Może to zwyczajna kurtuazja?
Nie sądzę, by te słowa były nieszczere. Są w nich łatwo wyczuwalne i radość, i żal. Te spotkania ciągle mi przypominają, że coś się kończy i coś radykalnie nowego się zaczyna. Uświadomiłem to sobie dobitnie, kiedy byłem w Krakowie na spotkaniu z kardynałem Dziwiszem na Franciszkańskiej 3 i kiedy on mówił do mnie, że to jest teraz mój dom. Tak mnie bowiem pozdrowił: „Witaj w swoim domu"...
Kraków zobowiązuje. Wielkie dziedzictwo. Jedna z najstarszych w Polsce diecezji. Wielkie nazwiska: św. Stanisław, bł. Wincenty Kadłubek, kard. Adam Sapieha, św. Jan Paweł II...
...i wielu, wielu innych.
Zgadza się, ale dla przykładu wymieniam tylko cztery nazwiska, bo miejsca w gazecie by nie wystarczyło. Czuje ksiądz to zobowiązanie na sobie? Mówi ksiądz, że trudno jest oswoić się z myślą, że przyjdzie mieszkać na Franciszkańskiej.
Tak. Samo to miejsce, w którym żył i pracował św. Jan Paweł II, kaplica, w której został wyświęcony na kapłana, a która teraz staje się miejscem mojej codziennej modlitwy – to robi naprawdę wielkie wrażenie. Gdy idzie o samą historię archidiecezji krakowskiej, to muszę zauważyć, że Poznań jako stolica biskupia jest o kilkanaście lat starszy. (śmiech) Nie mogę też zapominać o Łodzi, która jest dużo młodszą diecezją, ale to ważny punkt na mojej drodze z Poznania do Krakowa. Bardzo ważny. Z drugiej strony nie ma takiego drugiego miasta w Polsce jak Kraków, jeśli chodzi o historię biskupów, królestwo Piastów, potem Jagiellonów, I Rzeczpospolitą, późniejsze wieki. To jest ogromne dziedzictwo. Czuję to wielkie zobowiązanie. Mam nadzieję, że z pomocą św. Jana Pawła II sprostam.
Jana Pawła II, którego następcą ksiądz został.
Na szczęście nie bezpośrednim. (śmiech) Trudno byłoby zrozumieć Kraków i Polskę bez niego i bez tego dziedzictwa, które zostawił jako ogromne zadanie.
Nie miał ksiądz takich myśli, że papież po to wysyła biskupa z Łodzi, z miasta, w którym zaczęła się droga św. Faustyny, do Krakowa, gdzie jej droga się zakończyła i w którym działał Karol Wojtyła, wielki orędownik Bożego Miłosierdzia, po to, by niejako przedłużyć Rok Miłosierdzia? By jakoś w czytelny sposób zwrócić uwagę Polaków właśnie na miłosierdzie?
...
Cisza?
Bo myślę, że znalazłoby się wielu innych ludzi, którzy tę ideę potrafiliby przedłużać poza Rok Miłosierdzia. Papież wskazał na mnie. Natomiast jestem przekonany o tym, że ktokolwiek by był następcą księdza kardynała Dziwisza, musiałby stanąć przed tym wielkim zadaniem, jakim jest nieustanne głoszenie światu Bożego miłosierdzia. Gdy w 2002 roku Jan Paweł II był po raz ostatni w Polsce, mówił o konieczności wyobraźni miłosierdzia. Jest ona nam wszystkim potrzebna, gdyż musimy nieustannie odkrywać nowe przestrzenie dla miłosierdzia. Żeby ono nie było redukowane tylko do, skądinąd szlachetnych, akcji charytatywnych. Myślę o wzajemnym przebaczeniu, o wyciągnięciu ręki do zgody, o pojednaniu, a przede wszystkim o zrozumieniu tej prawdy, że wobec miłosiernego Boga my wszyscy jesteśmy żebrakami, proszącymi Go o to, aby zechciał nas na nowo uczynić swoimi synami. Odnosi się to również do sytuacji w naszym kraju, w której aktualnie się znajdujemy – i to tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Kiedy słyszę słowa o zgodzie, pojednaniu i zrozumieniu, nie mogę tego nie odnieść do tego, co się dzieje z Polakami. Dziś jesteśmy bardzo mocno podzieleni, spieramy się o wszystko i na każdym kroku.
Spór jest wpisany w demokrację. Gdyby go nie było, nie byłoby i demokracji. Jednakże nie wolno nam zapomnieć o tej fundamentalnej prawdzie, o której w encyklice „Centesimus annus" pisał Jan Paweł II: jeśli w demokracji zabraknie odniesienia do trwałych wartości, to może stać się ona jawnym lub zakamuflowanym totalitaryzmem. Kiedy papież opublikował ten dokument, niezwykle ostro krytykowano to stwierdzenie – i podważano je. Mówiono wtedy, że w dzisiejszej demokracji bardziej liczą się procedury niż wartości. Tymczasem właśnie liczą się wartości, bo procedury mogą doprowadzić do tego, co się stało w 1933 roku w Niemczech, gdy Hitler doszedł do władzy. A osiągnął ją zgodnie z zasadami prawa obowiązującymi wtedy w Republice Weimarskiej. Proszę zobaczyć, jak Niemcy i Rosja – w przeszłości dwa wielkie państwa totalitarne – dbały o procedury. Wszystko było spisywane i protokołowane. Pamięta pan, jak zbrodniarze hitlerowscy bronili się w Norymberdze?
Powoływali się na procedury.
Tak. Mówili, że byli posłuszni prawu i tylko wykonywali rozkazy. I to było prawdą. Tyle że zabrakło odniesienia do wartości i stwierdzenia, że to prawo było złe, a niekiedy wręcz zbrodnicze, i że nie wolno go było stosować. W postawie wielu Niemców zabrakło tego, co Karol Wojtyła określił w książce „Osoba i czyn" jako sprzeciw, podkreślając przy tym, że wyraża on postawę autentyczną. Nieautentycznymi natomiast postawami są unik i konformizm: unik jako udawanie, że nie ma problemu, konformizm jako wewnętrzne niezgadzanie się na zło, ale zewnętrzna, dla „świętego spokoju", jego aprobata. Tak nie może być. Nasz spór, który jest bardzo zacięty i niedobry, wynika bardzo często z tego, że brakuje w nim – w moim przekonaniu – dwóch podstawowych elementów: spojrzenia na dobro wspólne, za które wszyscy są odpowiedzialni, a jest nim Rzeczpospolita Polska, oraz odniesienia do wartości.
Może kłopot jest w tym, że różnie rozumiemy owo dobro wspólne?
Być może. Jednak są podstawowe kryteria, dzięki którym można to dobro wspólne właściwie zdefiniować. Na przykład kwestia obrony każdego życia ludzkiego, tożsamość naszego narodu, jego kultura, sprawne państwo, jego obronność. Obserwuję nasz spór i próbuję go zrozumieć. Częstokroć nasuwają mi się najgorsze skojarzenia z XVIII wiekiem. Najgorsze. Łącznie z tym przekonaniem, że „Polska nierządem stoi" i że na tym nie-rządzie polega jej siła. I to, że jeśli Polska będzie pozbawiona armii, to będzie najbardziej bezpieczna, bo nikt na nią nie napadnie, gdyż nikomu ona nie zagraża. Dziś wiemy, że tamte hasła i programy przyjmowane przez szlachtę i magnatów były opłacane i inspirowane przez wrogów zewnętrznych. To się zaczęło od nieszczęsnej bitwy pod Mątwami i rokoszu Lubomirskiego. Polska była już tak zniszczona wojnami, zwłaszcza szwedzkimi, że wielcy magnaci, by móc być dalej wielkimi, musieli brać pieniądze z zewnątrz. A ponieważ nie ma nic za darmo, realizowali programy obcych i wrogich nam państw. Następnie pojawiło się zagubienie, wyrażające się w haśle „od Sasa do Lasa": jedni po jednej stronie ostrego politycznego sporu, drudzy po drugiej, aż po wojnę domową. Wraz z zagubieniem przyszła bezradność wobec obcych wojsk bezkarnie maszerujących przez nasze ziemie. W końcu nastąpiła rezygnacja, a razem z nią usiłowanie przeżywania za wszelką cenę chwilowej tylko przyjemności, co wyrażało się w powiedzeniu „za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa". Co będzie jutro, jest mało ważne. Najważniejsze jest to, co dziś. Była to jakaś dramatyczna próba zagłuszenia zdroworozsądkowego myślenia i wyparcie instynktu samozachowawczego.
