Powiedzieć, że popularność Wyścigu Pokoju była ogromna, to nic nie powiedzieć. Trzeba obejrzeć stare fotografie, na których ludzie oblepiają wszystkie drzewa, słupy i latarnie, by móc przez kilka sekund popatrzyć na kolarzy. Telewizja prawie nie istniała, cały naród słuchał radia, które co godzina, a w rozstrzygających momentach walki nawet częściej, nadawało komunikaty z trasy. A radio rozpalało wyobraźnię. W relacjach czołowych sprawozdawców kolarze dokonywali czynów wręcz nadludzkich i takież ich spotykały nieszczęścia. Dlatego przebiegiem wyścigu interesowali się wszyscy. Ogólnonarodowe pytanie w maju brzmiało przez lata niezmiennie: jak pojechali nasi?
Bo wyścig odbywał się w maju. Wiosnę też dało się wykorzystać na użytek propagandy. W pierwszych rozmowach dotyczących zorganizowania polsko-czechosłowackiej imprezy sportowej nie było jednak mowy o konkretnym terminie. Na temat ewentualnego projektu gawędzili w Pradze (przy okazji turnieju bokserskiego!) przedstawiciele kierownictwa redakcji „Głosu Ludu" i „Rudego Prava". To nie pierwsze z brzegu gazety. Obie były organami prasowymi partii komunistycznych w swoich krajach. Czechosłowacy optowali początkowo za wyścigami samochodowymi lub motocyklowymi. Stanęło w końcu na kolarstwie.
Nazwa Wyścig Pokoju pojawiła się oficjalnie w 1950 roku. Nie mogła być inna. Władze komunistyczne we wszystkich bratnich krajach miały w tym czasie obsesję walki o pokój. Stosowne hasła były wymalowane wszędzie: na budynkach, parkanach, w szkołach i witrynach sklepowych. Wtedy mało kto zdawał sobie sprawę z propagandowej obłudy takich dekoracji. W pierwszych dniach maja 1948 roku, akurat gdy kolarze stawali na starcie pierwszego wyścigu (a ściślej mówiąc, dwóch wyścigów, bo jednocześnie odbyła się rywalizacja na trasie z Warszawy do Pragi i z Pragi do Warszawy), sąd drugiej instancji podtrzymał wyrok na Witolda Pileckiego. Egzekucję wykonano trzy tygodnie później. „Głos Ludu" nie rozpisywał się zanadto o tym wydarzeniu.
Od strony sportowej pierwsze wyścigi miały wartość raczej znikomą. Uczestniczyło w nich pospolite ruszenie ogłaszane pod hasłem solidarności proletariackiej. Oprócz kilku reprezentacji zaprzyjaźnionych krajów (Polska, Czechosłowacja, Bułgaria, Węgry, Rumunia) startowały także ekipy firmujące związki zawodowe (lewicowe rzecz jasna) z Francji czy Finlandii. Zadziwiająco długa (aż w sześciu pierwszych wyścigach!) była nieobecność sojuszników ze Wschodu. Sportowe władze Związku Radzieckiego zgadzały się na międzynarodowe starty swoich reprezentantów tylko wtedy, gdy była pewność, że ci się nie skompromitują. Taki moment w przypadku kolarzy nastąpił w 1954 roku.
„Ruski ma być przede mną?"
Trzeba od razu zaznaczyć, że cykliści radzieccy dodali wyścigowi pieprzu. Byli mocni, więc tym bardziej każdy chciał z nimi wygrać. Zwłaszcza reprezentanci sojuszniczych krajów, z Polakami na czele. Być lepszym od Sowietów stanowiło dla naszych kolarzy swoistą miarę patriotyzmu. Stanisław Bugalski, reprezentant z lat 50., powtarzał przed każdym etapem w hotelowym pokoju: „Ruski ma być przede mną? Nigdy w życiu!". Ale mówił to tylko w obecności swojego szwagra Mariana Więckowskiego, do którego miał pełne zaufanie.