Kiedyś najlepsi piłkarze rodzili się na plażach, placach, skwerach, w parkach. Na boiskach piaszczystych, gliniastych, kawałkach trawy, betonie, asfalcie, bruku. Na czym kto mógł, na tym grał. Tam się rozwijał. Najwięcej do powiedzenia mieli architekci i władze miejskie. Ile skwerów zaplanowali, tyle boisk mogło powstać. Włodzimierz Lubański opowiadał, że sam wymyślał sobie ćwiczenia, dzięki którym uzyskał świetną technikę.
W Brazylii Leonidas albo Pele to były samorodne talenty, oszlifowane w klubach. Wszystko, czego się nauczyli, cały geniusz, który mieli, zrodził się na plażach – tam, gdzie mogli grać.
Rodzina Pelego była tak biedna, że nie stać jej było na zakup prawdziwej piłki. Przyszły geniusz futbolu uczył się gry, kopiąc pończochę wypełnioną gazetami. Robił to, kiedy tylko mógł, a nie zawsze mógł, bo musiał pracować jako kelner w herbaciarni, żeby dokładać się do budżetu domowego.
W tamtych czasach dla dzieci takich jak Pele problemem było posiadanie odpowiedniego sprzętu. Piłka to jedno, ale jak zdobyć odpowiednie buty, koszulki czy getry? To było marzenie – móc zagrać w prawdziwym stroju. Pele z kolegami chcieli sprzedawać orzeszki ludziom wchodzącym do cyrku albo kina i zarobione pieniądze przeznaczać na sprzęt. Ale skąd wziąć orzeszki, skoro nie było na nie pieniędzy? Pele i koledzy po prostu je kradli.
Tak zaczynał jeden z największych piłkarzy w historii (wielu powie, że nawet największy). To szczęście, że w ogóle trafił do futbolu. Co by się stało, gdyby nikt go nie wypatrzył, gdyby jego ojciec sam nie był piłkarzem i nie nauczył go podstaw futbolu? Pele do 15. roku życia grywał w amatorskich drużynach, z których najlepszą była Bauru Athletic Club (grał w niej też jego ojciec).