Tak. Ale też nieufność. Mam 43
lata i nie jestem z kobietą, z którą mamy dziecko. Rozstaliśmy się rok temu, w
czasie pandemii. Bo ja, choć się staram, nie potrafię kochać. I nie potrafię
przyjmować miłości od drugiej osoby. Jak w filmie Woody’ego Allena: „Nie chcę
należeć do klubu, który zaakceptowałby mnie jako swojego członka”. To paradoks.
Im bardziej ktoś mnie nie chce, tym bardziej do niego lgnę. A jak ktoś daje mi
miłość, to go odpycham. Bo ja boję się miłości. To głęboki syndrom DDA. Na
początku przyszłego roku idę na nową terapię. Będę tę nieufność w sobie leczył,
bo chciałbym kiedyś dać komuś przyzwolenie na to, by mnie pokochał. Dziś
wyjątkiem jest moja córka, którą kocham bezwarunkowo. To wielkie szczęście, że
ona jest. Wielu DDA nie ma dzieci, bo wektor ich zainteresowań kieruje się ku
rodzicom. To oni zastępują im dzieci. Czują ulgę, gdy ojciec-alkoholik umiera.
Bo nikt już do nie zadzwoni, że leży
gdzieś pijany.
Wstrząsający jest koniec filmu, bo
tak samo myśli w nim dwunastolatek
Ludzie mi mówią: to optymistyczna
końcówka, bo Alek przestał pić i już będzie dobrze w tej rodzinie. Jesteśmy
wychowani na happy endzie. I DDA zawsze będzie łapał się nadziei, nie posłucha
kogoś, kto powie: „Ojciec cię nie kocha”.
Choć znam też wielu ludzi, którzy odcinają się od domów rodzinnych i
tylko czekają na telefon: „Twój ojciec zmarł”. Muszą na co dzień nosić ciężar.
My jako rodzina byliśmy uwikłani w ten problem, jednak zrozumiałem, że nikt nie
ponosi za to winy.
Twoja matka też tak myśli?
Nie chcę się wypowiadać za nią.
Nie umiem zrozumieć, dlaczego nie odeszła od ojca, nie wyjechała dokądś. Ale w
tamtym czasie o alkoholizmie się nie mówiło, ludzie takie rzeczy ukrywali. Dziś
mama od 15 lat jest w szczęśliwym związku, od pięciu lat w małżeństwie. I ona
potrafi tę miłość docenić.
Myślisz, że dziś, w okresie
pandemii, „Powrót do tamtych dni” będzie dla widzów ważny?
Myślę, że pandemia jeszcze ten
problem zaostrzyła. Nie wiemy, co działo się za zamkniętymi drzwiami domów.
Niektórzy pewnie mają przerażające wspomnienia z lokdownu. Są ludzie, którzy
zaczęli pić, bo stracili pracę, bo nie wytrzymali zamknięcia z partnerem. Mam
nadzieję, że wielu widzów zobaczy w moim filmie swoją historię. I cieszę się,
że doświadczenie Alka i mojej rodziny nie pójdą na marne. Nie wiem oczywiście,
jaka będzie oglądalność tego filmu. To nie są „Dziewczyny z Dubaju”. Ale chciałbym, żeby „Powrót...” obejrzeli ludzie
z mniejszych miejscowości, którym terapia kojarzy się z porażką. Ten film może
zmienić ich myślenie o własnych potrzebach i uwarunkowaniach.
„Zło nie istnieje": Cena posłuszeństwa i buntu
To fenomen irańskiego kina. Pozbawiani paszportów i prawa do pracy, a nawet skazywani na więzienie reżyserzy kręcą filmy i pokazują je na festiwalach. Jak słynny irański dysydent Jafar Panahi. Jak Mohammad Rasoulof, którego obraz „Zło nie istnieje" zdobył w tym roku berlińskiego Złotego Niedźwiedzia.
To znaczy?
Ja bardzo potrzebowałem
akceptacji. Starałem się być „fajny”. Na podwórku nie uchodziłem za syna pijaka. To raczej mój
tata, był „ojcem takiego fajnego chłopaka”. W podstawówce koledzy wybrali
mnie na prezydenta szkoły mimo że nie
uczyłem się dobrze. Potrzebowałem tego. Ale – jak mówią terapeuci – ten worek
nigdy nie będzie pełny. Zawsze będzie w nim dziurka. Zawsze gdzieś na dnie
zostaje strach. Możemy mieć lepszy samochód, większy dom, ale nie zapełnimy
tego, co nam zabrano w dzieciństwie. Ja to już wiem na pewno. Może widzowie
będą mogli skonfrontować moje
doświadczenie z własnym życiem i własnymi wyborami i zadzwonią do
psychoterapeuty. Jeżeli jesteśmy w stanie kupić sobie na raty telewizor, to
dlaczego nie możemy sobie tak kupić głowy? Dlaczego nie ma Black Friday na
psychoterapeutów? Dlaczego Owsiak nie zbiera na DDA? Bo mało kto rozumie, że
głowa jest ważna, a dusza potrafi boleć.
W „Powrocie do tamtego czasu”
dotykasz też innej polskiej traumy - emigracji. Ty sam sam wiesz, czym ona
pachnie. Po maturze wyjechałeś do Australii. Nie do Francji czy Niemiec, tylko
na antypody...
Próbowałem uciec od problemów.
Osiemnastolatek jest w stanie walczyć z pijanym człowiekiem i pokonać go
fizycznie. Nigdy nie chciałem, żeby coś takiego wydarzyło się w naszym domu.
Bałem się, że jeśli nadal będziemy mieszkać razem to dojdzie do tragedii. Dlatego
uciekłem jak najdalej się dało. Warunkiem była tylko szkoła filmowa, chciałem
studiować reżyserię. Może dlatego, że w najgorszych chwilach zawsze ratowała
mnie ucieczka w filmową fikcję. Stąd
Australia. Gdyby się okazało, że jest szkoła filmowa na Wyspie Wielkanocnej, poleciałbym tam.
Studiowałeś w australijskiej
szkole filmowej, a jednak po sześciu latach wróciłeś do Polski.
Długo mieszkałem z
Australijczykami, poznałem ich mentalność. Byliśmy nawet trochę podobni.
Wychowaliśmy się na tych samych klockach Lego i tej samej muzyce. Poza tym, jak
każde DDA potrafiłem się zaadaptować. O, to jeszcze jedna nasza wspólna cecha.
Na przykład wynajmujesz na wakacjach pokój i okazuje się, że jest w nim
zniszczone łóżko. Każdy człowiek poszedłby do recepcjonistki i poprosił o
zmianę pokoju. DDA powie: „Taki los, poradzę sobie”. Więc i w tej Australii
dawałem jakoś radę, myjąc zresztą niejeden kibel. Ale zrozumiałem, że nie ma
tam miejsca na moje ambicje. Że Australijczycy chcą mieć własnych twórców
filmowych. Skończyły się czasy, kiedy emigranci byli przyjmowani z otwartymi
ramionami, a ja nie byłem Romanem Polańskim ani Milosem Formanem. Nie miałem na
koncie żadnych filmów. Miałem tylko pasję i marzenia, żeby zostać kolejnym
Spielbergiem. Więc wróciłem.
To był trudny powrót?
Reemigracja jest trudniejsza niż
emigracja. Bo uważamy, że ludzie powinni „stamtąd” przyjeżdżać z wielką kasą,
walizką pełną prezentów i sukcesem. A jak ktoś nie ma nic i trzeba mu kupić
bilet powrotny – tak było w moim przypadku – to oznacza totalną klęskę. Ja na
dodatek przyjechałem do rozbitego świata. Matka mieszkała sama, ojciec sam. Nie
miałem swojego domu, pokoju, wszystko zaczynało się na nowo. Ale to był dobry
moment. W 2004 roku, kiedy weszliśmy do Unii, wielu filmowców wyjechało, żeby
pracować w Anglii, a ja przyjechałem, żeby pracować w Polsce.
Trafiłeś do reklamy
Ona jest bardzo pociągająca dla
filmowca. Forma współpracy, pieniądze, które oferuje, szacunek dla reżysera –
to coś fantastycznego. Miałem 25 lat i ta robota mnie zmieniła. Potrzebowałem
pięciu lat, żeby się od reklamy uwolnić. Bo człowiek nie chce tracić świetnego
miejsca i dobrych pieniędzy. Ale miałem inne marzenia. Dziś doceniam kolegów,
którzy wciąż pracują w reklamie, ale cieszę się, że udało mi się zakorzenić w
filmie.
W osadzonym na początku lat 90.
„Powrocie do tamtego czasu” twój ojciec wraca właśnie zza granicy.
Ojciec wyjechał do Kanady w 90
roku, kiedy otwarte zostały granice. Za chlebem, żeby nam było lepiej. Był tam
rok. Kiedyś przejrzałem swoje szkolne świadectwa. To był jedyny czas, kiedy
miałem średnią 4,0. Ja wtedy miałem
spokój, świetne relacje z mamą. I ojca na kasetach magnetofonowych, a potem na
wideo. Do dziś zachowałem 12 godzin pięknych rozmów mojego taty ze mną. Czasem,
gdy nie potrafimy się kochać na żywo,
potrzebujemy wyjazdów, żeby poczuć z kimś więź.
Pamiętasz jego powrót? Wyglądał
jak w filmie?
W rzeczywistości nie zrobił nam
niespodzianki. Mama pojechała po niego do Warszawy. Ja zostałem w domu. Kiedy
go zobaczyłem przez okno z siódmego piętra to oczekiwanie na niego zanim
wsiądzie do windy, podniecenie, że zaraz go uścisnę i przytulę, było wielkim
przeżyciem emocjonalnym. Czułem się szczęśliwy, że jest: prawdziwy, namacalny,
trzeźwy. Prezenty były drugorzędne.
A jednak ta emigracja ojca okazała
się klęską.
To są nasze nasze narodowe traumy:
wojna, alkoholizm i właśnie owo wieczne jeżdżenie za chlebem. A tak naprawdę z
dala od Polski zawsze będziemy obcy. Można być najciekawszą osobą, ale i tak
czuć się tam samotnie. A powrót ojca na
dodatek obalił wszelkie mity. On tam po prostu nie przestał pić. I był równie
spłukany, jak pojechał. Nie przewalczył tam swoich demonów.
To były wczesne lata 90. Dla
Polski wyjątkowy czas ożywienia i nadziei.
Ojciec też po powrocie dostał
wielką szansę, żeby wszystko się w jego życiu odmieniło. Mógł założyć własną firmę. Zmienił mieszkanie z
31-metrowego na 90-metrowe, miał dużo znajomości w telewizji, ludzie sobie
wtedy pomagali, wszystko się rozbudowywało. Tata pracował w prywatnej telewizji
Echo jako redaktor, a także w prywatnym radiu. Ale słuchając go tam wiedziałem,
że jest już po jednym piwie. Ta scena z filmu też jest prawdziwa. Ojciec miał
wtedy 43 lata. Był w takim wieku jak ja dzisiaj. Jednak alkohol robił swoje.
Mój film jest również opowieścią o straconych szansach.
"Wesele" Wojciecha Smarzowskiego - film, który boli
„Wesele" Wojciecha Smarzowskiego rozpięte jest między współczesnością a latami 40. XX wieku. To opowieść o wyparciu narodowych win. Bolesny obraz rodaków skłóconych, podzielonych, skorumpowanych i nawzajem się nienawidzących.
Powiedziałeś, że masz nadzieję, iż
stanie się ważny dla DDA. A jakie znaczenie ma dla ciebie? Uwolniłeś się od
traumy?
Nie, ja się nigdy od niej nie
uwolnię. Z okazji premiery „Powrotu...” udzielam wywiadów, które mnie odsłaniają.
I wiem, że terapia w lutym czy styczniu
jest nieunikniona. To wszystko trochę mnie kosztuje. Ale było warto. Mam
nadzieję, że ktoś kiedyś będzie chciał do mojego filmu wrócić. Bo tęsknimy za
latami 90., za ich atmosferą pełną nadziei, za wypożyczalniami wideo. A inni
może puszczą sobie raz jeszcze scenę, gdy chłopak prosi do tańca dziewczynę,
która mu się podoba. Bo sami kiedyś tego nie zrobili. Bo może jeszcze kiedyś to
zrobią?
Myślisz, że narodzi się w nas
nostalgia za czasem nadziei, jakim były lata 90.?
Nie. Liczę na to, że myśląc o
tamtym czasie zastanowimy się, co jest teraz. Ta pandemia, te trudne dni kiedyś
się skończą. Świat idzie do przodu.
No ale co z tą nadzieją?
Trzeba obserwować i trwać. Mój ojciec mówił: „Daj czas czasowi”.