Nie dotyczy to tylko uchodźców, o których ostatnio głośno. Wolelibyśmy nie widzieć kalek i umierających z głodu dzieci. Jak wiadomo, w starożytnej Sparcie, gdzie dzieci należały do państwa, a nie do rodziców, kalekie niemowlęta nie miały prawa przeżyć. Dziś nawet jeśli się to praktykuje, to nie wypada o tym mówić. Ale usuwanie niepełnosprawnych sprzed naszych oczu ciągle bywa praktykowane. W Związku Sowieckim po drugiej wojnie światowej były miliony inwalidów. Część lądowała w Gułagu, część w specjalnych koloniach, a ci, którzy mieli szczęście, żyli dzięki pomocy rodzin, czasami latami nie wychodząc na świeże powietrze. Przyjezdnych z Zachodu dziwiło często, że na ulicach Moskwy nie widać wózków inwalidzkich czy ludzi o kulach. Ta tradycja, jak się okazuje, przetrwała do dziś. Gdy kilka tygodni temu Franak Wiaczorka musiał chodzić po Mińsku o kulach, spotykał się z wrogością w kawiarniach, irytacją na ulicach.
Bardziej jeszcze niż inwalidzi oddziałują na nas uchodźcy, zwłaszcza z krajów i terenów ogarniętych wojną. Niektórzy próbują przebić biurokratyczne bariery postawione przez państwo i pomóc choćby jednemu dziecku czy jednej rodzinie, inni przekazują pieniądze i dary, kolejni zaś tłumaczą, dlaczego nas to nie powinno dotykać, dlaczego to nie nasza sprawa. 1 lutego Andrzej Talaga opublikował na łamach „Rzeczpospolitej" artykuł „Nie idźmy drogą Niemiec". Autor uważa za słuszny dekret prezydenta Trumpa ograniczający wjazd do Stanów Zjednoczonych obywatelom siedmiu państw. Jak wiadomo, sędzia federalny unieważnił dekret prezydenta, ministerstwo sprawiedliwości w imieniu prezydenta wniosło w tej sprawie apelację i niezależnie od tego, jaki będzie końcowy wynik – można było zobaczyć, że rzeczywiście w USA funkcjonuje niezależność trzech elementów władzy oraz to, że społeczeństwo jest głęboko podzielone w sprawie imigrantów.
W Polsce jest inaczej. Na granicy polsko-białoruskiej koczuje kilkadziesiąt rodzin z Czeczenii, którym odmawia się wjazdu do Polski. Dla niektórych świetny biznes. Czeczeńcy po kilkadziesiąt razy próbują wjechać do Polski, płacąc za bilety, czasem dając łapówki, niektórzy koczują na dworcu, od czasu do czasu komuś udaje się przekroczyć granicę. Pan Talaga pisze: „Niedawno przyjęte przez rząd regulacje są dobrym początkiem skutecznej polityki imigracyjnej. Z jednej strony blokują swobodę przybywania do Polski i poruszania się po niej Czeczenom, z drugiej poszerzają rynek pracy i możliwości osiedlania się dla Ukraińców". A to wszystko w imię „spójności i bezpieczeństwa państwa", które ważniejsze jest od „abstrakcyjnych idei humanitarnych".
Nie dla wszystkich idee humanitarne są abstrakcyjne, na pewno nie dla tych Amerykanów, Francuzów czy Irańczyków, którzy gościnnie przyjmowali Polaków, dając im prawo pobytu, mieszkania (jak w przypadku byłych internowanych z lat 80.) czy kromkę chleba. To prawda, że jak pisze pan Talaga, Polacy nie mają zobowiązań moralnych wobec ongiś podbitych ludów, w przeciwieństwie choćby do Francji i Wielkiej Brytanii. Ale czy poczucie wdzięczności jest abstrakcyjna ideą? Co z zobowiązaniami międzynarodowymi? Czy należy komuś udowadniać, że Czeczenia jest rosyjską republiką pod podwójną dyktaturą? I czy naprawdę ktoś myśli, że wychudzeni czeczeńscy mężczyźni przebywający na granicy w Brześciu stanowią zagrożenie terrorystyczne? I może najważniejsze pytanie: czy nie niepokoi nas, że brak „idei humanistycznych" kaleczy nasze człowieczeństwo?
Pan Talaga używa kilkakrotnie słów „spójność" i „selekcja" i zdaje się wierzyć, że prezydent Trump kierował się troską o kształt etniczno-kulturowy amerykańskiego narodu, by zapewnić mu rozwój i pokój wewnętrzny. Stany Zjednoczone są już jednak jednym z najbardziej niespójnych etnicznie i kulturowo narodów i jednocześnie jednym z najspójniejszych narodów.