Maria Dębska: Dzięki Kalinie świat był jaśniejszy

Pandemia zniszczyła środowisko, byłam świadkiem dramatycznych historii – mówi Maria Dębska, laureatka nagrody za najlepszą rolę kobiecą w Gdyni za Kalinę Jędrusik w „Bo we mnie jest seks".

Publikacja: 12.11.2021 16:00

Maria Dębska

Maria Dębska

Foto: materiały prasowe

W kinie światowym aktorki z myślą o kreacjach chudną, tyją, pobrzydzają się. Potem często, jak Renée Zellweger czy Charlize Theron, odbierają za swoje kreacje Oscary. W Polsce takie metamorfozy zdarzają się rzadko. Pani jednak dla roli Kaliny zdecydowała się przytyć dziesięć kilo.

Od początku producentki i reżyserka uprzedzały mnie, że to będzie konieczne. Dla mnie też było to oczywiste. Jędrusik stała się symbolem seksu w latach 60., a wzory kobiecego piękna i proporcje ciała były wtedy inne niż dzisiaj. Wcześniej czasem słyszałam, że powinnam zrzucić parę kilo i wtedy będę więcej grać. Tu musiałam iść z wagą w góre?. Dostałam profesjonalną opiekę, pracowałam z dietetyczką i z trenerką. Czułam się bezpiecznie. Tuż przed zdjęciami musiałam przyspieszyć, bo zdecydowanie za wolno mi szło. Usłyszałam: „Jak nie przytyjesz, nie zaczniemy zdjęć". Skończyło się w pewnym momencie na fast foodach. Potem, gdy weszłam na plan, prawie codziennie dostawałam od produkcji w prezencie paczkę pączków i wszyscy obserwowali, czy na pewno je zjadłam. To było ciekawe doświadczenie. Nabrałam luzu, zaakceptowałam siebie inną.

W filmie weszła pani w świat, który wciąż noszą w pamięci starsze pokolenia. Ale pani urodziła się w 1991 roku, już po transformacji ustrojowej. Jak się pani w tym dawnym świecie poczuła?

Dla mnie nie był on aż tak bardzo obcy. W dzieciństwie dużo czasu spędziłam z dziadkami, których młodość przypadła właśnie na lata sześćdziesiąte. I miałam wrażenie, że oni w tamtym czasie się zatrzymali. Kochali słuchać muzyki z tego okresu, wracali też do autorów swojej młodości. Miałam więc trochę tej starej kultury we krwi.

Rola Kaliny Jędrusik jest dla młodej aktorki wyzwaniem. Także dlatego, że wiele osób wciąż ją pamięta.

U mnie w domu słuchało się jej piosenek. Trudno też skończyć wydział aktorski, nie wiedząc, kim była Jędrusik. Lubię wracać do kulturowych ikon, a w naszej popkulturze zbyt wiele takich kobiet nie było. Ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że wielu młodych ludzi jej nie zna. Kalina Jędrusik zmarła w roku, w którym się urodziłam. Pomyślałam więc kiedyś: „Może to jakiś znak?". Później, przygotowując się do filmu, zrobiłam ogromny research i z każdym dniem wiedziałam o niej coraz więcej.

Na czym ten research polegał?

Czytałam wszystko, co mogło mnie wprowadzić w klimat tamtego czasu. Książki Dygata, Konwickiego, a także, oczywiście, biografie Kaliny. Nie było jeszcze wtedy dwóch książek napisanych niedawno przez Remigiusza Grzelę i Ulę Ryciak, ale dotarłam do listów, które Jędrusik wymieniała z Dygatem. W archiwach prasowych znalazłam mnóstwo poświęconych jej artykułów. Bardzo pomocny okazał się YouTube. Są w nim nagrania piosenek, ale też drobnostki słabej jakości, choć ogromnie ciekawe. Na przykład zapis zza kulis jej koncertu, chyba w Opolu. Kalina na próbie. Ktoś ją zdenerwował, strasznie się wściekała. Była w ciemnych okularach, sprawiała wrażenie, że jest na lekkim kacu. Śpiewała trochę na odwal. Bardzo to zabawne.

Wykonała też chyba pani gigantyczną pracę, przygotowując się do piosenek Jędrusik.

Mam wykształcenie muzyczne i słuch, skończyłam pierwszy rok Akademii Muzycznej na wydziale fortepianu, ale nigdy profesjonalnie nie śpiewałam. Podczas castingu wykonałam jedną z piosenek Kaliny, a później okazało się, że będzie ich w filmie aż dziesięć. Musiałam je wszystkie nagrać. Weszłam do studia, szło dość gładko. Jednak w pewnym momencie zaczęłam mieć problemy. Mam dużo niższy głos niż miała Kalina Jędrusik, a większość piosenek śpiewałam w oryginalnych tonacjach, co było dość trudne i mocno męczyło mój głos. Bałam się, że wyjdę na plan i zaniemówię. Zwróciłam się o pomoc do specjalistki od emisji głosu Pauliny Mączki, która zaczęła pracować ze mną nad tym, żeby się rozluźniać, nie zasypiać ze ściśniętym gardłem. Nagrywanie piosenek trwało cztery miesiące, kiedy zaczęliśmy zdjęcia – wszystkie playbacki były gotowe. Teraz wyszła płyta z piosenkami do filmu, a niedługo zaczynamy koncerty, na których będę śpiewać je na żywo. Ważne, że mieliśmy czas na przygotowania. Przez kilka miesięcy obsesyjnie słuchałam nagrań Jędrusik, całymi dniami chodziłam w słuchawkach na uszach. Nagrywanie piosenek sprawiło, że zaprzyjaźniłam się z Kaliną. Odbyłam podróż od imitacji do pewnej wolności w śpiewaniu tych utworów. Z czasem pozwoliłam sobie na to, by piosenki w moim wykonaniu stały się trochę moje.

Czytaj więcej

"Niemoralna. Kalina": Ćwiartowanie seksbomby

W ostatnim czasie pojawiła się fala filmów o PRL-u. Jan Matuszyński i Piotr Domalewski zrobili „Żeby nie było śladów" i „Hiacynta" – mocne dramaty pokazujące zwyrodnienia totalitarnego systemu. Mateusz Rakowicz zaproponował błyskotliwą komercję „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje", pani matka Kinga Dębska – komediową „Zupę nic". Z kolei „Bo we mnie jest seks" jest musicalem ze sporą nutą nostalgii. Pokazujecie lata 60. jako czas trudny, ale pełen koloru.

Taka była od początku koncepcja reżyserki Kasi Klimkiewicz. Mój dziadek pracował w Biurze Odbudowy Warszawy. Całe jego życie kręciło się wokół tworzenia na nowo miasta. 20 lat po wojnie część stolicy była jeszcze w ruinie, część zdążyła już odżyć. Kasia chciała pokazać miasto w pogoni za życiem, które rezonuje z wyobraźnią i energią Kaliny. Film o Jędrusik nie mógł być szary. To była świadoma decyzja Kasi i operatorki Weroniki Bilskiej, która zdobyła autentyczne, kolorowe zdjęcia z planów filmowych lat 60., m.in. „Lekarstwa na miłość". I okazało się, że to były bardzo kolorowe miejsca. Dzięki Kalinie świat też był trochę jaśniejszy.

Mówiąc o kolorze, myślałam też o barwach życia. Bo ten czas był jednak trudny, ograniczający wolność. Ludzie nie mieli w domu paszportów, szalała cenzura, było biednie, ważną rolę – co pokazujecie – odgrywały „baby z cielęciną". A jednocześnie to był czas silnych środowisk intelektualnych i artystycznych. Czas Kabaretu Starszych Panów, STS-u, pełnego, gwarnego SPATiF-u. Czas, gdy Dygat codziennie rozmawiał z Tadeuszem Konwickim, gdy ludzie spotykali się dzień w dzień, by gadać i razem się bawić.

Nas samych w czasie zdjęć ta atmosfera uwiodła. Chcieliśmy, żeby widz poczuł się tak, jakby siedział z bohaterami przy stoliku w SPATiF-ie. Dziadkowie mówili, że choć czasy były bardzo trudne, żyło się pełną gębą. Opowiadali mi o imprezach, których już dzisiaj nie ma. Nie było ich stać na wiele rzeczy, ale umieli się bawić. Oni zresztą, tak na 200 procent, utrzymując kontakty z przyjaciółmi, żyli do końca swoich dni. I zawsze powtarzali: „Ty tak nie imprezujesz jak my w młodości".

Jestem o pokolenie starsza od pani, ale to samo słyszałam od mojej matki. „Jak wy teraz smutno żyjecie. My mieliśmy schodzone buty, ale nie przeszkadzało nam to tańczyć przez całe noce i gadać w oparach dymu". Może była w tym również próba odreagowania strasznego czasu wojny, wciąż żyjącej w ich pamięci?

Pewnie tak. Babcia mi zawsze powtarzała, że niewiele wtedy mieli, ale nie było to najważniejsze. Widziałam jej zdjęcia z jakiejś quasi-spatifowej imprezy, w niesamowitym naszyjniku. Powiedziała mi: „Zrobiłam go z folii aluminiowej. Ale czułam się świetnie!" Czasem tęsknię, by choć przez chwilę takiego życia spróbować.

No, właśnie. Dzisiaj mamy wolność i możliwości rozrywki, wyjazdów, jednak takiego życia środowiskowego już nie ma.

Nie mogę mówić za wszystkich. Ale raczej rzadko chodzi się po spektaklach do knajpy, żeby usiąść, pogadać, wypić razem kieliszek wina. Dziś można wyjechać albo włączyć Netflix albo rozmawiać poprzez Facebooka czy Instagram. Ludzie są bardziej zamknięci. Na przykład branża filmowa widuje się w szerszym gronie właściwie raz w roku na festiwalu w Gdyni. Jest trochę tak, jakbyśmy potrzebowali specjalnej okazji na takie spotkanie. A w czasach Jędrusik nikt nie potrzebował żadnych pretekstów. Oni wszyscy łapali życie, mieli gigantyczną potrzebę bycia razem.

Dużo filmów o PRL-u jest dziś kręconych przez ludzi, którzy wtedy dopiero się rodzili lub chodzili do przedszkola. Dlaczego interesuje was tamten czas?

Mnie on zawsze interesował, ale ja mam takiego trochę retroducha. A dlaczego moi rówieśnicy interesują się PRL-em? Urodziłam się w wolnej Polsce, jednak czy dzisiaj jest ona całkiem wolnym krajem? Pojawia się coraz więcej analogii do czasu komunizmu. Coraz więcej mechanizmów i społecznych układów zaczyna się powtarzać. Niby mamy pełną wolność, a nagle okazuje się, że wszystkiego nie można. Stale ktoś chce nam czegoś zakazywać. Prześladowani są ludzie o innej orientacji seksualnej. Przestajemy ufać systemowi sprawiedliwości. Analogii jest coraz więcej. Myślałam o tym również w czasie kręcenia „Bo we mnie jest seks". Pokazujemy na przykład całkowicie zniewoloną telewizję publiczną lat 60. Dzisiaj pewne treści na antenie TVP też nie przejdą.

Urodziłam się w wolnej Polsce, jednak czy dzisiaj jest ona całkiem wolnym krajem? Pojawia się coraz więcej analogii do czasu komunizmu

Starsze pokolenie mówi o powrocie do układów PRL-u, wy chyba częściej porównujecie to, co dzieje się w Polsce, ze współczesnymi ustrojami autorytarnymi.

Nawet jeśli nie możemy pamiętać komunizmu, mamy jakąś świadomość historyczną. Ale przede wszystkim zadajemy sobie pytanie: jak nam się żyje w naszym kraju? A ostatnio na przykład żyje nam się tak, że boimy się zajść w ciążę. Inne europejskie kraje jeśli chodzi o równouprawnienie, prawa kobiet, poczucie bezpieczeństwa są przed nami. Nie chcemy mieć więcej, nie o to chodzi. Ale przecież widzimy, że niełatwo jest teraz ludziom, którzy po prostu chcą uczciwie pracować, wykształcić się, rozwijać. Polska nie jest dziś najfajniejszym miejscem.

Wiele młodych osób deklaruje, że myśli o wyjeździe z kraju.

To wcale nie jest takie proste. Mam wielu znajomych, którzy wyjechali z Polski i wrócili. Jest w nas przywiązanie i miłość do ojczyzny. Ludzie narzekają, ale chcą być tutaj, bo to nasz dom. Zobaczymy, co będzie dalej. Wychodzimy na ulice, protestujemy. I proszę spojrzeć, jak wielki jest w tych protestach – nie tylko w sprawach aborcji – udział kobiet.

W „Bo we mnie jest seks" gra pani kobietę wyzwoloną, która nie pasowała do szarości socjalizmu. Wolną, ale nie godzącą się na mobbing. Niedawno przez świat przeszła fala #MeToo.

To przerażające, że minęło 60 lat od czasów pokazanych w filmie, a naprawdę wiele się nie zmieniło. Choć dziś więcej jest kobiet świadomych swoich praw. Tysiące ich stoi stoi razem i krzyczy. Pragnąc jedynie normalności, spokoju i poczucia bezpieczeństwa.

#MeToo odegrało ważną rolę na świecie. A w Polsce?

Ten ruch opiera się na poczuciu solidarności. Zrozumiałyśmy, że nie jesteśmy same. W czasie zdjęć rozmawiałyśmy z Kasią o tym, że często nie potrafimy upomnieć się o własne prawa, ale jak widzimy, że innej kobiecie dzieje się krzywda, to bierzemy się w garść. Tak jak stało się w ostatnim tygodniu, gdy szły marsze pod hasłem „Ani jednej więcej" [ku pamięci zmarłej Izabeli z Pszczyny – red.]. Taki los mógł spotkać każdą z nas. Ale czasami jedna historia może sprawić, że powiemy „Nie!". Potrafimy cierpieć latami, a nagle buntujemy się. A #MeToo? Mam wrażenie, że w Stanach wiele zmieniło. My chyba jesteśmy w innym punkcie. U nas wybucha czasem jakaś afera, a potem gaśnie. Wszystko rozchodzi się po kościach.

Wypowiadała się pani, gdy wybuchła afera mobbingowa w łódzkiej szkole filmowej. Jednak polskie środowisko filmowe pozostało dość nieporuszone.

Nie mam przeświadczenia, że trzeba natychmiast wszystko rozliczać i urządzać polowania na czarownice. Chcę też podkreślić, że wiele mojej szkole zawdzięczam, przeżyłam mnóstwo pięknych chwil i traktuję ją jak mój dom. Ale to, co czasem się tam działo, było niedopuszczalne. Uważam, że Ania Paliga, która jako pierwsza opowiedziała o mobbingu w Filmówce, miała nieprawdopodobną odwagę. Mnie takie rzeczy też leżały na wątrobie. Byłam świadkiem kilku sytuacji, o których ona mówiła. Poczułam, że powinnam ją wesprzeć. Zwłaszcza że wiele osób próbowało ją dyskredytować. Mówić, że może przesadza, że nie było tak, jak mówi. Napisałam na Facebooku, ktoś to wyciągnął do mediów. Przede wszystkim jednak rozmawiałam z obecną rektorką szkoły filmowej i zeznawałam w komisji antymobbingowej, jaka została tam powołana. Duża część mojego roku też zeznawała. To było oczyszczające doświadczenie, bo po drugiej stronie poczułam empatię, chęć wysłuchania. Odbyłam długą rozmowę z prawniczką, szefową tej komisji. I wiem, że w szkole zostały podjęte kroki, żeby coś się zmieniło. A jak jest na planach filmowych? Mam wrażenie, że ten proces oczyszczania wciąż jeszcze trwa. Słyszę czasem od starszych kolegów: „Do was to nie można się odezwać, bo zaraz będzie afera". Ale przecież nie udawajmy, nie chodzi o „odzywanie się".

Skończyła pani wydział aktorski w łódzkiej Filmówce. Czy ta uczelnia najlepiej przygotowuje do pracy w filmie?

My rzeczywiście mieliśmy trochę zajęć z kamerą i kontakt z innymi wydziałami – reżyserią, operatorką, animacją. Bardzo dobrze to wspominam. Ale najwięcej zależy od zestawu profesorów. Każdy rocznik może być wykształcony przez innych ludzi, prowadzony zupełnie innymi metodami. Można kogoś w tym czasie bardzo rozwinąć albo bardzo skrzywdzić. Bo tutaj wszystko opiera się na kontakcie profesor–student.

Kiedyś młodzi aktorzy marzyli o etacie w teatrze, dzisiaj dla wielu z nich celem jest serial, który daje możliwość utrzymania się.

Ja chyba myślałam tak, jak się myślało dawniej. Marzyłam o etacie w teatrze. Dostałam kilka nagród za rolę Marii Stuart w spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego i miałam dwie propozycje angażu. Jedną spoza Warszawy. Nie mogłam jej przyjąć, bo grałam wtedy gościnnie w Teatrze Studio. Drugą ze stolicy, ale pomyślałam, że do tego teatru nie pasuję. Ale sceny nie porzuciłam, choć dziś najwięcej pracuję na planie.

Trafiła pani do seriali – „Barw szczęścia", „Wojennych dziewczyn", „W rytmie serca", „Stulecia winnych".

Już jako studentka występowałam w serialach. Spotykałam się na planie z Dorotą Kolak, Danutą Stenką, swoje pierwsze sceny zagrałam z Bartkiem Gelnerem. Bardzo dużo dało mi obserwowanie ich, uczyłam się szybkiej pracy na planie, zasad, jakie tam panują. Kiedy trafiłam do pierwszej fabuły, nie odczułam już dużego stresu.

Agata Kulesza powiedziała mi kiedyś, że serial – świetny dla ukształtowanego aktora – dla młodych może być niebezpieczny. Aktorzy serialowi są chętnie obsadzani w filmach komercyjnych, ale jeden z wybitnych reżyserów przyznał, że boi się ich. A niektóre dinozaury aktorskie powtarzają, że wstyd grać w soap operach.

Wstyd to jest grać źle. Widziałam wiele dobrych scen w serialach. I sama zawsze starałam się dać z siebie wszystko. Choć zgadzam się, że można sobie stępić wrażliwość i na wiele lat utknąć w tej samej roli, jeżeli ktoś myśli tylko o wygodzie życia. Ja lubię zmiany, ryzyko, więc nie bałam się, że gdzieś się zasiedzę. Poza tym w serialach wojennych miałam do zagrania bardzo trudne, dramatyczne sceny. W filmie mielibyśmy na ich nakręcenie pięć godzin, w serialu – połtorej godziny. To była świetna szkoła techniki, elastyczności, natychmiastowego wchodzenia w duże emocje. Wtedy to nie jest komfortowa praca – tylko poligon. Dlatego nigdy nie stroniłam od seriali, ale starałam się, żeby mnie rozwijały.

Pandemia dużo zmieniła?

Zdecydowanie tak. Ja byłam szczęściarą, bo zdjęcia do „Bo we mnie jest seks" skończyłam na samym początku 2020 roku. Byłam zmęczona, ale spełniona. Znam jednak wiele osób, które czekały na jakiś projekt, a on przez lockdowny nie był zrealizowany. Niektórzy wybitni artyści nie mieli na chleb. W trudnej sytuacji byli pracownicy techniczni w teatrach, osoby związane z przemysłem filmowym, podpisujący umowy na konkretne dzieło. Nagle wszystko się urwało. Ta rzeczywistość bardzo zniszczyła środowisko, byłam świadkiem wielu dramatycznych historii. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy jako artyści niepotrzebni.

Czy nagroda za najlepszą rolę kobiecą za kreację w „Bo we mnie jest seks" na festiwalu gdyńskim sprawiła, że dostała pani ciekawe propozycje?

Przyszło ich kilka, ale nie wiem, jak to się potoczy. Chciałabym teraz zrobić coś jak najbardziej odległego od Kaliny i jej świata. Na razie jednak przez chwilę jeszcze w nim pobędę, bo przygotowuję się do koncertów z piosenkami Kaliny.

A jaka jest pani wymarzona rola?

Chciałabym połączyć dwie swoje pasje i zagrać pianistkę. Może kiedyś się uda.

O rozmówczyni:
Maria Dębska (ur. 1991 r. w Warszawie)

Występowała m.in. w filmach „Zabawa, zabawa", „Pech to nie grzech", „Czarny mercedes" oraz serialach „Wojenne dziewczyny", „Stulecie Winnych" i „Kuchnia". Jest córką reżyserki filmowej Kingi Dębskiej. Za rolę w spektaklu „Maria Stuart" zdobyła liczne wyróżnienia teatralne w 2016 r., a we wrześniu 2021 r. zdobyła nagrodę na FPFF w Gdyni za rolę główną w fabularnej biografii Kaliny Jędrusik „Bo we mnie jest seks". Film wchodzi do kin 19 listopada


W kinie światowym aktorki z myślą o kreacjach chudną, tyją, pobrzydzają się. Potem często, jak Renée Zellweger czy Charlize Theron, odbierają za swoje kreacje Oscary. W Polsce takie metamorfozy zdarzają się rzadko. Pani jednak dla roli Kaliny zdecydowała się przytyć dziesięć kilo.

Od początku producentki i reżyserka uprzedzały mnie, że to będzie konieczne. Dla mnie też było to oczywiste. Jędrusik stała się symbolem seksu w latach 60., a wzory kobiecego piękna i proporcje ciała były wtedy inne niż dzisiaj. Wcześniej czasem słyszałam, że powinnam zrzucić parę kilo i wtedy będę więcej grać. Tu musiałam iść z wagą w góre?. Dostałam profesjonalną opiekę, pracowałam z dietetyczką i z trenerką. Czułam się bezpiecznie. Tuż przed zdjęciami musiałam przyspieszyć, bo zdecydowanie za wolno mi szło. Usłyszałam: „Jak nie przytyjesz, nie zaczniemy zdjęć". Skończyło się w pewnym momencie na fast foodach. Potem, gdy weszłam na plan, prawie codziennie dostawałam od produkcji w prezencie paczkę pączków i wszyscy obserwowali, czy na pewno je zjadłam. To było ciekawe doświadczenie. Nabrałam luzu, zaakceptowałam siebie inną.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi