Ilona Łepkowska: Trzeba tworzyć historie, które połączą ludzi

Dla milionów widzów trzeba stworzyć historię, która jest w stanie połączyć ludzi w różnym wieku, o różnym wykształceniu, statusie materialnym, pochodzeniu, miejscu zamieszkania. Ale też trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: czy pokazujemy rzeczywistość wiernie, czy trochę ją ulepszamy, aby serial stał się aspiracyjny - mówi scenarzystka Ilona Łepkowska.

Publikacja: 14.01.2022 10:00

„Kogel mogel” i jego aktorzy nowi: Aleksandra Hamkało, Nikodem Rozbicki oraz starzy: Katarzyna Łanie

„Kogel mogel” i jego aktorzy nowi: Aleksandra Hamkało, Nikodem Rozbicki oraz starzy: Katarzyna Łaniewska, Grażyna Błęcka-Kolska i Zdzisław Wardejn

Foto: W-Impact, Karina Szymczuk

Plus Minus: Na Facebooku ostro komentuje pani politykę i pisze list do Jarosława Kaczyńskiego. Walczy pani o ustawę o statusie artysty zawodowego i opłaty od smartfonów. Ale w czwartej części „Kogla-mogla" nie odbija się nic z dzisiejszych niepokojów. To celowe założenie?

Oczywiście. Podziały w społeczeństwie, stosunek do obecnej władzy, do szczepień, aborcja, prawa kobiet to tematy bardzo ważne, ale doraźne. Ja chciałam zaproponować widzom film popularny, odrywający ich od codziennych problemów. W „Koglu-moglu" i „Galimatiasie" – dwóch pierwszych filmach tej serii – nie było aluzji politycznych czy odniesień do ówczesnej rzeczywistości i może dzięki temu one nadal funkcjonują. Pisząc „Koniec świata, czyli kogel-mogel 4" nie miałam ambicji, by stał się on społeczną diagnozą. Cieszę się, gdy ludzie podczas seansu się śmieją. Jeśli będę chciała napisać scenariusz o dzisiejszych problemach, na pewno nie będzie to komedia romantyczna.

Pierwsze dwa filmy powstały pod koniec lat 80. Dwa ostatnie to obrazy współczesne. W tym czasie zmieniło się nasze życie codzienne.

Ta zmiana obyczajów i mentalności odbija się na ekranie. W pierwszym „Koglu-moglu" rodzice próbowali siłą wydać córkę za mąż, bo chcieli, by miał kto odziedziczyć gospodarstwo. Teraz tylko babcia naciska na ślub wnuka. Albo ironizuje, że jej córka z nowym partnerem żyją na kartę rowerową. Innym to nie przeszkadza. Związek Piotrusia z Marlenką też jest odwróceniem sytuacji, która była 30 lat temu. Tu kobieta pracuje, utrzymuje rezydencję, zarabia na „krewetki, bąbelki" i kupuje dla męża koszule przecenione z 4500 na 3700 zł. A on leży na złotych poduszkach i jego jedynym obowiązkiem jest wyjście z pieskami na spacer. Mamy też w filmie policjantkę lesbijkę. Oczywiście ten zapis zmian obyczajowych skrojony jest na miarę filmu popularnego.

Poprzednie pani filmy, podobnie jak „Seksmisja" Juliusza Machulskiego, przyniosły powiedzenia, które weszły do potocznego języka: „Mądra, ale rozumu za grosz". „Jestem za równouprawnieniem, ale kobieta ma słuchać męża". „Marian, tu jest jakby luksusowo". Co pani zdaniem zostanie po czwartej części?

Chyba dwa sformułowania mają szansę. Policjantka lesbijka do zrozpaczonej dziewczyny mówi: „Mężczyźni to ślepa gałąź ewolucji". A drugie powiedzenie pochodzi od mojej teściowej. Na wiejskim weselu panu, który nazwał mnie jej córką, odpowiedziała: „To synowa. Wątroba nie mięso, synowa nie dziecko".

Czytaj więcej

Szukając nadziei w horrorze

W „Koglu-moglu 4" grają głównie aktorzy z telenowel. Wielu reżyserów boi się na dużym ekranie twarzy z serialowych tasiemców.

Nie zgadzam się, że głównie. Są również Grażyna Błęcka-Kolska i Zdzisław Wardejn, którzy wystąpili w dwóch pierwszych filmach. Katarzyna Skrzynecka czy Dorota Stalińska nie grają w serialach. Z kolei Katarzyna Łaniewska występowała w „Plebanii", ale ta telenowela dawno się skończyła, podobnie jest z Marianem Opanią, którego postać zniknęła z „Na dobre i na złe" wiele lat temu. Poza tym nie widzę powodu, by unikać aktorów serialowych. W kinie komercyjnym sprawdzają się bardzo dobrze, mają gotowość do natychmiastowego grania. Ich przyzwyczajenia do „szybkiej" pracy mogą stać się problemem w teatrze. Maciej Englert powiedział mi kiedyś, że „hop siup, gotowe" nie sprawdza się na scenie, gdzie dochodzi się do końcowego efektu długo, poprzez analizę, kolejne próby. W filmach komercyjnych to zaleta, która wszystkim ułatwia życie.

Pani ojciec, Tadeusz Łepkowski, był wybitnym historykiem, sygnatariuszem apelu o rozmowy z robotnikami podpisanego w 1980 roku przez 64 intelektualistów. Ale w waszym domu nie było telewizora. Skończyła pani zarządzanie na UW, potem pracowała m.in. w Urzędzie Transportu i Spedycji Przemysłu Mięsnego. Skąd więc wziął się kurs scenariopisarstwa?

Nie marzyłam o kinie od dziecka, ale jako studentka trafiłam na plan „Barw ochronnych" Krzysztofa Zanussiego. Widziałam, jak ten film powstaje, i obejrzałam go w kinie. To było fascynujące. Na planie poznałam też późniejszego męża, ojca mojej córki. Pracował potem w telewizji, w redakcji filmów dla dzieci i młodzieży i przynosił do domu scenariusze do oceny. Zaglądałam do nich i pomyślałam, że też spróbuję pisać. Właśnie urodziłam dziecko, byłam na trzyletnim urlopie macierzyńskim. Nie chciałam wracać do roboty w przemyśle mięsnym, gdzie trafiłam po dyplomie, bo obowiązywał nakaz pracy. Szukałam innego miejsca w życiu. A po rozwodzie zostałam sama z dzieckiem i mogłam pracować w domu. Poza tym umiem się mobilizować, wykonywać robotę w samotności. A gdy przyszły seriale, okazało się, że mając w sobie obowiązkowość i sumienność nadaję się do cykli pisanych non stop.

Pamiętam pierwsze filmy, do których pisała pani scenariusze. „Przez dotyk" powstał we współpracy z Magdą Łazarkiewicz i była to opowieść o kobietach, które spotykają się na oddziale onkologii. Współautorem „Kocham kino" – filmu o kierowniczce upadającego prowincjonalnego kina – był Piotr Łazarkiewicz. Dlaczego po ambitnych dramatach zameldowała się pani w świecie komedii romantycznych?

Zmieniły się czasy. Po 1989 roku filmów się niemal nie kręciło, nie starczało pieniędzy na kulturę. A poza tym reżyserzy na ogół sami sobie pisali scenariusze. Przez krótki okres pracowałam przy reklamach, potem powstał „Och, Karol!" i odnalazłam się w komedii. Wkraczała gospodarka rynkowa, wszyscy chcieli, by filmy na siebie zarabiały. Artystycznego kina było znacznie mniej. Część reżyserów zwróciła się ku teatrom telewizji, powstawało ich wtedy cztery, pięć tygodniowo. A ja odnalazłam się w kinie komercyjnym. Mój mąż uważa, że w życiu codziennym bywam ponura, podobnie, jak większość twórców komedii. Żartując – mam więc predyspozycje, by je pisać.

Nie tęskniła pani za kinem artystycznym?

Nasze środowisko bywa okrutne. Kiedy „Karol" i „Kogel-mogel" odniosły sukces, od wielu osób usłyszałam, że sprzedałam się komercji i nie nadaję się już do robienia rzeczy poważnych. A potem jeszcze telenowele! Nie mam do nikogo żalu, ale wtedy słyszałam, że jestem w niższej lidze. Dopiero kiedy ambitni twórcy zaczęli kręcić seriale, przyznali, że nie jest łatwo robić cykl ciągnący się latami.

O pani pisano, że czego się nie dotknie, zamienia się w złoto. W 1997 roku projektem „Klanu" razem z Wojciechem Niżyńskim wygrała pani konkurs na telenowelę. Dwa lata później pojawiło się na ekranie „Na dobre i na złe", w 2000 roku – „M jak miłość", w 2007 –„Barwy szczęścia". Bohaterowie tych seriali starzeją się i umierają, dorastają kolejne pokolenia. I wciąż zbierają wielomilionową widownię. Ma pani na to jakąś receptę?

Przede wszystkim trzeba być rzetelnym rzemieślnikiem. A poza tym zawsze powtarzałam swoim współpracownikom, że muszą traktować bohaterów jak prawdziwe, żyjące osoby. Zdarza się, że autorzy seriali uważają ich za kukiełki, którymi poruszają jak w teatrze lalkowym. Brak prawdy jest wtedy dojmujący. Osoba o konserwatywnych poglądach nagle robi coś zupełnie sprzecznego ze swoimi zapatrywaniami i zwyczajami, bo w serialu było potrzebne spektakularne wydarzenie. Oczywiście może się tak zdarzyć, ale trzeba tę zmianę uzasadnić. Trzeba traktować poważnie swoich bohaterów i widzów.

Serial oglądany przez 12 milionów osób to chyba też odpowiedzialność. To pokazywanie pewnych wzorów zachowań, także tych najprostszych – nie wymachiwać przy stole sztućcami, przepuścić kobietę w drzwiach?

Zawsze z tej odpowiedzialności zdawałam sobie sprawę. Jeśli mówi się do milionów widzów, trzeba wiedzieć, co chce się im przekazać. Trzeba stworzyć historię, która jest w stanie połączyć ludzi w różnym wieku, o różnym wykształceniu, statusie materialnym, pochodzeniu, miejscu zamieszkania. Ale też trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: czy pokazujemy rzeczywistość wiernie, czy trochę ją ulepszamy, aby serial stał się aspiracyjny. Na przykład urządzamy serialowe mieszkanie trochę lepiej niż przeciętne polskie M-3. Ponad 20 lat temu, kiedy zaczynaliśmy „M jak miłość", pokazywaliśmy tradycyjny układ obowiązków, odpowiedzialności, władzy w rodzinie. Dziś bohaterów serialu, nawet w tych samych domach, łączą bardziej partnerskie układy. Ale nie może być za dużo edukacji, nowoczesności, aspiracyjności, wówczas serial przestanie być postrzegany jako „nasz" przez większość widowni.

Czytaj więcej

Paolo Sorrentino: Maradona uratował mi życie

Namawialiście kobiety do robienia mammografii, przypominaliście, że trzeba rozliczyć się z fiskusem. Ostatnio w „M jak miłość" usłyszałam poradę, jak założyć konto pacjenta. Było to nawet dość nachalne.

Trudno takie informacje przekazać nienachalnie. Podobnie jest z reklamą. Przy product placement każdy reklamodawca chce, żeby na ekranie był widoczny tylko jego produkt, np. karton z sokami, co jest sprzeczne z zasadami pracy kamery. Z drugiej strony jednak są pieniądze. Ale to też się powoli zmienia.

Od czego więc zależy powodzenie telenoweli?

Mechanizm odbioru wieloodcinkowych seriali jest prosty. Podstawą jest stworzenie poczucia bliskości z bohaterami, przywiązania do historii. Potem reszta dzieje się sama. Jeśli utrzymuje się dobry poziom, widz ogląda „swój" serial trochę z przyzwyczajenia. Staje się to odruchem jak mycie zębów.

„Wszystko przed nami" jest jedyną pani telenowelą, która się nie przyjęła. Miała ciekawe założenie: młodzi ludzie wracający z Włoch zaczynają układać sobie życie w Polsce. Dlaczego nie wypaliła?

Mam do siebie żal, że nie protestowałam bardziej konsekwentnie i dałam się zdominować przez resztę zespołu produkcyjnego. Moim zdaniem ta telenowela była za bardzo „glamourna". Chcieliśmy dla telewizji publicznej zrobić program TVN-owski. Już sama sytuacja, w której facet nagle dostaje kamienicę, jest dla wielu ludzi nierzeczywista. Niby bohaterowie mają problemy, ale w swoich designerskich mieszkaniach są za ładni, za dobrze ubrani. Pamiętam swój dramatyczny protest, gdy na plakacie przygotowanym na billboardy wszyscy byli piękni i młodzi, a nie pojawił się żaden starszy aktor. „Nikt nie chce patrzeć na brzydkich, smutnych ludzi" – usłyszałam. A ja myślę, że gdyby tam się trafił ktoś „brzydki i smutny", serial potrwałby dłużej. Wtedy powiedziałam sobie, że więcej takich telenoweli nie zrobię. Zresztą podejrzewam, że dziś już żaden serial telenowelowy nie ma szans na wieloletni sukces.

Dlaczego?

Żonę można zmienić na młodszą, serial starszy jest lepszy. Nowość nie jest atrakcją. Widzowie wcale nie myślą: „Nie mam czasu na dwa seriale w tygodniu, więc zostawię »M jak miłość« i zacznę oglądać coś nowszego". Poza tym propozycji jest teraz bardzo wiele, nawet starsza widownia zaczyna wybierać streamingi.

Dlatego całkiem się pani z seriali wycofała?

Zwariowałabym, gdybym została dłużej. Lata odpowiedzialności i pracy pod presją zaczęły odciskać ślad na mojej psychice. Chciałam mieć wolny, twórczy zawód, a nagle zamieniłam się w automat: mogłam pisać, czytać, sprawdzać niemal przez sen. Kiedy mówiłam, że chcę z tym skończyć, słyszałam: „Nie, bo produkcja się przewróci". Tymczasem odchodziłam i świat się nie zawalał. Wreszcie pracowałam już tylko nad codziennymi „Barwami szczęścia". Kiedyś rano wyszłam spod prysznica, w szlafroku podeszłam do biurka, żeby coś w komputerze sprawdzić, i nagle poczułam, że nie wytrzymam ani chwili dłużej. Zaczęłam płakać, mąż był przerażony. Musiałam sięgnąć po pomoc medyczną, podjęłam ważne decyzje życiowe i jestem im wierna.

Dziś pisaniem scenariuszy zajmują się duże zespoły.

Obserwowałam, jak ten system się rodził. Na początku wiele odcinków pisałam sama. Potem zaczęły tworzyć się grupy, w których każdy miał specjalizację, ja stanowiłam ostateczną instancję. Dawałam instrukcje na temat wątków w poszczególnych odcinkach, potem poprawiałam scenariusze, ujednolicałam stylistycznie. Dziś scenariusze ukazującej się dwa razy w tygodniu „M jak miłość" tworzy bodaj sześć osób. Codzienne „Barwy szczęścia" około dziesięciu.

Bohaterka pani ostatniej książki „Idealna rodzina", scenarzystka i producentka seriali, jest osobą nielubianą i apodyktyczną. Nie istnieje dla niej nic poza pracą. To samokrytyka?

To jestem ja, gdybym się nie zatrzymała. To też jestem ja, gdybym nie miała męża i przyjaciół spoza branży, którzy przypominali, gdzie jest prawdziwe życie. Moi współpracownicy wiedzieli, że potrafię być wymagająca, krytyczna, czasem nieprzyjemna. Ale również, że najwięcej wymagam od siebie samej. Potrafili docenić fakt, że nasze projekty trwały wiele lat, dając im poczucie finansowego bezpieczeństwa. A gdy komuś wydarzało się w życiu coś trudnego, mógł liczyć na moje wsparcie.

Zastanawiam się, dlaczego pandemia, poza kilkoma internetowymi produkcjami na początku lockdownu, nie trafiła na mały ekran.

Kiedy wybuchła, z kolegami, którzy przygotowują codzienne seriale, zastanawialiśmy się, czy wprowadzać tę tematykę. W kilku odcinkach emitowanego w telewizji Puls „Lombardu" znalazły się odwołania do covidu, a aktorzy występowali w maseczkach. Scenarzysta tego cyklu opowiadał, że przyszła fala listów i maili z protestami: „Mamy dość tej traumy na co dzień, nie chcemy jej oglądać na ekranie". Delikatne odniesienia do pandemii, jakie pojawiły się w innych seriach, też zostały źle odebrane.

A polityka pani nie ciągnie? Świat wokół pani nie denerwuje?

Denerwuje. Kłóciłam się z mężem na tematy ideologiczne, ale potem uznałam, że starczy sporów w społeczeństwie, nie warto mieć jeszcze wojny w domu, nawet jeśli mamy w wielu sprawach inne poglądy. Jak przyglądam się polityce z bliska, to nie wiem, czy chciałabym w to wchodzić. Mogę napisać list otwarty do prezesa Kaczyńskiego, co zrobiłam, wrzucić kartkę do urny wyborczej, pójść na demonstrację. I martwić się o los naszego kraju, ale nie w takim stopniu, żeby mi to wypełniało życie.

Ale upomina się pani o prawa artystów.

Uważam, że to mój obowiązek. Choć przyznam, że stopień brutalności i hejtu, jaki mnie spotkał po wywiadzie z Robertem Mazurkiem, był absolutnie niewyobrażalny. Wypowiedziałam się za ustawą o statusie artysty i tłumaczyłam, dlaczego opłata reprograficzna od czystych nośników jest słuszna. I do tej pory dostaję na Messengerze wiadomości z fejkowych kont. Brutalne, wulgarne wpisy, z których znaczna liczba – z poważnymi groźbami – nadaje się do zgłoszenia do prokuratury. Odpowiedzialność za to ponosi w dużej mierze dziennikarz, bo rozmowę prowadził tak, że musiała podobne reakcje wywołać. Chciał mieć atrakcyjny wywiad, więc poszedł w stronę, w którą nie powinien iść uczciwy profesjonalista.

A może jednak polityka to dobry temat na mocny film?

Mój mąż powtarza: „Zrób coś ważnego". Odpowiadam: „Po pierwsze, trzeba przyjąć, że mam coś ważnego do powiedzenia. Po drugie – że będę umiała to zrobić, a to nie jest takie pewne". A poważnie: najbardziej lubię kino środka. I najnowszy film, przy którym pracuję, jest właśnie taki. To „Zołza", ekranizacja mojej „Idealnej rodziny".

Czytaj więcej

„Zło nie istnieje": Cena posłuszeństwa i buntu

A potem?

Nie wykluczam, że napiszę kolejną książkę, może sztukę teatralną. W tej chwili zawodowo bawi mnie wyłącznie robienie czegoś, czego jeszcze nie robiłam. Nie interesuje mnie piąty „Kogel-mogel". Ostatnie lata działalności zawodowej chcę dobrze wykorzystać. Nie chodzi o pieniądze, bo wypracowałam sobie pozycję na tyle bezpieczną, że nie muszę się o nie martwić. Chcę mieć przyjemność, sprawdzić się. Nawet jeśli się nie uda, muszę próbować.

O czym marzy kobieta, która tak wiele osiągnęła?

Mam udane życie, partnera, którego kocham. Oboje mamy silne charaktery, więc codzienność wymaga od nas wielu ustępstw i mądrości. Ale warto, bo mąż jest człowiekiem nietuzinkowym. Nasza rodzina jest patchworkowa – Sławek ma trzech synów z dwiema żonami, ja mam córkę, a z kolei jej partner ma dzieci z poprzednich związków. Gdzieś to życie się poukładało, może nie tak prosto, ale jednak fajnie. Teraz już mogę sobie życzyć wyłącznie szczęścia dla naszych dzieci. No i jak pandemia wygaśnie, chciałabym jeszcze trochę popodróżować po świecie. Wiem, że pod każdym względem – prywatnym, zawodowym, finansowym – mam więcej, niż potrzebuję. Życie obeszło się ze mną łaskawie, jestem osobą bardzo szczęśliwą.

Plus Minus: Na Facebooku ostro komentuje pani politykę i pisze list do Jarosława Kaczyńskiego. Walczy pani o ustawę o statusie artysty zawodowego i opłaty od smartfonów. Ale w czwartej części „Kogla-mogla" nie odbija się nic z dzisiejszych niepokojów. To celowe założenie?

Oczywiście. Podziały w społeczeństwie, stosunek do obecnej władzy, do szczepień, aborcja, prawa kobiet to tematy bardzo ważne, ale doraźne. Ja chciałam zaproponować widzom film popularny, odrywający ich od codziennych problemów. W „Koglu-moglu" i „Galimatiasie" – dwóch pierwszych filmach tej serii – nie było aluzji politycznych czy odniesień do ówczesnej rzeczywistości i może dzięki temu one nadal funkcjonują. Pisząc „Koniec świata, czyli kogel-mogel 4" nie miałam ambicji, by stał się on społeczną diagnozą. Cieszę się, gdy ludzie podczas seansu się śmieją. Jeśli będę chciała napisać scenariusz o dzisiejszych problemach, na pewno nie będzie to komedia romantyczna.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi