Śladami nieuchwytnej śnieżnej Pantery

Wyprawa do Tybetu przynosi wszystko, z czego zrezygnowaliśmy. Wolność, niezależność, szacunek dla naturalnego środowiska, tę drugą stronę świata, o której zapomnieliśmy – mówi Vincent Munier, autor dokumentu „Duch śniegów", który można oglądać w naszych kinach.

Publikacja: 08.04.2022 17:00

Śladami nieuchwytnej śnieżnej Pantery

Foto: materiały prasowe

Cztery, pięć tysięcy metrów nad poziomem morza. Oszałamiająco piękne krajobrazy. Rozległy płaskowyż, ośnieżone szczyty, biel rażąca oczy. W tym niezwykłym świecie dwóch mężczyzn szuka śladów śnieżnej pantery. Zwierzęcia z gatunku, który w opinii wielu przyrodników, niemal całkowicie wyginął. Ale oni, w absolutnie magicznym, nienaruszonym przez człowieka środowisku, kontemplują naturę. Z ukrycia, nie przeszkadzając naturze, obserwują stado górskich nahurów wyłaniające zza pagórka, ptaka, który siada na gałęzi. I czekają na „swoją" zdobycz.

– Moją wrażliwość ukształtowały francuskie Wogezy, gdzie się wychowałem. Ale dzisiaj nikt nie szanuje natury, jaka nas otacza. Ludzie wszystko niszczą. Dlatego wybieram się na Kamczatkę. Daleko na północ, gdzie można spotkać tylko nomadów żyjących w harmonii z przyrodą. Do Tybetu. Chcę zobaczyć zwierzęta, które tam wciąż żyją niezagrożone. Staram się ten świat zatrzymać w obiektywie. Wiem, że czasem jestem krytykowany za fotografowanie piękna i uciekanie od dramatów świata. Ale to jest mój świadomy wybór – mówi Vincent Munier.

Czytaj więcej

Ucieczka z kraju w obrazkach

Ucieczka polskiego porucznika

Ma 45 lat i jest jednym z najbardziej znanych fotografików przyrody na świecie. Na jego niesamowitych zdjęciach można zobaczyć wilki z Wyspy Ellesmere'a, łabędzie i żurawie z japońskiej wyspy Hokkaido, białe niedźwiedzie ledwo odróżniające się od arktycznego śniegu. Jego fotografie trafiają do galerii sztuki i do prestiżowych międzynarodowych magazynów. We własnym, założonym 12 lat temu wydawnictwie Kobalann, Munier publikuje kolejne albumy. Trzy razy dostał „Eric Hosking Award" – prestiżową coroczną nagrodę BBC dla najlepszego fotografa przyrody.

Towarzyszący mu w filmie „Duch śniegów" mężczyzna to pisarz podróżnik Sylvain Tesson, z wykształcenia geograf. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych objechał na rowerze świat, przeszedł na piechotę Himalaje, z fotografką Priscillą Telmon konno przejechał ponad 3000 km azjatyckich stepów – z Kazachstanu do Uzbekistanu. W 2004 roku pokonał drogę z Syberii do Indii. Przeszedł 6 tysięcy kilometrów, przedzierał się przez tajgę, wyżyny Mongolii, pustynię Gobi, Tybet, Himalaje.

To była ta sama droga, którą pokonał wiosną 1941 roku 26-letni polski porucznik kawalerii Sławomir Rawicz, gdy razem z kilkoma innymi żołnierzami uciekł z rosyjskiego łagru. Opisał potem tę ucieczkę w książce „Długi marsz". Sześć lat po wyprawie śladami Rawicza Tesson wrócił na Syberię i spędził tam sześć miesięcy w prymitywnej chacie w pobliżu Irkucka, nad brzegiem Bajkału. Swoje podróże Tesson opisywał w prasie i książkach, rejestrował na taśmie filmowej. W 2009 roku dostał nagrodę Goncourtów za opowiadanie „Une vie coucher dehors", a dwa lata później Prix Medicis Essai za książkę „W syberyjskich lasach" (wydana też w Polsce przez Noir Sur Blanc).

Vincent Munier i Sylvain Tesson poznali się w kinie, w czasie pokazu filmu przyrodniczego o wilku abisyńskim. Zaprzyjaźnili się. I razem wybrali się do Tybetu, gdzie postanowili „upolować" białą panterę. Tak powstała książka Sylvaina Tessona „Duch śniegów. Śladami tybetańskiej pantery", która w 2019 roku stała się bestsellerem we Francji, a w Polsce została wydana dwa lata później także przez Noir Sur Blanc. I film „Duch śniegów" Vincenta Muniera, współreżyserowany przez jego żonę, dokumentalistkę Marie Amiguet, autorkę zdjęć m.in. do dokumentu „La valee du loup" o trzyletniej wyprawie Jeana-Michela Bertranda śladami wilków we francuskich Alpach.

Czekanie było modlitwą

Inicjatorem poszukiwań śnieżnej pantery był Vincent Munier. Od dziecka kochał naturę. Urodził się w Wogezach, we wschodniej Francji. Rodzice zaszczepili jemu, jego siostrze i bratu miłość do natury. Od najwcześniejszych lat chodzili na wspinaczki, brali udział w spływach kajakowych, uczyli się kochać przyrodę.

– Wiele zawdzięczam mojemu ojcu – mówi mi. – Lubiłem zawsze oglądać albumy, które mieliśmy w domu. Byłem zachwycony minimalistyczną fotografią japońską. Patrząc na te zdjęcia, nie sądziłem, że fotografia przyrody stanie się kiedyś moim zawodem. Ale uwielbiałem zaszywać się gdzieś wśród dzikiej przyrody, by przeżyć magiczne chwile. Swoje pierwsze zdjęcie zrobiłem w lesie, niedaleko domu. To było w 1988 roku, miałem 12 lat. Ojciec mi zaufał. Zostawił mnie samego, pod siatką maskującą. Był listopad, szeleściły opadające liście. I nagle pojawiły się trzy samice jeleni. Cały się trząsłem, kiedy naciskałem spust migawki. To zdjęcie zmieniło moje życie. Połknąłem bakcyla. Zacząłem się zapuszczać coraz dalej od domu, a rodzice mi na to pozwalali. Godzinami łaziłem po lesie, czekając na dzikie zwierzęta. Poczułem, że to jest właśnie wolność. I mam szczęście, że dotąd żyję marzeniami z dzieciństwa. Bo niezależnie, czy fotografuję gila we własnym ogrodzie, białego wilka z Ellesmere, pingwina na Antarktydzie czy żurawia w Japonii – zawsze odczuwam ten sam rodzaj ekscytacji i zachwytu. Robiąc zdjęcia, staram się tymi uczuciami podniesionymi do potęgi podzielić.

Jeszcze jako nastolatek jeździł z rodzicami po Europie. Nie byli zamożni, ale ładowali się do małego kombi i ruszali w drogę. Odwiedzali głównie rezerwaty przyrody. W tamtym czasie Vincent był też w Polsce – w Puszczy Białowieskiej. Potem zaczął jeździć sam, wypuszczając się coraz dalej.

– Szukałem miejsc, których człowiek nie zdążył zniszczyć, gdzie nie wybił zwierząt, gdzie wszystko wciąż było nietknięte jego ręką. Z czasem fotografowanie tego świata stało się moją misją. Bardzo zresztą egoistyczną, bo potrzebuję tego piękna. Ale też chciałem wyzbywać się egoizmu i pokazywać piękno innym – mówi mi w rozmowie.

Pytam Muniera, czy takie wyprawy, często wielomiesięczne, nie oznaczają samotności. – Oczywiście, że tak – odpowiada. – Wydałem nawet album pod takim tytułem. Ale bycie sam na sam z naturą nie boli. Myślę nawet, że każdy powinien czegoś takiego doświadczyć. Choćby przez chwilę. Bo zaczynasz wtedy lepiej rozumieć siebie. Moje samotne wyprawy dały mi bardzo wiele. To aż trudno wyrazić.

„Ducha śniegów" robili jednak w kilka osób. Przygotowania nie były trudne. – Całym naszym bagażem była wielka miłość do natury. Mieliśmy minimalną ekipę, lekki sprzęt, małe kamery. Trochę suchego jedzenia, śpiwory, ciepłe kurtki. Wychodziliśmy z bazy, czasem spędzaliśmy noc w namiocie na stoku, na wysokości ok. 4 tysięcy metrów. Tyle. Reszta to umiejętność życia w otwartej przestrzeni i patrzenia. I oczywiście cierpliwość – mówi mi Munier.

Cierpliwość jest bardzo ważna. „Ona jest cnotą najwyższą, najbardziej elegancką, a jednocześnie najbardziej zapomnianą" – zanotował w swoim notesie Sylvain Tesson. „Polowanie" na dzikie zwierzęta to całe wieki wyczekiwania w ukryciu, w bezruchu. Wypatrywanie przez lornetkę, czasem przez wizjer aparatu lub kamery. Tesson i Munier umieją szanować naturę. To wręcz zadziwiające, jak w tej samotni wspinają się na czworakach, żeby nie zakłócić porządku, mówią ściszonym głosem, godzinami tkwią w bezruchu wtopieni w biel, w skalny krajobraz, ukryci w grocie.

– Czekanie było modlitwą. Zawsze mieliśmy nadzieję, że pojawi się zwierzę. Jeśli się nie pojawiało, to znaczyło, że źle patrzyliśmy – przyznaje pisarz.

Nagrodą za cierpliwość był mały płochacz czy raróg wtopiony w skałę tak, że go niemal nie widać. Manul stepowy pojawiający się na skalnej półce. Lis tybetański. Trzy niedźwiedzie baraszkujące na przeciwległym wzniesieniu. Albo stadko nahurów schodzących ze skał i znikających pod niżej płynącymi chmurami. „Niby nic oprócz ciszy, a naprawdę tyle wszystkiego" – napisał Sylvain Tesson w książce. A śnieżna pantera? Czekali na jej cień w ciszy, w pustce. „To było jak przeciwieństwo reklam. „Tu i teraz" przeciwko „Raczej nic, nigdy" – żartują. Mijały tygodnie, miesiące.

– Zaakceptowałem już fakt, że pantera się nie pojawi. Nawet pomyślałem, że dzięki temu mogę zachować swoje marzenie, by kiedyś ją zobaczyć – komentuje Sylvain Tesson.

A jednak pojawiła się. Gdy przyczaili się w grocie, przy kamienistej drodze, którą chodzi nocą wiele zwierząt. Wspaniała, biała, niemłoda już, ale wciąż niezwykła. Spowita futrem idealnie wtapiającym się w skalny krajobraz. Wielki kocur mrużący oczy. A potem rozszarpujący ciało upolowanego jaka. Zdjęcie tego zwierzęcia majestatycznie stojącego na szczycie skały i patrzącego na swoje królestwo trafiło na plakat „Ducha śniegów". Po kilku miesiącach udało się.

Spotkanie z legendarnym zwierzęciem stało się zwieńczeniem ich wyprawy. Choć przecież nawet gdyby do tego nie doszło, ta podróż, ta książka Sylvain Tessona, ten film Muniera i Amiguet, też byłyby znaczące. To inny głos w dyskusji o zmianach klimatycznych i niszczeniu naszej planety. To lekcja pokory wobec natury, manifest piękna, które od wieków człowiek niszczy, dziś zresztą w przyspieszonym tempie – wycinając lasy, trując rzeki, emitując do atmosfery tony dwutlenku węgla. A wreszcie pean na cześć wolności i prawdy. Bo w tym świecie, tyleż pięknym co niebezpiecznym, nie da się niczego udawać. A jeśli doda się do zarejestrowanych obrazów muzykę skomponowaną przez Warrena Ellisa i Nicka Cave'a, na ekranie powstaje aura, która musi widza zahipnotyzować.

Czytaj więcej

Sławomir Sikora: Zabiłem dwóch ludzi

Powroty konieczne, ale bolesne

Dla Sylvaina Tessona, choć jest podróżnikiem, ta wyprawa była wyjątkowa. – Zwykle w czasie podróży żyłem w ogromnym pośpiechu, przeskakiwałem z samolotu na pociąg, wciąż mówiąc o potrzebie wyciszenia się – opowiada i przyznaje, że wyprawa z Munierem, godziny spędzone na oczekiwaniu, wiele go nauczyły. Patrzył na swojego kompana, interesującego się każdym ptakiem, każdym tropem, każdym ruchem i – jak twierdzi – nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy obojętni na otaczający nas świat, nieświadomi jego mieszkańców.

Dla Vincenta Muniera to chleb codzienny. Kocha te swoje „łowy", choć wie, że trzeba z nich do cywilizacji wracać: – Myślę, że nie mógłbym zaszyć się w Tybecie na zawsze. Potrzebuję rodzinnych i społecznych relacji. Ale powroty do hałasu i nonsensów codziennego życia są niemal bolesne. Mam wrażenie, że w cywilizowanym świecie staję się innym człowiekiem. Zaczynam odgrywać jakieś role, spełniać czyjeś oczekiwania, uczestniczyć w dziwnym teatrze marionetek. Na łonie natury jestem sam ze sobą. Tam nie ma miejsca na żadne oszustwa – mówi Vincent Munier, i dodaje, że jest w szczęśliwej sytuacji, bo ze swoich wypraw nie wraca do gwarnej metropolii. Wciąż mieszka na wsi, w pobliżu lasu. Ale i tak po powrocie zawsze dobitniej czuje, jakie szkody wyrządzamy naturze, jak bardzo ją niszczymy.

I jeszcze raz Sylvain Tesson, który w swoim notesie zapisywał refleksje, odczucia, myśli przychodzące do głowy. A zapytany o te najważniejsze, wymienia najbardziej banalne: „Szanuj to, co cię otacza. Niczego nie oczekuj. Doceń to, co masz. Wierz w poezję. Ciesz się światem. Walcz, żeby nie zginął". W czasach narastającego kryzysu klimatycznego te proste słowa nabierają dodatkowej mocy.

Ale z Vincentem Munierem muszę też porozmawiać o jego życiowych wyborach. Wielu fotografików dokumentuje nasz czas, stara się pokazać ludzi żyjących w różnych częściach globu, zapisuje światy bliskie i dalekie, dokumentuje biedę i bogactwo, dysproporcje społeczne. Dzisiaj wszyscy mamy przed oczami porażające obrazy z wojny ukraińskiej: zbombardowane miasta, ludzkie tragedie, zwłoki cywili leżące na chodnikach, siedmiolatków rozlewających do butelek koktajle Mołotowa, tłumy uchodźców, kobiet i dzieci, zmuszonych do zostawienia za sobą domów i życia, jakie dotąd prowadzili. Za te zdjęcia fotoreporterzy płacą czasem najwyższą cenę – własnego życia.

– Nie mógłbym być reporterem wojennym, bo czasem potrzebuję dwóch tygodni, żeby zrobić jedno zdjęcie – żartuje Vincent Munier, ale zaraz poważnieje. – Jestem pełen podziwu dla tych, którzy dokumentują współczesną rzeczywistość, nierzadko pokazując potworności, jakie ludzie zgotowują innym ludziom. Ale ja chcę przypominać o tej drugiej stronie naszego świata. O tym, czego dziś tak bardzo potrzebujemy, za czym w ciszy tęsknimy. O harmonii, którą straciliśmy. O radości z najprostszych rzeczy. O pięknie.

Czytaj więcej

Ilona Łepkowska: Trzeba tworzyć historie, które połączą ludzi

Cztery, pięć tysięcy metrów nad poziomem morza. Oszałamiająco piękne krajobrazy. Rozległy płaskowyż, ośnieżone szczyty, biel rażąca oczy. W tym niezwykłym świecie dwóch mężczyzn szuka śladów śnieżnej pantery. Zwierzęcia z gatunku, który w opinii wielu przyrodników, niemal całkowicie wyginął. Ale oni, w absolutnie magicznym, nienaruszonym przez człowieka środowisku, kontemplują naturę. Z ukrycia, nie przeszkadzając naturze, obserwują stado górskich nahurów wyłaniające zza pagórka, ptaka, który siada na gałęzi. I czekają na „swoją" zdobycz.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi