Paolo Sorrentino: Maradona uratował mi życie

Artystami kina są ludzie, którzy nie dają sobie rady ze sobą i ze światem. Ci szczęśliwi po prostu żyją – mówi Paolo Sorrentino o swoim nowym filmie „To była ręka Boga", który właśnie zdobył nominację do Złotego Globu.

Aktualizacja: 17.12.2021 15:58 Publikacja: 17.12.2021 10:00

Paolo Sorrentino podczas gali kończącej festiwal w Cannes w 2021 r. W przeszłości siedem jego filmów

Paolo Sorrentino

Paolo Sorrentino podczas gali kończącej festiwal w Cannes w 2021 r. W przeszłości siedem jego filmów zakwalifikowano do konkursu głównego, on dwukrotnie był jurorem na tym festiwalu

Foto: AFP, Valery Hache

Plus Minus: Polityka, rodzina, kościół, piłka nożna. Trudno sobie wyobrazić reżysera, który podejmowałby bardziej „włoskie" tematy.

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Podobnie jak nigdy nie zakładałem, że będę robił filmy polityczne czy obyczajowe. Po prostu żyję i patrzę. Obserwuję to, co jest wokół.

W „To była ręka Boga" cofnął się pan jednak o dobre 30 lat.

Ten film nosiłem w sobie od dawna. Zawsze wiedziałem, że kiedyś go zrobię. Ale czekałem. Bodźcem stała się dla mnie „Roma" Alfonso Cuaróna. Pomyślałem: „Można zrobić film bardzo osobisty, wrócić do dzieciństwa i młodości, nawet jeśli zostały po nich blizny. I taka historia może stać się uniwersalna".

Alfonso Cuarón opowiadał o dzieciństwie naznaczonym rozstaniem rodziców, ale jego film to także miłosny list do kobiety, która w jego domu była służącą, a otoczyła go piękną, bezinteresowną miłością. Pan wrócił do momentu dramatycznego i nieodwracalnego, gdy jako szesnastolatek w jednej chwili stracił pan oboje rodziców.

Dziś mam na karku pięćdziesiątkę, od ich śmierci minęło ponad 30 lat, a ból wcale nie jest mniejszy. Jasne, dojrzałem, zacząłem żyć własnymi sprawami. Dziś sam jestem ojcem. Ale ta szpila tkwi we mnie i kłuje, pojawiając się zwykle w najmniej odpowiednich momentach. Nie da się oswoić myśli, że nagle, jako szesnastolatek, zostajesz sam. Znika twój dom, twoje poczucie bezpieczeństwa. Żyjesz dalej, ale gdzieś w środku kołacze się pustka i pytanie: a co by było, gdyby oni żyli? Gdyby byli niedaleko? Gdyby moje dzieci miały dziadków?

Wraca pan do dnia, kiedy umarli pana rodzice. Pan ocalał niejako dzięki swojej miłości do piłki nożnej. Naprawdę tak się wtedy stało?

Tak. Zarejestrowałem w filmie każdą chwilę z tamtego wieczoru. Włosi kochają piłkę nożną. Ja szalałem za Maradoną, tak jak cały Neapol. Tego nie da się opisać. Kiedy w 1984 roku przyjechał do miasta, prawie 80 tysięcy osób wyległo na ulice, żeby go przywitać. Dzięki niemu SC Napoli zdobyło jedyne dwa tytuły mistrzowskie w swojej historii. A ja osobiście mam wobec niego wielki dług. Największy z możliwych.

Czytaj więcej

Dariusz Wolski. Z ciemności potrafi wydobyć ludzką twarz

Historia z filmu jest więc prawdziwa?

Tak, oddałem ją bardzo wiernie. Tamtego dnia, w kwietniu 1987 roku, mieliśmy wszyscy razem jechać do naszego domu w górach. Ale ojciec, wiedząc, jak szaleję za Maradoną, chciał zrobić mi frajdę i kupił mi bilet na mecz SC Napoli. Rodzice pojechali sami. Dalej było tak jak w filmie. W domu zepsuła się instalacja i ulatniał się gaz. Kiedy wyszedłem z meczu byłem już sierotą. Pojechałem do szpitala, ale było za późno. I tak jak w filmie nie chcieli mi wtedy pokazać ciał mamy i ojca.

W jednej chwili pana życie całkiem się zmieniło?

Tak. W sekundę skończyła się moja młodość, stałem się dojrzałym człowiekiem. Dzisiaj leci mi już szósty krzyżyk, ale starość noszę w sobie od tamtego dnia. Jeden wieczór przeorał mi duszę i ukształtował moją osobowość. Zmienił sposób odczuwania świata. Sprawił, że właściwie nigdy nie czuję się pewnie. Myślę, że od tamtej pory przestałem wierzyć w szczęście. Wciąż łapię się na myśli, że ono jest możliwe tylko w dzieciństwie. Potem mogą zdarzyć się jakieś piękne chwile, ale generalnie to nie jest stan, który może trwać.

Mówi się, że każdy ból kiedyś mija, że przychodzi moment, gdy żałoba wygasa.

Nie wtedy, gdy coś kończy się tak gwałtownie i niewytłumaczalnie. Nigdy nie potrafiłem przyćmić w sobie wspomnienia ze szpitala, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że nic już nie jest tak, jak było. Na zawsze wrósł we mnie wtedy niepokój, że wszystko w życiu można stracić w jednej chwili.

Powrót na ten szpitalny korytarz w czasie zdjęć do filmu musiał być traumatyczny.

To prawda, niemal spanikowałem. Gdy kręciliśmy scenę umierania rodziców czy mojej rozpaczy w szpitalu, chciałem zwyczajnie uciec. Ale nie mogłem tego zrobić aktorom, ekipie, producentom. Wygrał we mnie filmowiec. Profesjonalista. Więc krzyczałem „Kamera, ruch!" i w sekundę znajdowałem się nie we własnym życiu, lecz w kinie.

Teraz oglądają pana dramat widzowie, a promując „To była ręka Boga", musi pan odpowiadać krytykom na bardzo osobiste pytania.

Żona odradzała mi robienie tego filmu. „Dasz radę mówić o najtragiczniejszych momentach własnego życia?" – pytała. I coś w tym było. Pisząc scenariusz, płakałem. Trudno mi o tym mówić jako mężczyźnie, ale proszę mi wierzyć: czasem litery zamazywały mi się na ekranie. Jednak dzisiaj, gdy „To była ręka Boga" jest gotowa, ta historia przestała być bardzo osobista. Kiedy o niej rozmawiam, czuję, że traktuję ją jak każdą inną opowieść filmową. Ona się ode mnie oderwała, żyje własnym życiem. Nie wywołuje we mnie takich traumatycznych reakcji.

„To była ręka Boga" jest też filmem o tym, jak został pan reżyserem.

Śmierć rodziców pogłębiła poczucie samotności, jakie zawsze mi towarzyszyło. Ale też przyniosła pełną wolność. Tylko jest tak, że gdy nie masz wolności, to o nią walczysz. Jak masz wolność, to nie wiesz, co z nią zrobić. Mnie łatwo nie było. Nagle skręciłem na zupełnie inną życiową drogę. Gdyby rodzice żyli, może byłbym dzisiaj dyrektorem oddziału w banku. W mojej rodzinie nie było tradycji artystycznych. Nawet więcej, nie było wielkiego szacunku dla kultury. Nigdy w dzieciństwie i wczesnej młodości nie byłem w muzeum czy w galerii na wystawie sztuki. Do kina też nie chodziłem. Nie wysiadywałem przed ekranem, nie miałem ulubionych reżyserów, nie interesowało mnie życie aktorów.

Czytaj więcej

Aksinowicz: W snach zawsze był pijany ojciec

W pana filmie pada zdanie: „Kino pozwala uciec od rzeczywistości".

I to jest klucz do mojej reżyserii. Po tragedii, jaką przeżyłem, myślałem tylko o jednym: chciałem uciec od rzeczywistości. Jak najdalej. Do fikcyjnego świata, który pozwoli mi zapomnieć. Zacząłem pisać scenariusze, robić filmy. Tworzyć światy, w których łatwiej było mi wytrzymać niż w świecie własnych doznań zapisanych w pamięci. Czasem myślę, że filmy robią ludzie, którzy nie dają sobie rady ze sobą i ze światem. Ci szczęśliwi i pogodzeni z rzeczywistością po prostu żyją.

W „To była ręka Boga" do zajęcia się kinem namawia pana postać wzorowana na neapolitańskim filmowcu Antonio Capuano. W pewnym momencie krzyczy on do młodego Fabietta, czyli do pana alter ego: „Masz coś do opowiedzenia? To wykrztuś to!".

Antonio nauczył mnie miłości do kina, dodał odwagi. Zawsze mi powtarzał, że najważniejsze jest, by artysta miał coś ważnego do powiedzenia. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Napisałem dla niego scenariusz, w którym było pięć neapolitańskich nowelek. Potem to on mnie namówił, żebym sam stanął za kamerą. Potrafił wykrzesać we mnie wiarę w siebie, co przecież nie było łatwe: należałem do filmowych samouków.

Łączyła was chyba także miłość do Neapolu.

To moje miasto. Po „Wielkim pięknie" słyszałem, że kocham Rzym. Rzeczywiście kocham, jestem tym miastem urzeczony. Ale czuję się w nim jak turysta. W Neapolu jestem w domu, u siebie. Czas pracy nad ostatnim filmem był dla mnie najpiękniejszym prezentem.

To był powrót nie tylko do domu, ale także, w pierwszej części filmu, do pana rodziny – jeszcze jednej włoskiej świętości. Do brata, wujów, ciotek, różnych mniej i bardziej zabawnych postaci. Rozkrzyczanych, kochających spotkania i stadne życie. Do matki żonglującej pomarańczami. I oczywiście do ojca. To chyba nie przypadek, że właśnie zagrał go Toni Servillo?

Nie mógłby tego zrobić nikt inny. Toni jest dziś najlepszym włoskim aktorem swojego pokolenia. A my jesteśmy przyjaciółmi. Grał w kilku moich filmach i rozumiemy się bez słów. Toni jest mistrzem metamorfozy. Był genialny jako Giulio Andreotti z „Boskiego", równie genialny, zupełnie inny jako Silvio Berlusconi z „Onych". Jeszcze inny jako Jep Garbendella z „Wielkiego piękna", kiedyś król życia, dziś człowiek przegrany i coraz bardziej zdystansowany wobec świata, w którym kiedyś grał pierwsze skrzypce. Toni Servillo wie o swoich bohaterach wszystko. My tak naprawdę nie musieliśmy o moim ojcu rozmawiać. Toni po prostu nim był.

W pana filmowym, rodzinnym kręgu jest jeszcze bardzo „włoska" postać: ciotka Patrizia – kobieta zgnębiona przez męża, tragiczna, ale kipiąca od seksu, wyzywająca, świadoma swojej siły. Podejrzewam, że taki obraz nie spodoba się dzisiejszym feministkom.

Popadamy w paranoję. Erotyzm, zmysłowość są częścią naszego życia, czy tego chcemy czy nie. Kobiety zawsze będą działać na mężczyzn swoim seksapilem. Mężczyźni zawsze będą pod wrażeniem seksualności kobiet. W ich marzeniach zawsze będzie się pojawiać piękna kobieta. Bezczelne zaczepki, szantaż, gwałty, brak szacunku – to wszystko jest godne potępienia i tu zgadzam się z ruchem #MeToo. Ale na litość boską, nie odzierajcie nas z marzeń, nie zabraniajcie gry, która zawsze toczyła się między płciami. Ona dodaje życiu smaku.

Jest coś, czego pan w „To była ręka Boga" nie pokazał? Coś, czego pan żałuje?

Nie. Ten film jest dokładnie taki, jaki miał być. W swoich poprzednich produkcjach poznawałem nieznane mi światy: polityki, Kościoła. W tym – odwrotnie: wróciłem do świata, który znałem najlepiej. I przyniosło mi to wielką ulgę. A czego żałuję? Wie pani, skąd się wziął tytuł filmu? Maradona w 1986 roku, podczas mistrzostw świata, w meczu Argentyny z Włochami strzelił gola, który dał zwycięstwo jego drużynie. Tak naprawdę sędziowie nie powinni byli go uznać, bo Maradona pomógł sobie ręką. Ale uznali, a tego gola nazwano „ręką Boga". Włosi byli zachwyceni, zwłaszcza Neapolitańczycy, którzy go kochali. Było tak jak w filmie – ludzie wybiegali na balkony, żeby razem się cieszyć i świętować. Ja sam, jak mówiłem, zawdzięczam Maradonie życie. Tym filmem chciałem mu to wyznać. I jeszcze coś: to również on, obok Capuanu, dał mi krótką lekcję kina. Kiedyś powiedział, że tajemnica sukcesu piłkarza jest prosta: udajesz, że biegniesz w prawo, a skręcasz w lewo. Podobnie jest w zawodzie reżysera. Liczy się suspens. Więc ten film miał być także dla niego. Kiedy dziennikarze napisali, że robię „ To była ręka Boga", z obozu Maradony doszły do mnie jakieś dziwne głosy niezadowolenia czy sprzeciwu. Nie wiem, pewnie chodziło o pieniądze. Jestem przekonany, że on o tym nie wiedział. Czego więc żałuję najbardziej? Tego, że nie zdążyłem mu tego filmu pokazać i podziękować. Maradona umarł w listopadzie 2020 roku.

Czytaj więcej

Czasem trzeba oszukać wagę

Po tym filmie wróci pan do kina politycznego?

Zdecydowanie nie! We Włoszech zrobienie filmu politycznego wymaga nie lada hartu. Kiedy byłem młodszy, walczyłem. Próbowałem zrozumieć ten nieznany mi świat skorumpowanych, cynicznych ludzi. Zwłaszcza Andreotti stał się moją obsesją, bo kim trzeba być, żeby przetrwać w wielkiej polityce tyle lat i epok. Ale już wystarczy. Na kolejną wiwisekcję polityka nie mam już ani siły, ani ochoty, ani ambicji.

To co teraz?

Nie wiem. Może znów coś intymnego? Charles Bukowski powiedział coś takiego: „Bóg był dla mnie dobry. Przeżyłem wspaniałą miłość i potwornie dużo cierpień". Pewnie mógłbym to za nim powtórzyć. Pewnie też mógłby to powtórzyć niejeden widz. Ale na razie mam zaległości. Film, do którego przygotowywałem się od dawna. O mafii, ale nie neapolitańskiej, lecz nowojorskiej. Zainteresowała mnie postać Arlyne Brickman. Pracowała ona dla rodziny Colombo, ale gdy została brutalnie zgwałcona, nikt nie stanął w jej obronie, bo była żydowskiego pochodzenia. Skończyła jako informatorka FBI. W 1986 roku dzięki jej zeznaniom zostali osądzeni i skazani Anthony Scarpati i kilku innych członków rodziny Colombo. Magnesem dla mnie jest tu Jennifer Lawrence, z którą zresztą rozmawiamy także o innym wspólnym projekcie. Praca z taką aktorką jest wydarzeniem dla każdego reżysera.

Pandemia zahamowała pana plany?

Oczywiście, lockdowny, trudności w podróżowaniu dotknęły mnie tak samo jak wszystkich. Ale ja w ogóle zaczynam chyba zwalniać. Przez 20 lat zastanawiałem się, jak wejść na scenę. Teraz przez 20 następnych lat będę się zastanawiał, jak z niej zejść. Choć Włochy są tak ciekawym światem, że tematów nie zabraknie. Ani mnie, ani innym artystom.

No, właśnie: w filmach opowiada pan o polityce, Neapolu, rodzinie, kościele, wierze, ukochanej przez Włochów muzyce. A kiedy sam myśli pan „Włochy", to co najpierw przychodzi panu do głowy?

Dla mnie to miejsce, gdzie się je najlepiej na świecie.

Paolo Sorrentino – ur. w 1970 r. w Neapolu

Reżyser, scenarzysta, producent filmowy i telewizyjny. Twórca takich filmów jak „Boski" oparty na biografii polityka Giulio Andreottiego (nagroda jury w Cannes i nominacja do Oscara), „Wielkie piękno" (Europejska Nagroda Filmowa dla najlepszego filmu i za reżyserię, Oscar dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego), „Młodość", a także głośnego serialu dla HBO „Młody papież" i jego kontynuacji „Nowy papież" . Film „To była ręka Boga" otrzymał w tym roku Srebrne Lwy – nagrodę główną festiwalu w Wenecji i trzy nominacje do Europejskiej Nagrody Filmowej. Jest włoskim kandydatem do Oscara. Można go oglądać w kinach i na Netfliksie.

Plus Minus: Polityka, rodzina, kościół, piłka nożna. Trudno sobie wyobrazić reżysera, który podejmowałby bardziej „włoskie" tematy.

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Podobnie jak nigdy nie zakładałem, że będę robił filmy polityczne czy obyczajowe. Po prostu żyję i patrzę. Obserwuję to, co jest wokół.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich