary”. Ale na ceny jej produktów nie miało to już większego wpływu.

Paradoksalnie najstarsza w tym gronie pracownia – funkcjonująca od 1833 r. – ma pozbawioną dramatycznych zwrotów historię. Założony w Pensylwanii przez Christiana Fredericka Martina warsztat od niemal 200 lat tworzy gitary. Owszem, i Martin ma za sobą okresy eksperymentów – z gitarami elektrycznymi, basowymi, banjo czy mandolinami – ale szefowie firmy nigdy nie uganiali się za przejęciami. Owszem, część produkcji jest realizowana w Meksyku, co akurat w tym przypadku raczej nie przekłada się na cenę. I tak, Martin próbował w latach 80. uruchomić – bez większego powodzenia – subbrand Stinger. Ale na tych próbach rozbudowy firmy jej kierownictwo poprzestało.

Modus operandi sprowadzał się do konstruowania wysokiej jakości instrumentów, od pewnego czasu za astronomiczną cenę, których darmową reklamą byli używający ich artyści. Nie przypadkiem David Gilmour opowiadał o wspomnianym już wyżej akustyku, pamiętnym z „Wish You Were Here”, że to najlepsza gitara, jaką miał w rękach. To gitara z Pensylwanii jest bohaterem okładki „Unplugged” Erica Claptona z pamiętnym „Tears in Heaven” czy akustyczną wersją „Layli”.

Czytaj więcej

Czy pomoc humanitarna pozwoli pokonać Chiny i Rosję

Drugie życie defila

O czym mogą świadczyć historie tych firm? Oczywiście o tym, że o potędze marki na tym rynku może decydować zasięg sławy użytkowników. Nie przypadkiem bowiem gibson les paul Jimmy’ego Page’a wisi w Metropolitan Museum of Art, Elvis Presley zagrał swój ostatni koncert na martinie D-28, a Kurt Cobain wybrał mustanga. Ale też o tym, że nawet największa miłość do określonych instrumentów nie skłoni gitarzysty do zakupu odkurzacza czy lodówki tej samej marki. I że każdy błąd na taśmie produkcyjnej zostanie skrupulatnie omówiony na internetowych forach muzycznych. Wreszcie o tym, że nawet psychofani określonych marek doskonale sobie zdają sprawę z tego, kiedy producent próbuje wydrenować ich kieszenie jeszcze bardziej.

Pomruki niezadowolenia i utyskiwanie na forach internetowych nijak się jednak mają do wyników branży. – Gdyby ktoś mi w marcu powiedział, że ten rok będzie tak wyglądać, nigdy bym nie uwierzył – podsumowywał w rozmowie z „The New York Times” szef Fender Musical Instruments Corporation Andy Mooney, rok 2020. – A padło tyle rekordów. Największa sprzedaż w historii Fendera, dni z dwucyfrowymi zwyżkami sprzedaży, rekord w e-commerce oraz w liczbie sprzedanych zestawów dla początkujących – wyliczał.

Ubiegły rok wypadł jeszcze lepiej: wartość sprzedaży przebiła poziom 2 mld dol. tylko w Stanach Zjednoczonych (w 2020 r. było to 1,67 mld dol.). Globalnie w 2019 r. cała wartość rynku sięgała 8 mld dol., w 2020 r. doszła do 9,2 mld dol. A perspektywy są coraz lepsze. Już połowę sięgających po pierwszą albo wymieniających pierwszą gitarę na taką z wyższej półki stanowią kobiety. Yahoo Finance prognozuje, że tylko rynek gitar elektrycznych będzie w 2027 r. wart 5,1 mld dol.

Przy czym przypływ uniesie nie tylko duże okręty, ale też mnóstwo małych łódek – bo rynek coraz bardziej się atomizuje. Jeśli dylemat boomera sprowadza się do pytania „Gibson czy Fender”, to młodsi gitarzyści mają do wyboru setki, jeżeli nie tysiące, niewielkich butikowych producentów, którzy nie tylko realizują najwymyślniejsze fantazje zamawiających, ale gwarantują wysoką jakość rzemiosła – przy cenie dorównującej co prawda drogim produktom koncernów, ale z możliwością personalizacji, dożywotnimi gwarancjami itd. Gdy spojrzeć na wykresy cenowe większości modeli publikowane przez portal Reverb.com – jedną z największych platform handlu instrumentami muzycznymi – widać, że pną się nieustannie w górę.

Trend ten nie omija i Polski. W wielkopolskiej wsi Gołanice znajdziemy pracownię lutnika i konstruktora Rafała Turkowiaka specjalizującego się w gitarach klasycznych, jazzowych i flamenco – znakomita większość nabywców jego konstrukcji to artyści i kolekcjonerzy z Zachodu, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że instrument z jego pracowni to wydatek zwykle ok. 30 tys. zł. W mazowieckim Juliszewie znajdziemy firmę Stradi, gdzie przede wszystkim powstają starannie opracowane elektryczne gitary basowe, z cenami oscylującymi wokół 20 tys. zł. Porównywalną kwotę trzeba by wyłożyć na instrumenty custom shop z gdańskiego Mayonesa: najbardziej chyba znanej poza Polską rodzimej marki gitarowej (po jej instrumenty sięgają muzycy m.in. Pain of Salvation, Within Temptation, Architects czy Limp Bizkit). Dla porównania: nowy gibson les paul custom w jednej ze swoich klasycznych odsłon, czyli Black Beauty, to dziś wydatek od 20 do 30 tys. zł, w zależności od wykończenia i dodatków.

Ale atomizację rynku widać dziś na dziesiątki sposobów. Obok klasycznych kształtów i brzmień wraca też krzykliwy i diaboliczny design lat 80., istnieje rynek instrumentów relic – gitar celowo obijanych przez muzyków, a czasem wręcz już u producenta, by wyglądały na starsze i bardziej „doświadczone życiem” niż w rzeczywistości. To też trochę pokłosie mody na instrumenty z historią lub też nonszalanckość właścicieli (bo też, kto uwierzy, że Toma Morella z Rage Against The Machine nie stać na nowy i niepoobijany instrument?). Taka stylówa. A po trochu też wyraz buntu przeciw tym, którzy z dumą obnoszą się w mediach społecznościowych z drogimi zakupami z najwyższej półki, którym przeciwstawiane są gitary robione z mebli z Ikei (jedna z najpopularniejszych w ostatnich dniach historii), łopat czy wreszcie wartych kilkaset złotych chińskich kopii znanych marek.

Osobną kategorią są muzycy, którzy przywracają – sami lub przy pomocy lutników – blask instrumentom sprzed lat, czasem nawet „rzęchom” znanym z czasów zimnowojennych, jak polski defil, radziecki kosmos czy czechosłowacka jolana. Coraz większe jest grono odbiorców gitar barytonowych, z dodaną basową struną, która pozwala uzyskać jeszcze potężniejsze przesterowane brzmienie, a w niektórych utworach odgrywa rolę niemalże perkusyjną, nabijając bardziej rytm, niż budując melodię. Przybywa zwolenników gry fingerstyle i dostosowanych do niej gitar multiscale, czyli oburącz na gryfie – gdzie jedna dłoń wybija rytm, podkład basowy czy akordowy, a druga jednocześnie gra melodię czy solówkę.

Wielomilionowa rzesza szarpidrutów jeszcze wiele lat będzie ciągnąć rynek w stronę kolejnych, liczonych w miliardach, przychodów i rekordów. W końcu, według popularnego w internecie mema z jednym z dzisiejszych gitarowych bogów Joem Bonamassą, „szczęścia nie da się kupić, aczkolwiek można kupić jeszcze jedną gitarę – to mniej więcej to samo”.

I Bonamassa wie, co mówi, w końcu posiada ok. 400 gitar (stan na 2019 r.). – I to źle, naprawdę źle. To nic dobrego. Ale jest jak jest. Jestem synem dilera gitar i połknąłem bakcyla – tłumaczył się w wywiadzie dla „Guitar World”. Tego bakcyla złapało też liczne grono innych Ziemian i wbrew wszelkim prognozom ta pandemia rozwija się w nieokiełznany sposób.

Półtora miliarda odtworzeń ma na YouTubie legendarny teledysk „Smells Like Teen Spirit” Nirvany, hymn lat 90. i piosenka, która zainicjowała globalną karierę Kurta Cobaina oraz wyznaczyła początek epoki grunge’u. Z perspektywy świata gitarzystów jednak to nie lider zespołu jest gwiazdą klipu, lecz jego nieco sponiewierany, niedbale zawieszony na ramionach niebieski fender mustang. Gitara towarzyszyła liderowi Nirvany jeszcze tylko kilka miesięcy, bo w 1991 r. Cobain roztrzaskał ją o konsolę mikserską podczas koncertu zespołu w Dallas.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi