Bo wojna się skończy prędzej czy później i trudno wierzyć w baśniowy happy end, w którym nie dość, że Ukraina wygrywa, odbija Donbas i Krym, to jeszcze na Kremlu upada Putin, a jego nowym lokatorem okazuje się rosyjska wersja Johna Kennedy'ego z liberalnej czytanki – miły, wiecznie uśmiechnięty, machający ręką do wiwatujących tłumów demokrata, który każdemu chce wszystko oddać. Przerażony tym Łukaszenka wstępuje do klasztoru na Syberii, a wszyscy żyją długo i szczęśliwie (ogrzani tanim rosyjskim gazem). Aha, jednocześnie miłość Polski do Ukrainy trwa i oba narody zawiązują unię, tworząc Rzeczpospolitą Od Morza Do Morza.
Czytaj więcej
Amerykanie nazywają to „window of opportunity", choć w tym wypadku lepiej pasuje nasze swojskie „okienko transferowe". Trwało dość krótko, ale tuż po rozpadzie Związku Radzieckiego jego mieszkańcy mogli wybrać sobie obywatelstwo. Alosza Awdiejew z niejakim rozbawieniem zauważał, iż mógł zostać Tadżykiem.
A teraz serio. Bardziej realny jest koniec wojny, w którym Rosja – i to już bez większego znaczenia, pobita czy zwycięska – dalej trwa z Putinem lub jego klonem na czele. Rosja, której apetyty sięgają dalej niż po Kijów, Rosja, która nie ukrywa, że przy pierwszej nadarzającej się okazji sięgnie po Mołdawię, Gruzję, Kazachstan, a dalej to już jak Pan Bóg da. Można nie traktować poważnie dyżurnego kremlowskiego propagandysty Władimira Sołowjowa, znanego z nienawiści do Ukrainy, który ostatnio przestrzegał, że Rosja nie ustanie, póki NATO nie cofnie się do granic sprzed 1997 roku. Komunikat był jasny – kurica nie ptica, Polsza nie zagranica, ręce precz od demoludów. Sołowjow głośno mówi to, o czym Kreml myśli po cichu.
Bo Rosja, trapiona przez nieuleczalną wadę wzroku, która zamiast granicy każe jej widzieć horyzont, się nie zmienia. A czy trwale zmieni się Paryż, Berlin czy Bruksela? Przywoływany na początku wrodzony pesymizm każe mnie w to powątpiewać. Tylko czekać, aż pięknoduchy zaczną grać rolę pożytecznych idiotów. Rosji nie można za bardzo upokarzać – powiedzą – bo wiecie, zaraz tam Stalin wyrośnie. Rosjanie to nie putiniści, wpuśćmy ich na nasze boiska, sale koncertowe i salony, dajmy im żyć, pozwólmy odetchnąć. A jak to przejdzie, to znajdą się – już nogami przebierają – ci, którzy zechcą wrócić do robienia biznesu. Leroy Kremlin czy jakżeż się tam oni nazywają, już jęczy, że Rosja to jedna trzecia jego biznesu. Co powiedzą akcjonariusze, ci biedni europejscy emeryci, którzy w nasze akcje zainwestowali, by mieć na godną starość? Tak, trzeba z Rosją wrócić do stołu, przestrzec, żeby mi to było ostatni raz i business as usual.