Nie mam przeświadczenia, że trzeba natychmiast wszystko rozliczać i urządzać polowania na czarownice. Chcę też podkreślić, że wiele mojej szkole zawdzięczam, przeżyłam mnóstwo pięknych chwil i traktuję ją jak mój dom. Ale to, co czasem się tam działo, było niedopuszczalne. Uważam, że Ania Paliga, która jako pierwsza opowiedziała o mobbingu w Filmówce, miała nieprawdopodobną odwagę. Mnie takie rzeczy też leżały na wątrobie. Byłam świadkiem kilku sytuacji, o których ona mówiła. Poczułam, że powinnam ją wesprzeć. Zwłaszcza że wiele osób próbowało ją dyskredytować. Mówić, że może przesadza, że nie było tak, jak mówi. Napisałam na Facebooku, ktoś to wyciągnął do mediów. Przede wszystkim jednak rozmawiałam z obecną rektorką szkoły filmowej i zeznawałam w komisji antymobbingowej, jaka została tam powołana. Duża część mojego roku też zeznawała. To było oczyszczające doświadczenie, bo po drugiej stronie poczułam empatię, chęć wysłuchania. Odbyłam długą rozmowę z prawniczką, szefową tej komisji. I wiem, że w szkole zostały podjęte kroki, żeby coś się zmieniło. A jak jest na planach filmowych? Mam wrażenie, że ten proces oczyszczania wciąż jeszcze trwa. Słyszę czasem od starszych kolegów: „Do was to nie można się odezwać, bo zaraz będzie afera". Ale przecież nie udawajmy, nie chodzi o „odzywanie się".
Skończyła pani wydział aktorski w łódzkiej Filmówce. Czy ta uczelnia najlepiej przygotowuje do pracy w filmie?
My rzeczywiście mieliśmy trochę zajęć z kamerą i kontakt z innymi wydziałami – reżyserią, operatorką, animacją. Bardzo dobrze to wspominam. Ale najwięcej zależy od zestawu profesorów. Każdy rocznik może być wykształcony przez innych ludzi, prowadzony zupełnie innymi metodami. Można kogoś w tym czasie bardzo rozwinąć albo bardzo skrzywdzić. Bo tutaj wszystko opiera się na kontakcie profesor–student.
Kiedyś młodzi aktorzy marzyli o etacie w teatrze, dzisiaj dla wielu z nich celem jest serial, który daje możliwość utrzymania się.
Ja chyba myślałam tak, jak się myślało dawniej. Marzyłam o etacie w teatrze. Dostałam kilka nagród za rolę Marii Stuart w spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego i miałam dwie propozycje angażu. Jedną spoza Warszawy. Nie mogłam jej przyjąć, bo grałam wtedy gościnnie w Teatrze Studio. Drugą ze stolicy, ale pomyślałam, że do tego teatru nie pasuję. Ale sceny nie porzuciłam, choć dziś najwięcej pracuję na planie.
Trafiła pani do seriali – „Barw szczęścia", „Wojennych dziewczyn", „W rytmie serca", „Stulecia winnych".
Już jako studentka występowałam w serialach. Spotykałam się na planie z Dorotą Kolak, Danutą Stenką, swoje pierwsze sceny zagrałam z Bartkiem Gelnerem. Bardzo dużo dało mi obserwowanie ich, uczyłam się szybkiej pracy na planie, zasad, jakie tam panują. Kiedy trafiłam do pierwszej fabuły, nie odczułam już dużego stresu.
Agata Kulesza powiedziała mi kiedyś, że serial – świetny dla ukształtowanego aktora – dla młodych może być niebezpieczny. Aktorzy serialowi są chętnie obsadzani w filmach komercyjnych, ale jeden z wybitnych reżyserów przyznał, że boi się ich. A niektóre dinozaury aktorskie powtarzają, że wstyd grać w soap operach.
Wstyd to jest grać źle. Widziałam wiele dobrych scen w serialach. I sama zawsze starałam się dać z siebie wszystko. Choć zgadzam się, że można sobie stępić wrażliwość i na wiele lat utknąć w tej samej roli, jeżeli ktoś myśli tylko o wygodzie życia. Ja lubię zmiany, ryzyko, więc nie bałam się, że gdzieś się zasiedzę. Poza tym w serialach wojennych miałam do zagrania bardzo trudne, dramatyczne sceny. W filmie mielibyśmy na ich nakręcenie pięć godzin, w serialu – połtorej godziny. To była świetna szkoła techniki, elastyczności, natychmiastowego wchodzenia w duże emocje. Wtedy to nie jest komfortowa praca – tylko poligon. Dlatego nigdy nie stroniłam od seriali, ale starałam się, żeby mnie rozwijały.
Pandemia dużo zmieniła?
Zdecydowanie tak. Ja byłam szczęściarą, bo zdjęcia do „Bo we mnie jest seks" skończyłam na samym początku 2020 roku. Byłam zmęczona, ale spełniona. Znam jednak wiele osób, które czekały na jakiś projekt, a on przez lockdowny nie był zrealizowany. Niektórzy wybitni artyści nie mieli na chleb. W trudnej sytuacji byli pracownicy techniczni w teatrach, osoby związane z przemysłem filmowym, podpisujący umowy na konkretne dzieło. Nagle wszystko się urwało. Ta rzeczywistość bardzo zniszczyła środowisko, byłam świadkiem wielu dramatycznych historii. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy jako artyści niepotrzebni.
Czy nagroda za najlepszą rolę kobiecą za kreację w „Bo we mnie jest seks" na festiwalu gdyńskim sprawiła, że dostała pani ciekawe propozycje?
Przyszło ich kilka, ale nie wiem, jak to się potoczy. Chciałabym teraz zrobić coś jak najbardziej odległego od Kaliny i jej świata. Na razie jednak przez chwilę jeszcze w nim pobędę, bo przygotowuję się do koncertów z piosenkami Kaliny.
A jaka jest pani wymarzona rola?
Chciałabym połączyć dwie swoje pasje i zagrać pianistkę. Może kiedyś się uda.
O rozmówczyni:
Maria Dębska (ur. 1991 r. w Warszawie)
Występowała m.in. w filmach „Zabawa, zabawa", „Pech to nie grzech", „Czarny mercedes" oraz serialach „Wojenne dziewczyny", „Stulecie Winnych" i „Kuchnia". Jest córką reżyserki filmowej Kingi Dębskiej. Za rolę w spektaklu „Maria Stuart" zdobyła liczne wyróżnienia teatralne w 2016 r., a we wrześniu 2021 r. zdobyła nagrodę na FPFF w Gdyni za rolę główną w fabularnej biografii Kaliny Jędrusik „Bo we mnie jest seks". Film wchodzi do kin 19 listopada