Obraz Ameryki z poziomu bruku

Biedota, mniejszości seksualne, aktorzy porno, zaniedbane dzieci i ich matki żyjące w motelach. Oto kino Seana Bakera, twórcy zakochanego w mieszkańcach gorszej Ameryki. Swoim nowym filmem „Red Rocket" potwierdza, że jest jednym z najciekawszych twórców kina niezależnego w USA. I łakomym kąskiem dla Hollywood.

Aktualizacja: 20.03.2022 15:38 Publikacja: 11.03.2022 16:00

Czy Sean Baker pozostanie wierny kinu niezależnemu, czy może da się skusić wysokim budżetom w Hollyw

Czy Sean Baker pozostanie wierny kinu niezależnemu, czy może da się skusić wysokim budżetom w Hollywood?

Foto: AFP, LOIC VENANCE

Wspinanie się po hollywoodzkiej drabinie twórców kina alternatywnego to rzecz normalna, która nie jest bynajmniej niczym nowym w XXI wieku. Sęk w tym, że w ostatnich latach transfery z kina niezależnego, gdzie filmy powstają za grosze, na jego istne antypody, do krainy wysokobudżetowych hitów zasilających kolejne superbohaterskie uniwersa, są coraz bardziej spektakularne. Wśród tych, którzy przeskoczyli kilka szczebli, są również twórcy wcześniej wyraźnie zaangażowani społecznie lub politycznie. Trzy przykłady z brzegu. Patty Jenkins w „Monster" (2003) opowiadała o prostytutce, która mordowała swoich klientów, by potem zrobić „Wonder Woman" (2017). Z kolei Ryan Coogler po przyjrzeniu się historii brutalnie zabitego Afroamerykanina we „Fruitvale" (2013) zrealizował „Czarną Panterę" (2018). A Chloé Zhao, podpisawszy się pod nagrodzonym Oscarem „Nomadland" (2020), w których głos oddawała ludziom z marginesu, zatrudniona została do stworzenia „Eternals" (2021). Nic w tym złego, zwłaszcza że żadne z nich nie sprzedało duszy pod wpływem pieniędzy. Wręcz przeciwnie: do utworów komiksowych za miliony przemycili część siebie oraz motywy, które przyniosły im rozpoznawalność.

W kręgu filmowców gotowych, by ujarzmić tak zwany blockbuster, jest człowiek, który – przynajmniej na razie – nie wybiera się na drugą stronę tęczy. „Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zaproponowano mi wyreżyserowanie jakiegoś widowiska Marvela. Zresztą, wcale tego nie chcę. Gdybym już miał wziąć się za jakąś franczyzę, to wolałbym, żeby to byli nowi »Szybcy i wściekli«, ponieważ akurat z samochodami i kraksami dałbym sobie radę" – mówił w jednym z wywiadów Sean Baker, wciąż wierny zarówno sobie, jak i swoim bohaterom. Paradoksalnie to on właśnie przyznał, że „idąc na studia filmowe, był przekonany, że w kiedyś stworzy kolejną »Szklaną pułapkę« lub jakiegoś innego akcyjniaka, a tymczasem zakochał się w kinie ściśle osobistym".

Czytaj więcej

Życie jako pełna bodźców ekspedycja

Ludzie zamiast pirotechniki

Baker urodził się 26 lutego 1971 roku w Summit w stanie New Jersey. Od dziecka fascynował się ruchomymi obrazami. Miał sześć lat, gdy matka wzięła go do lokalnej biblioteki na pokaz klasycznych horrorów studia Universal. Obejrzał „Frankensteina" (1931) Jamesa Whale'a, po projekcji którego wiedział już, że chce zostać reżyserem. Od tego momentu filmy chłonął nałogowo. Zresztą jest kinomanem do tej pory, o czym świadczą jego liczne wpisy na Twitterze, komentujące bieżący repertuar filmowy.

Po ukończeniu liceum przeniósł się do „najbardziej zróżnicowanego kulturowo miasta na świecie". Kształcił się w prestiżowej The Tisch School of the Arts na Uniwersytecie Nowojorskim, a następnie w The New School. Studia to jedno, ale – jak sam stwierdził – już samo funkcjonowanie w Wielkim Jabłku było dlań wyjątkową edukacją filmową. Projekcje w Museum of Modern Art (MoMA), Lincoln Center czy w Anthology Film Archives pozwoliły mu odkryć kamienie milowe kinematografii. Dotąd znał głośne tytuły skupiające się na efektach specjalnych; wtedy zaś poznał historie oparte na ludziach z krwi i kości.

Wśród reżyserów, którzy odcisnęli na nim największe piętno, Baker wymienia Kena Loacha, Érica Rohmera oraz przede wszystkim Hala Ashby'ego i Johna Cassavetesa. Nic więc dziwnego, że gdy po raz pierwszy chwycił za kamerę, to obiektyw skierował na osoby, które można spotkać na ulicy, mając jednocześnie świadomość, jak niewielu twórców to robi. I choć z projektu na projekt Baker staje się reżyserem przystępniejszym na poziomie narracyjno-formalnym, nigdy nie zapomina o korzeniach swoich zainteresowań. Innymi słowy: może i jego kino jest coraz bardziej rozrywkowe, sygnowane przez znane firmy produkcyjne i dystrybucyjne, ale tematyka pozostaje niezmienna. Będąc świeżo po pięćdziesiątce, społeczne zacięcie, wrażliwość oraz zaciekawienie tym, co znajduje się poza głównym nurtem, wyrażają się w jego obrazach tak, jakby dopiero co odebrał dyplom. „Jak sądzę, to moja reakcja na to, czego nie widzę w wystarczającym stopniu w amerykańskim filmie, a przy okazji sposób na eksplorowanie tego kraju" – tłumaczył.

Czy chcę ich oglądać?

Baker wyrobił sobie nazwisko, opowiadając o tych, którzy dotychczas niedostatecznie byli reprezentowani na ekranie: od nielegalnych imigrantów przez ludzi świadczących płatne usługi seksualne po jednostki żyjące w kryzysie bezdomności i byłych aktorów porno. Od początku – wpierw przy naprawdę niewielkich środkach, głównie pochodzących z jego własnej kieszeni – pokazuje Stany Zjednoczone, które nie przypominają pocztówkowych obrazków. Niewielu filmowców decyduje się na podobny krok, i to w dodatku z taką konsekwencją. Pokazując pomijane grupy i subkultury, przedstawia to, na co większość nie chce patrzeć. „Wszystkie moje utwory dotyczą ludzi wykluczonych" – powiedział w jednym z wywiadów, by w drugim dodać, iż „ma nadzieję, że im więcej takich dzieł, tym ci, których losy śledzi, staną się mniej zmarginalizowani". „Jestem gawędziarzem, a czasami rzucenie światła na jakiś problem jest pierwszym krokiem w kierunku zmiany".

I faktycznie – jego filmy wywołują debaty i zachęcają do dyskusji. Baker nie jest gołosłowny. Kreśląc rzeczone gawędy, nie angażuje znanych twarzy (z rzadkimi wyjątkami), ale naturszczyków, którzy zaiste należą do społeczności przezeń obserwowanych. Osiąga dzięki temu wprost niebywały realizm. Autentyzm jest tym, co wyróżnia jego kino na tle twórczości innych zaangażowanych reżyserów. Inna sprawa, że budżety, jakimi dysponuje, zwyczajnie nie pozwalają mu na zatrudnianie gwiazd.

Mało kto obsadza aktorów tak jak Baker, którego bardziej od nazwisk z pierwszych stron gazet, interesuje coś, co można by nazwać „tym czymś". Tak było między innymi w przypadku Brii Vinaite z „Projektu Floryda" (2017), którą po prostu dostrzegł na Instagramie. Suzannę Son z „Red Rocket" zauważył, gdy dziewczyna wychodziła z kina, Judy Hill zaś (z tego samego filmu) widział wcześniej w dokumencie „Co zrobisz, gdy świat stanie w ogniu?" (reż. Roberto Minervini, 2018). Chałupniczy casting, który zaprzecza popularnej metodzie aktorskiej (albo może jest jej najdoskonalszym odzwierciedleniem), Baker opiera na dość prostym założeniu: „Patrzę na kogoś i myślę sobie, czy chciałbym oglądać tę osobę na dużym ekranie przez dwie godziny?".

Czytaj więcej

Lalka niezgody

Niskie budżety za własne pieniądze

Znamienny wydaje się fakt, że pełnometrażowy debiut Bakera, „Four Letter Words" (2000), to nie kino, z którym filmowiec jest dziś utożsamiany. Co nie znaczy, że nie ma w nim charakterystycznych dla niego tropów. To relacja z trwającej całą noc domówki, w której udział bierze banda młodych mężczyzn. Czuć tu wpływy – zarówno formalne, jak i myślowe – wczesnych dzieł spod znaku indie, kina niezależnego, gdzie reżyserzy przyglądali się zagubionemu pokoleniu X, takich jak choćby „Slacker" (1991) Richarda Linklatera, „Clerks – sprzedawcy" (1994) Kevina Smitha czy „Impreza za imprezą" (1997) Noaha Baumbacha. Film Bakera jest w pewnym sensie studium męskiej psychiki w momencie dojrzewania – choć to może określenie nieco na wyrost, wszak bohaterowie dyskutują przeważnie o pornosach i paleniu zioła. Jest w tym trochę humoru, ale w gruncie rzeczy „Four Letter Words" przypominają kasetę wideo z przeciętnej popijawy.

Co innego „Take Out" (2004), kolejny film Seana Bakera zrealizowany wespół z Shih-Ching Tsou, producentką jego późniejszych obrazów. Powstały na poły legalnie film to opowieść o jednym dniu z życia chińskiego imigranta (w tej roli Charles Jang), który w Nowym Jorku przebywa bezprawnie i pracuje jako dostawca w jednej z manhattańskich knajp z azjatyckim jedzeniem. A ponieważ zalega z płatnościami tym, którzy przewieźli go do Ameryki, staje przed wyzwaniem uzbierania brakującej forsy na uregulowanie długów. Tu Baker po raz pierwszy na dużą skalę analizuje społeczne i ekonomiczne bolączki, które dotykają milionów osób mieszkających w USA. Jego surowy obiektyw bada nierówności, w których udział biorą całe zastępy osób ignorowanych przez główny nurt.

Spory wpływ na to, jak „Take Out" wygląda, miało zjawisko znane jako Dogma 95, czyli słynny manifest podpisany przez duńskich reżyserów – z Larsem von Trierem i Thomasem Vinterbergiem na czele. Dogma zakładała, niejako na wzór włoskiego neorealizmu czy francuskiej Nowej Fali, powrót do kina sprzed wszechobecnej komercjalizacji, pozbawionego kłamstwa i sztuczności. Filmy z tamtego nurtu opierały się na kręceniu z ręki, przy naturalnym świetle i bez wykreowanych dekoracji. „Ten ruch zmienił wiele w moim życiu, bo pokazał mi, że także tytuły tworzone przy niewielkich budżetach i na cyfrowych kamerach mogą zostać zaakceptowane przez krytykę oraz publiczność" – przyznał Baker.

Ta świadomość przyczyniła się do zrobienia kolejnego filmu. „Prince of Broadway" (2008) ucieleśnia postulaty Dogmy 95. Pracujący na ulicach Manhattanu naciągacz (Prince Adu) sprzedaje podróbki torebek i butów luksusowych marek. Wszystko zmienia się w momencie, gdy jego była dziewczyna przedstawia mu ich syna – o którym on nie miał zielonego pojęcia – po czym ucieka. „Kręcąc w Nowym Jorku, nie potrzeba scenariusza. Rzeczy dzieją się same" – wyznał żartobliwie Baker. I trochę tak jest w przypadku tego utworu. Całość przypomina dokument, co wzmacnia zimowa aura i wszechobecny brud. Występy są naturalistyczne, sama fabuła zaś faktycznie inspirowana jest losami wykonawców głównych ról. To wcale nie znaczy, że to dobre kino. Baker włożył weń wszystkie fundusze, jakie udało mu się uzbierać, czyli aż 100 tysięcy dolarów, licząc na to, że się zwróci. Jednak „Prince of Broadway" był kasową porażką.

Hit nakręcony komórką

Zbliżający się do czterdziestki twórca nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie miał oszczędności, wrócił do palenia papierosów, a pieniądze pożyczał od rodziców, co uważał za skrajnie poniżające. Frustracja urosła do tego stopnia, że myślał, iż to koniec jego niezbyt udanej kariery. Już i tak zrezygnował z drogiej taśmy 35 mm na rzecz jakości cyfrowej, a produkcja wciąż pochłaniała krocie. Sęk w tym, że wydając takie budżety, udało mu się pokazać swoje filmy na festiwalach. Ktoś je zatem obejrzał. Zaczęto o nich pisać, nawet jeśli niepochlebnie. Na imprezach tego typu gośćmi są wszak ludzie z branży, którzy dostrzegają, do czego dany twórca jest zdolny.

Tak oto pojawiły się osoby skłonne sfinansować kolejny tytuł Bakera, tym razem już jak najbardziej profesjonalny. Powstała wprost znakomita „Gwiazdeczka" (2012), utwór przedstawiający przyjaźń pomiędzy dwiema niedobranymi na pierwszy rzut oka kobietami mieszkającymi w dolinie San Fernando: 21-letnią Jane (Dree Hemingway; córka znanej z „Manhattanu" Woody'ego Allena aktorki Mariel oraz prawnuczka pisarza Ernesta) a cztery razy starszą Sadie (zbliżająca się do dziewięćdziesiątki Besedka Johnson w swej jedynej roli w karierze, docenionej przez liczne gremia). W trakcie wyprzedaży garażowej staruszka pozbywa się termosu, który kupuje młoda dziewczyna, na co dzień dorabiająca w przemyśle pornograficznym. W naczyniu Jane odnajduje ukryte 10 tysięcy dolarów, o których Sadie zapomniała. Mając wyrzuty sumienia z powodu przywłaszczenia banknotów, dziewczyna postanawia zbliżyć się do seniorki. Pomaga jej w drobnych sprawach, chodzi z nią na rozgrywki bingo i – krok po kroku – zbliża się do jej serca.

Ten niezwykły, poruszający i ze wszech miar szczery film zadebiutował na Festiwalu SXSW w Teksasie. Krytyka była zachwycona, podobnie jak widownia, ale materialna sytuacja Bakera zmieniła się tylko nieznacznie. Znów nie miał środków na kolejny projekt, ale wnet pojawili się sponsorzy gotowi wyłożyć gotówkę na nowy pomysł (wśród producentów wykonawczych znaleźli się bracia Mark i Jay Duplassowie, co oznaczało zwrot w dobrą stronę). Następny film, „Mandarynka" (2015), był prawdziwym przełomem. To zrealizowana w wigilię Bożego Narodzenia w Los Angeles historia transpłciowej bohaterki zarabiającej na ulicy (Kitana Kiki Rodriguez), która od przyjaciółki (Mya Taylor) dowiaduje się, że jej chłopak – i zarazem alfons – zdradza ją. Energia wyzwalana przez bohaterki sięga momentami zenitu, a odbiorca może jedynie czekać, aż to wszystko eksploduje.

Poza tym, że w obsadzie znajdują się osoby, których tożsamość płciowa rzadko kiedy jest jednoznaczna, dzieło to powstało przy użyciu trzech smartfonów typu iPhone 5S (z oszczędności) i wyznaczyło nowy trend w technikach filmowania. Dzięki wykorzystanemu sprzętowi udało się stworzyć atmosferę intymności, a jednocześnie wyrazić towarzyszące anegdocie szaleństwo i jego rytm. „Kino stale się rozwija. Jeśli spojrzeć na jego historię, to okazuje się, że zmiany zachodzą wtedy, gdy reżyserzy sięgają po nowe narzędzia i myślą nieszablonowo" – mówił Baker w wywiadach. Nie mógł być szczęśliwszy, najpierw widząc, że jego film zadebiutował na Festiwalu Sundance, a potem – obserwując wpływ, jaki wywarł na młodych twórców, niczym na niego przed laty Dogma 95. „Masz kamerę w domu? To weź ją do ręki i zacznij kręcić" – zachęcał.

Czytaj więcej

Nie wszystko złoto

Dojrzale o kinie dla dorosłych

Świat już doskonale wiedział, kim jest Baker, dlatego „Projektu Floryda" w 2017 r. wręcz wyczekiwano. Pokazano go najpierw w Cannes, co dla człowieka, który nieomal poddał się po drodze, musiało być niczym skok w nadświetlną. To opowieść o sześciolatce (Brooklynn Prince) i jej matce, ledwo wiążącej koniec z końcem młodziutkiej dziewczynie (wspomniana Brii Vinaite), które mieszkają w motelu znajdującym się w bezpośrednim sąsiedztwie kompleksu Walt Disney World na Florydzie. Jest to wiwisekcja popularnego w USA zjawiska, jakim jest bezdomność ukryta. Bo choć bohaterki mają gdzie mieszkać, to warunki ich życia są dalekie od akceptowanych standardów. Kreślona z perspektywy dzieci historia jest w gruncie rzeczy zderzeniem brutalnych realiów z tęczową wręcz fantazją. Trudno o większy kontrast, jak ten przedstawiany przez Bakera. Motel, w którym zarządcą jest mężczyzna grany przez Willema Dafoe, kontrastuje z sąsiednią świątynią hedonizmu. To film o wyrzutkach, tak zwanych białych śmieciach i bidokach, czyli gorsza Ameryka w pigułce.

Baker nie ocenia swoich protagonistów oraz obieranych przez nich ścieżek. To pewnie dlatego prezentowane przezeń środowiska z takim szacunkiem podchodzą do jego filmów. Trzeba wszak pamiętać, że reżyser nie należy do grup, o których mówi (jak przyznaje w wywiadach, zdaje sobie z tego sprawę i dlatego z tym większym respektem stara się realizować każdy tytuł). Jego najnowszy „Red Rocket", zrealizowany w czasie pandemii koronawirusa, powstał za niebotyczne w przypadku Bakera 10 milionów dolarów. To niezwykła gawęda o mężczyźnie imieniem Mikey (Simon Rex), byłym gwiazdorze porno, który wraca do rodzinnego miasta w Teksasie. Na miejscu z rozrzewnieniem wspomina swą wspaniałą karierę oraz stara się znaleźć miłość i przepustkę do powrotu do branży. Nadziei na wskrzeszenie kariery upatruje w dużo młodszej od niego Strawberry (Suzanna Son). Romans odbywa się na tle rafinerii. Znowu: bieda, walka o przetrwanie i alienacja współgrają tu z marzeniami o lepszym jutrze.

Wcielający się w główną rolę Simon Rex jest zarówno antybohaterem, jak i człowiekiem, któremu nie sposób nie kibicować. W tym tkwi sedno twórczości Bakera. Kto inny mówiłby z takim ciepłem o facecie występującym w filmach pornograficznych, który na pozór myśli wyłącznie o sobie, nawet nie zdając sobie sprawy, że zmienia losy, często na lepsze, otaczających go osób? Owszem, spora w tym zasługa samego aktora, który – jak stwierdził – też był już „na szczycie, na dnie i wszędzie pomiędzy" (on również ma za sobą epizod związany z kinem dla dorosłych). „Red Rocket", zupełnie słusznie, otrzymał owację na stojąco podczas festiwalu w Cannes.

Sean Baker jest kronikarzem Ameryki pomijanej, zagłuszanej, niemieszczącej się w schematach, standardach i normach. Pokazuje nie tych, co na górze, w drapaczach chmur, lecz tych, co są na dole, niemal na bruku. Może kiedyś zrobi film z wielkim budżetem, o ile producenci znajdą w nim miejsce dla nielegalnych imigrantów, drobnych cwaniaczków, aktorów porno (amatorów i profesjonalistów), pracowników seksualnych oraz osób ze społeczności LGBT+. Jeśli nikt tego nie sfinansuje, Bakerowi pozostanie robić małe i empatyczne kino o wyrzutkach, którym warto oddać głos. Nikt na tym nie straci.

„Red Rocket" w reżyserii Seana Bakera można oglądać w kinach od piątku 11 marca (dystrybucja UIP)

Autor jest stałym recenzentem filmowym w „Plusie Minusie". O kinie pisze także na blogu Mocnepunkty.pl

Wspinanie się po hollywoodzkiej drabinie twórców kina alternatywnego to rzecz normalna, która nie jest bynajmniej niczym nowym w XXI wieku. Sęk w tym, że w ostatnich latach transfery z kina niezależnego, gdzie filmy powstają za grosze, na jego istne antypody, do krainy wysokobudżetowych hitów zasilających kolejne superbohaterskie uniwersa, są coraz bardziej spektakularne. Wśród tych, którzy przeskoczyli kilka szczebli, są również twórcy wcześniej wyraźnie zaangażowani społecznie lub politycznie. Trzy przykłady z brzegu. Patty Jenkins w „Monster" (2003) opowiadała o prostytutce, która mordowała swoich klientów, by potem zrobić „Wonder Woman" (2017). Z kolei Ryan Coogler po przyjrzeniu się historii brutalnie zabitego Afroamerykanina we „Fruitvale" (2013) zrealizował „Czarną Panterę" (2018). A Chloé Zhao, podpisawszy się pod nagrodzonym Oscarem „Nomadland" (2020), w których głos oddawała ludziom z marginesu, zatrudniona została do stworzenia „Eternals" (2021). Nic w tym złego, zwłaszcza że żadne z nich nie sprzedało duszy pod wpływem pieniędzy. Wręcz przeciwnie: do utworów komiksowych za miliony przemycili część siebie oraz motywy, które przyniosły im rozpoznawalność.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje