Hoffman jest w świetnej formie, sypie wkoło anegdotami, a Ukraińcy fetują go na równi z nami. Tak jest dziś, ale kiedy po udanej polskiej premierze jego „Ogniem i mieczem" miało debiutować nad Dnieprem, ukraińskim pokazom towarzyszyły głośne protesty. Tak silne były uprzedzenia wobec dzieła przychodzącego z „pańskiej" wciąż Polski. A jednak film się obronił. Ukraińcy nie tylko odkryli w nim samych siebie, ale dostrzegli coś więcej, fotografię narodzin swojego narodu.
Najdziwniej było w Odessie – wspomina polski reżyser – kiedy stał przed wiwatującym trzystutysięcznym tłumem, a niewielka grupa Rosjan krzyczała: „Hoffman faszist, Hoffman faszist!". Jak widać, Polakiem niełatwo być nie tylko nad Wisłą. Myślę o Jerzym Hoffmanie z kilku przyczyn jednocześnie. Jest jednym z ukrytych bohaterów 1968 r., których władza próbowała zmusić do emigracji. Nie poddał się nagonce, został w kraju. Skończyło się na odebraniu mu serialu, który miał powstać równolegle z wersją kinową „Pana Wołodyjowskiego". Jego nazwisko usunięto z napisów nawet jako współautora scenariusza. Miał oczywiście dylemat. Walczył z samym sobą, jak opowiada. Ale się nie poddał.
Wytrzymał tych kilka koszmarnych lat i triumfalnie wrócił na ekrany w 1974 r. z „Potopem", może najlepszym polskim filmem w historii. Przetrwać nagonkę 1968 r. to wielka sprawa, ale jest jeszcze u Hoffmana coś ważniejszego, co przychodzi mi na myśl w kontekście szumnych deklaracji liderów partii rządzącej na temat polskiego państwa, co to go rzekomo pod rządami komunistów nie było. Gdyby rzeczywiście zredukować polskość do instytucji oporu, emigracji czy podziemia, nie byłoby w niej miejsca nie tylko dla Kisielewskiego czy Stommy, którzy tworzyli opozycyjny Znak, ale też dla Hoffmana z jego filmami. A jakie to filmy – tłumaczyć nie trzeba.
Po co były komunistom ekranizacje Sienkiewicza? Nigdy tego nie zrozumiem. Jeśli powstawały jak dzieła Matejki, a nikt tego nie kwestionuje, dla pokrzepienia polskich serc, to w oczywisty sposób niosły z sobą takie wartości jak miłość do ojczyzny, zakochanie w polskości, głęboki patriotyzm i wiarę w niepodległą państwowość. Jak ważne to było dla Sienkiewicza, wiemy choćby z jego poruszającej mowy noblowskiej w 1905 r., a więc z czasów, kiedy Polski na mapie Europy nie było. „Głoszono ją umarłą, a oto jeden z tysięcznych dowodów, że żyje. (...) Głoszono ją podbitą, a oto nowy dowód, że umie zwyciężać". Hoffman zawsze podpisywał się pod tym przesłaniem i doskonale to w jego filmach widać po dziś dzień. Tak jak Sienkiewicz stworzył narodową historiozofię dla elit, tak Hoffman ofiarował ją milionom. A pomagali mu tacy ludzie jak genialny aktor i członek PZPR Tadeusz Łomnicki i były lektor Kroniki Filmowej Andrzej Łapicki, by wymienić tylko niektórych ludzi zbliżonych do władzy. Czyżby wraz z Hoffmanem nie wiedzieli, co czynią? Czyż ożywianie Sienkiewicza nie było z samej zasady antyustrojowe? To są te subtelności, które z samej swojej istoty rzucają cień na zbyt pochopne deklaracje o „rzekomym" polskim państwie w czasach komuny.
Dziś Hoffman jest klasykiem szanowanym przez każdą władzę z gigantycznym sukcesem twórczym. Sam „Potop" obejrzało już 30 mln ludzi, a kolejni widzowie wciąż się rodzą. Ale czy nakręcenie jego filmów byłoby możliwe bez tego, słusznie nielubianego przez nas komunistycznego państwa? Szczerze wątpię. Więc może jednak istniało?