Brakowało dalekosiężnego myślenia. Dziś też go nie ma?
W wielu nie ma. Dobro wspólne wymaga myślenia w kategoriach dobra ojczyzny, a nie w kategoriach tylko siebie, swojej grupy politycznej, swojej partii.
Mówi ksiądz jak Franciszek, który w adhortacji „Evangelii gaudium" pisał m.in., że „czas jest ważniejszy niż przestrzeń", „jedność jest ważniejsza niż konflikt", „rzeczywistość jest ważniejsza od idei" i „całość jest ważniejsza niż część".
Te papieskie słowa trzeba jednak dobrze zrozumieć, bo łatwo można by nałożyć na nie także, niestety, interpretację heglowską lub marksistowską, gdzie nie liczy się jednostka, lecz tylko całość, tylko masa. Dlatego należy podkreślać realizm papieża Franciszka, gdy mówi on o tym, że „rzeczywistość jest ważniejsza od idei". Fundamentem tego realizmu jest sam Pan Bóg, Stwórca tego świata, który po to zesłał swego Syna, aby wszystkich ludzi doprowadzić do utraconej przez nich godności dzieci Bożych. To oni, tworząc nowy Boży lud, mogą i mają prawo modlić się słowami „Ojcze nasz".
Porozumieć się właśnie w sprawie wartości?
Tak. Porozumieć się co do świętości ludzkiego życia, co do historii i przyszłości naszego narodu, odpowiedzialności za Polskę. Proszę sięgnąć do poematu Wojtyły „Myśląc Ojczyzna". Pojawiają się w nim słowa zarówno o tych, którzy „nie dopłacili" za wolność, jak i tych, którzy za nią „nadpłacili" – własnym poświęceniem, heroicznym cierpieniem, nawet własnym życiem. I dramatyczne pytanie, które stawia nam autor poematu: „po której jesteśmy stronie"? Czy należymy do tych, co nie dopłacili, czy do tych, „co musieli nadpłacać"?
Ewangelista Jan napisał, że Słowo stało się ciałem, ale swoi Go nie przyjęli. Odrzucili.
To prawda, ale jest też mowa o tych, którzy Słowo przyjęli i Ono dało im „moc, aby się stali dziećmi Bożymi". Nie można zatem patrzeć na to wszystko negatywnie. Nie możemy powiedzieć, że wszyscy odrzucają Chrystusa, bo dla wielu osób będzie to bardzo krzywdzące.
Ale świat wokół nas ciągle wartości odrzuca. Spójrzmy chociaż na to, co się dzieje w Europie Zachodniej.
I dlatego Polska przez znaczącą część Europy jest źle postrzegana. Ale podobnie działo się również w XVIII wieku. Też byliśmy wtedy źle postrzegani w Europie, zwłaszcza przez Francję i inne ośrodki oświeceniowe. Dlaczego? Bo Polska była katolicka. A jakie było oświecenie w Polsce, ówczesne próby ratowania Rzeczypospolitej przed zbliżającym się jej upadkiem? Przecież podejmowali je głównie duchowni. Biskupi, księża...
Krasicki, Staszic, Kołłątaj, Bohomolec, Konarski, Zabłocki, Naruszewicz – wszyscy nosili suknie duchowne.
I pewnie długo jeszcze byśmy wymieniali tych, którzy swoją pracą czy urzędem byli wtedy związani z Kościołem, a równocześnie z dobrem Polski. A z drugiej strony Wolter, który przyjaźnił się z Fryderykiem II Wielkim, inicjatorem rozbiorów Polski, czy Diderot, który był na pensji carycy Katarzyny II i który Polskę widział jako zaścianek i ciemnogród.
Ale zdrajcami byli też biskupi. Choćby biskup inflancki Józef Kazimierz Kossakowski, uczestnik konfederacji targowickiej, za zdradę powieszony przez uczestników insurekcji kościuszkowskiej...
Bycie hierarchą Kościoła samo przez się nie daje patentu na to, że się będzie broniło do końca tego, co Polskę stanowi. Część ówczesnych biskupów należała też do masonerii i tego nikt nie ukrywa.
Papież pytał niedawno Europę: „Cóż ci się stało, ojczyzno poetów?".
Brzmi to trochę jak echo Friedricha Hölderlina, który stawiał pytanie o to, jaki jest los poetów w czasie marnym. Współczesna Europa odeszła od swoich korzeni, zarzuciła Europę poetów, malarzy, wspaniałych muzyków, wielkich idei. Odwróciła się od nich. Benedykt XVI stwierdził, że przestała siebie kochać.
Powrót jest możliwy? Nastąpi kiedyś jakieś otrzeźwienie i Europa wróci do chrześcijańskich wartości, bo o nich przecież mówimy.
Pytanie, które pan stawia, jest bardzo ważne, ale odpowiedź niełatwa. Nie wiem, czy dożyję tego momentu, w którym Europa się nawróci lub otrzeźwieje. W każdym razie odrzucam determinizm dziejowy, który z jednej strony z całą pewnością mówi, jak będzie w przyszłości, a z drugiej strony eliminuje tych, którzy nie chcą być „po jedynie słusznej stronie". Tego typu patrzenie na dzieje ludzkości aż nadto narobiło zła w epoce dominacji ideologii marksistowskiej z jej budowaniem „świetlanej przyszłości" i bezwzględną walką z tzw. wrogami ludu. Przede wszystkim jest nad nami Boża Opatrzność. Kiedyś sięgnąłem do „Dzienników pisanych nocą" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Byłem bardzo ciekaw, co on napisał o Janie Pawle II tuż po jego wyborze na papieża. Studiowałem wtedy w Rzymie i widziałem, jak prasa laicka zareagowała na pojawienie się papieża-Słowianina. „Finalmente un papa maschio" (wreszcie papież mężczyzna), „Papa atleta di Dio" (papież Boży atleta) itp. O nowym papieżu pisano z entuzjazmem, podobnie zresztą, jak miało to miejsce niedawno po wyborze Franciszka. Tymczasem sięgnąwszy do zapisków Grudzińskiego, ze zdumieniem odkryłem, że po raz pierwszy wspomniał Jana Pawła II dopiero pół roku później. Było to w związku z jakimś spotkaniem włoskich intelektualistów, podczas którego jeden z jego uczestników ubolewał, że nowym papieżem został Polak, gdyż to może grozić wybuchem nowego konfliktu światowego. Wtedy panowało powszechne przekonanie, że gdyby miała wybuchnąć wojna odwracająca układ jałtański, to będzie to wojna atomowa. Ona oznaczałaby koniec Europy. Tymczasem od wyboru kardynała Karola Wojtyły upłynęło zalewie 11 lat i oto w 1989 roku praktycznie bez wystrzału runął berliński mur. Nikt sobie tego nie wyobrażał. Wybitni ludzie ówczesnej polityki, wydawałoby się niemal wizjonerzy, znaleźli się wobec sytuacji, która ich przerosła.
Trudno było im się przełamać.
To właśnie jest dla mnie źródłem nadziei. Możemy sobie snuć różne wizje, różne scenariusze pisać, ale ponad tym wszystkim jest Pan Bóg i Jego troska o nas wszystkich. Z tego czerpię optymizm i mam nadzieję, że Europa ze swoją wspaniałą tradycją i kulturą ocaleje – choć niewątpliwie istnieją dla niej ogromne zagrożenia. Pół roku temu miała miejsce tragedia w Nicei, kilka dni temu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, jest jej powtórka w Berlinie. Ofiarami tych terrorystycznych zamachów stali się także Polacy.
Optymizm w sytuacji, gdy nawet Kościół na Zachodzie i wielu hierarchów się pogubiło...
Oni się już poddali.
Wszyscy?
Na szczęście nie, ale niestety większość. Poddali się. W 1998 roku jako przedstawiciel polskiego Episkopatu pojechałem do Trewiru na kongres poświęcony jednoczeniu się Europy, by zabrać głos i powiedzieć coś o jej przyszłości z naszego, polskiego punktu widzenia. Wtedy nie byliśmy jeszcze ani w NATO, ani w UE. Dopiero się dobijaliśmy do tych instytucji. Mówiłem o pewnych naszych polskich doświadczeniach historycznych, odwołałem się również do tego, co w 1997 roku w Gnieźnie, przy okazji obchodów tysiąclecia śmierci św. Wojciecha, mówił w obecności kilku europejskich prezydentów papież Jan Paweł II. Przyrównał wtedy Europę do rzeki, do której wpada wiele dopływów, ale najważniejszy jest w niej nurt chrześcijański. Mówił, że Europa się nie ostanie, jeśli ludzkie sumienia nie zostaną jak cegły wypalone w ogniu Ewangelii. Drugi referat głosił jeden z ważniejszych dziś hierarchów niemieckich, a wtedy biskup jednej z tamtejszych diecezji. W prywatnej rozmowie powiedział potem do mnie, że to, co mówił papież, jest niemożliwe do zrealizowania, bo demokracja poszła już dużo dalej. Dla niej ważne są procedury, a nie wartości moralne. Byłem wtedy prawdziwie zdumiony, że jeden z najbardziej światłych biskupów niemieckich uważa, że myśmy już Europę przegrali i że nie ma odwrotu! Jednakże jeśli przyjmiemy tę kapitulancką postawę, to Kościół będzie się jawił jedynie jako jakieś dobroczynne przedsiębiorstwo, a nie jako lud Boży, który pragnie żyć Ewangelią i głosić ją całemu światu „w porę i nie w porę".
To poddanie się widać wyraźnie w myśli kardynała Waltera Kaspera. W jednej ze swoich ważnych książek pisał on o tym, że Kościół przyszłości to niewielkie grupy działające na wzór pierwszych wspólnot chrześcijańskich.
To nie jest jego. On to zaczerpnął od Karla Rahnera. Kiedy byliśmy klerykami, fascynowaliśmy się książką Rahnera o anonimowych katolikach. Ten wielki teolog soborowy pisał, że w gruncie rzeczy nie powinniśmy się przyznawać, że jesteśmy katolikami. Powinniśmy czynić dobro, ale to, skąd ono wypływa, jest mało ważne, najważniejsze jest to, by je czynić i innym pomagać. Ewentualnie spotykać się gdzieś w katakumbach. Ale przecież Kościół od samego początku wchodził w sferę publiczną, chociaż był tak nieliczny. Nie bał się wchodzić w dyskurs publiczny – i to za cenę męczeństwa. Gdyby w czasach apostolskich przyjęto strategię Rahnera i Kaspera, to Kościół by nigdy nie powstał. Tymczasem zupełnie inną ideę wyraża papież Franciszek, gdy wzywa nas do zapału apostolskiego i do pójścia z przesłaniem Ewangelii na peryferie.
Młody ksiądz Joseph Ratzinger w 1958 roku postawił tezę, że stajemy się neopoganami, którzy od środka dokonują demontażu Kościoła.
Miał rację. Konstatował to, co w niemieckim Kościele zaczynało się wtedy dziać. Spotkał się z wielką krytyką ze strony hierarchii, która uważała, że to, co napisał Ratzinger, nie jest prawdą o ich Kościele, bo przecież dane statystyczne odnoszące się do osób uczęszczających w niedziele do kościoła, do nauczania religii, do niezmiernie rozbudowanej instytucji Caritas są bardzo optymistyczne. Tymczasem Ratzinger czuł, że coś jest nie w porządku – i miał odwagę publicznie to powiedzieć.
Franciszek upatruje ratunku w wyjściu na peryferie. Mówi o wstawaniu z kanapy, zakładaniu górskich butów, pasterzach, którzy mają czuć zapach swoich owiec, itp. Dlaczego spotyka się z oporami, także wśród biskupów i księży?
Bo to wszystko wymaga trudu, to nie jest łatwe. To jest trudny program, także dla księży. Zwłaszcza dla tych, którzy przyzwyczaili się do tego, co jest, i mówią, że mogło być przecież gorzej. Taka postawa prowadzi do tego, że niedługo trzeba będzie stwierdzić, że jest już bardzo źle.
Kościół w Polsce może spotkać taki los, jaki spotkał ten na Zachodzie?
Wierzę, że tak nie będzie. Jest to wiara wynikająca z tego, jak silny w naszym społeczeństwie jest związek z Kościołem w tym najbardziej istotnym wymiarze życia narodu – w wymiarze duchowym. Przejawia się to w gotowości do żalu, pokuty, pragnienia przystępowania do sakramentów. Pragnienie Boga u świeckich niejako wymusza to, że księża siedzą godzinami w konfesjonałach, szczególnie w okresie adwentu czy Wielkiego Postu, a nie mówią, że spowiedź jest tylko w soboty od 16 do 17, a każda inna godzina jest zła. Tak było w Niemczech już w latach 70., co mogłem osobiście wtedy obserwować. Księża zachowywali się jak urzędnicy wykonujący określoną pracę za określoną pensję, a coraz mniej przejmowali się duchowymi potrzebami swoich wiernych świeckich.
Ale w niektórych polskich parafiach księża też są na godziny...
Zdarzają się i tacy. Jednak u nas ciągle, przy tym dyskusyjnym sposobie funkcjonowania Kościoła od strony materialnej, jest coś bardzo ważnego. Ksiądz, który jest autentyczny i poświęca się swojej pracy, biedy nie doświadcza. Ludzie potrafią być niesamowicie wdzięczni.
Pozostając jeszcze przy kryzysach. Nie wydaje się księdzu, że ferment w Kościele się pogłębił, gdy Franciszek wydał adhortację „Amoris laetitia"? Jak się ją przeczyta uważnie od początku do końca, to wydaje się, że wszystko jest w porządku. Papież nie zmienia nauczania. Idzie mu tylko o to, by przyciągnąć do Kościoła także tych, którzy są dziś na peryferiach, by nie zamykać przed nikim drzwi. A jednak Kościoły lokalne dokonują własnych, często sprzecznych, interpretacji.
Ma pan rację, że chodzi o to, by szukać. To jest droga Chrystusa, bo On tak właśnie spotykał się z grzesznikami. Ale są pewne problemy ze sformułowaniami używanymi przez papieża, które nie do końca są precyzyjne i które mogą prowadzić do różnych niedobrych interpretacji. Mam nadzieję, że to wszystko zostanie wyjaśnione, tak by nie było możliwości zwątpienia w jasność doktryny Kościoła.
Mieliśmy mówić o Bożym Narodzeniu, a nasza rozmowa jest strasznie pesymistyczna. Za św. Anzelmem z Canterbury zapytam na koniec: dlaczego Bóg stał się człowiekiem?
Cur Deus homo...
Po co On przyszedł?
I to na dodatek w skandalicznych warunkach, w stajni, w żłobie.
Przecież mógł się objawić w całej swojej okazałości, mocy. Zejść nagle na ziemię. Wszyscy by w Niego uwierzyli.
Porazić wszystkich... Tylko co by to była za wiara w Niego? Przecież to byłby jedynie lęk przed takim Bogiem, paraliżujący lęk, który kazałby wszystkim paść w przerażeniu na kolana. Nie sądzi pan, że cud Wcielenia polega na tym, że została w nim ukazana nadzwyczajna dobroć i miłość Boga, który wychodzi na spotkanie człowieka? Że, równocześnie, w niesamowity sposób została podkreślona wolność człowieka? Wolność człowieka, który na taką Bożą miłość – biedną, ubożuchną, ale chwytającą za serce, bo przecież nowo narodzone dziecko każdego chwyta za serce – może w sposób wolny odpowiedzieć swoją miłością i radością? Jezus wszedł w naszą wolność, która jest wielkim duchowym skarbem, ale także źródłem naszych największych tragedii po grzechu pierworodnym, aby tę wolność uzdrowić i uwznioślić.
W Ewangelii jest mowa i o tych, którzy udaremnili zamiar Boży wobec siebie.
Tak też może się stać. Możemy odrzucić zbawienie, które przynosi nam narodzone w Betlejem Dzieciątko Jezus. Ale możemy to zbawienie również – na wzór betlejemskich pasterzy – z radością i nadzieją przyjąć. Swoją wolnością. I takiej wolności, która sprawia, że z ufnością i radością przyjmujemy przychodzącą do nas Bożą miłość wszystkim z okazji bliskich już świąt Bożego Narodzenia z całego serca życzę.
Arcybiskup Marek Jędraszewski, metropolita łódzki, zastępca przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. 8 grudnia papież Franciszek mianował go arcybiskupem, metropolitą krakowskim. Ingres do katedry na Wawelu odbędzie w sobotę, 28 stycznia 2017 roku
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95