Tenisowy Masters. Gdzie wkraczają Hurkacz i Świątek

Turniej Masters to w tenisie ukoronowanie roku – impreza dla ośmiu najlepszych kobiet i mężczyzn. Jego historia najlepiej świadczy o tym, jak długą drogę przebył tenis, by stać się jednym z filarów globalnego sportowego biznesu.

Publikacja: 12.11.2021 10:00

Hubert Hurkacz będzie w Turynie drugim po Wojciechu Fibaku polskim singlistą, uczestnikiem Masters

Hubert Hurkacz będzie w Turynie drugim po Wojciechu Fibaku polskim singlistą, uczestnikiem Masters

Foto: AFP

Jak pisali kronikarze: „A zatem Masters. Mistrzowie między mistrzami, niekoniecznie nieśmiertelni, ale tacy, z których każdy na swój sposób odcisnął piętno w historii tego sportu. Ponieważ nigdy nie trafiali do Masters przypadkowo, ale dopiero po sezonie zagranym na najwyższym poziomie. I przede wszystkim dlatego, że tych miejsc było diabelnie mało" (Remo Borgatti, „Masters – historia najbardziej nietypowych turniejów").

Męska legenda Masters zaczęła się od działań Jacka Kramera, pierwszego mistrza Wimbledonu grającego w krótkich spodenkach (1947), którego żywiołowy duch wcześnie popchnął do zarabiania pieniędzy na grze w tenisa.

W 1969 roku Kramer współpracował z Philippe'em Chatrierem, ówczesnym wiceprezesem Francuskiej Federacji Tenisowej, i Donaldem Dellem, pierwszym agentem sportowym w tenisie, aby stworzyć coś, co dziś znamy jako ATP World Tour. Kramer chciał zarobić, ale i dać każdemu zdolnemu graczowi szansę na przyzwoite życie.

Nie wszystkie problemy natury organizacyjnej i finansowej Kramer i wspólnicy mieli za sobą, gdy doprowadzili do tego, że 9 grudnia 1970 roku w hali Metropolitan Gymnasium w Tokio sześciu tenisistów rozpoczęło rywalizację o tytuł mistrza mistrzów w turnieju Pepsi-Cola Masters.

Dzięki wsparciu telewizji BBC, która zgodziła się sfinansować przesłanie w świat sygnału telewizyjnego nadawanego przez Fuji Television, oraz pieniądzom sponsora tytularnego pierwszy oficjalny turniej końca sezonu wszedł na rynek – prawie 40 lat po pierwszych profesjonalnych meczach tenisowych w Azji.

Nie wszyscy najlepsi zjawili się w stolicy Japonii. Czasy dla zawodowców wciąż były niełatwe, konieczność częstych startów i odbywania wielu długich podróży powodowała przemęczenie. Amerykanin Cliff Richey przybył do Tokio po 40 tygodniach występów na kortach, niemal nie wstawał z łóżka i nie był w stanie wziąć rakiety do ręki – lekarze stwierdzili zapalenie wątroby i odesłali go do domu. Rezerwowy, Australijczyk John Newcombe odmówił przylotu, wolne miejsce zajął Czech Jan Kodes.

Iga Świątek

Iga Świątek

AFP

Wedle pierwszego mistrza, Amerykanina Stana Smitha, nikt nie czuł, że staje się częścią wielkiej historii tenisa. Niektórzy traktowali przyjazd do Japonii jako okazję do rozegrania dodatkowo paru płatnych meczów pokazowych w Sapporo i Kioto. Imprezę rozpoczęły dwa krótkie przemówienia dyrektora turnieju Jacka Kramera i szefa Pepsi-Coli w Japonii w hallu hotelu Okura.

Zawodnicy trenowali na kortach Tokyo Lawn Tennis Club, potem jechali do Metropolitan Gymnasium na mecze rozgrywane na pokrytym gumowaną wykładziną korcie, który niekiedy wymagał poprawek, gdyż się rozklejał. Kibice przyszli – każdego wieczoru prawie 10 tys. osób – dzięki reklamom prasowym i wizytom Jej Cesarskiej Wysokości Księżniczki Chichibu. W hali nie było ogrzewania, więc japońscy widzowie siedzieli w futrach i kocach. W szatni działała jedna żarówka i mały grzejnik gazowy.

Nagrodą dla pierwszego mistrza Stana Smitha był czek na 15 tys. dolarów, bukiet kwiatów i butelka pepsi. Mistrz szybko poleciał do Los Angeles, bo miał już powołanie do odbycia 2,5-letniej służby wojskowej.

Zmyślna Gladys

Do pierwszego turnieju mistrzyń prowadziła podobnie kręta droga, jeśli wziąć pod uwagę, że promotorami tenisa zawodowego w latach pionierskich byli wyłącznie mężczyźni. Najpierw musiała zebrać się w 1970 roku grupa odważnych tenisistek – sławna „Original 9", która pod kierownictwem Gladys Heldman, wpływowej szefowej magazynu „World Tennis", przeciwstawiła się dyskryminacji kobiet w systemie rozgrywek tworzonym przez Jacka Kramera i Lamara Hunta.

Kobiety zarabiały nawet dziesięciokrotnie mniej od mężczyzn i grały rzadko w tych samych miejscach. Jeśli już, to na bocznych kortach i nie miały szans na porządną promocję swoich umiejętności.

Tenisistki tworzące „Original 9" podpisały zatem warte 1 dolara na głowę symboliczne kontrakty zawodowe i tak powstał cykl turniejów pod szyldem Virginia Slims – marką nowych papierosów damskich produkowanych przez koncern Philip Morris (dyrektor naczelny Joe Cullman III był przyjacielem pani Heldman). Buntowniczki ryzykowały sporo, bo nie tylko federacje tenisowe USA i Australii, ale także część tenisistek uważała te działania za szkodliwe.

Zręczność Gladys Heldman, rosnąca sława Billie Jean King i finansowe wsparcie koncernu papierosowego w kwocie ponad ćwierć miliona dolarów spowodowały, że odważne panie odniosły sukces, nawet jeśli promocja aktywnego trybu życia z papierosem w ustach i rakietą w dłoni pod hasłem „You've Come A Long Way" (Przeszłyście długą drogę) wcale nie musiała się udać. Łączyła bowiem rzeczy w zasadzie nie do połączenia: palenie i zdrowie, rozwijający się ruch feministyczny i stereotypowy wizerunek kobiet pożądanych przez mężczyzn.

Tenis profesjonalny był podzielony na różne frakcje, konflikty były sprawą powszechną. Sprzyjał im system rozgrywek, który zdecydowanie lepiej nagradzał wytrwałość niż talent

Pierwszy turniej Virginia Slims Circuit odbył się w Houston we wrześniu 1970 roku. Rok później w cyklu tym zagrało już 40 tenisistek. Turniej Virginia Slims of Houston, kamień węgielny rozgrywek, przetrwał do 1995 roku. Billie Jean King, najsłynniejsza z „Original 9", stała się wzorem do naśladowania w Ameryce i nie tylko tam. Swoją drogą BJK w 1999 roku została również członkiem rady dyrektorów firmy Philip Morris i nigdy nie wyraziła skruchy z powodu użyczenia nazwiska do promocji papierosów.

To, że uczestniczki Virginia Slims Circuit już w drugim roku działania były w stanie zakończyć sezon mistrzostwami dla najlepszej szesnastki z pulą 100 tys. dol., było dowodem, że grupa inicjatywna miała rację. Pierwszy turniej mistrzyń, rozegrany w Boca Raton na Florydzie, wygrała niespełna 18-letnia Chris Evert. Był to jej ostatni w życiu mecz amatorski, co organizatorkom przyniosło niemałe oszczędności, gdyż zamiast 25 tys. dolarów premii wypłacili utalentowanej dziewczynie z Fort Lauderdale tylko 400 dolarów zwrotu kosztów związanych ze startem. Turniej odbył się w połowie października 1972 roku, panna Evert 18. urodziny obchodziła ponad dwa miesiące później. W finale pokonała 7:5, 6:4 Australijkę Kerry Melville, wcześniej w półfinale samą Billie Jean King.

Christine Marie Evert, dla wielu Amerykanów przez lata „słodka Chrissie", mogłaby tamtego roku zarobić w sumie 40 700 dolarów premii turniejowych, ale wykazała wstrzemięźliwość w kwestii kariery profesjonalnej. – To spora pokusa i dużo pieniędzy, ale wciąż jestem młoda i powinnam być w stanie wygrać jakieś pieniądze w przyszłym roku – rzekła dziennikarzom. Rok później, już dorosła Chris po finale z Nancy Richey Gunter wygranym 6:3, 6:3 odebrała 25 tys. dolarów za sukces w drugim turnieju mistrzyń i na dobre rozpoczęła karierę, w której były kolejne finały Masters okraszone wielką rywalizacją z Martiną Navratilovą.

Budowanie prestiżu Masters wcale nie było łatwe. Przede wszystkim dlatego, że działała konkurencja. Zakochany w wielu sportach, także w tenisie, teksański magnat naftowy Lamar Hunt już w 1968 roku stworzył z promotorem Davidem Dixonem i drugim inwestorem Alem Hillem Jr. konkurencyjny wobec Grand Prix cykl męski WTC – World Championships Tennis. Także z wielkim finałem, a właściwie finałami w Dallas lub Houston, gdyż bywało ich w roku więcej niż jeden.

Rozgrywki WTC oczywiście kusiły mocnych graczy, ale wprowadzały też kolizje terminów, choć miały również pozytywny wpływ na rozwój tenisa: w turniejach wprowadzono tie-breaki, kolorowe stroje i zachęcano do żywiołowego dopingu z trybun. Bywało, że gwiazdorzy – Szwed Björn Borg, Rumun Ilie Nastase lub Amerykanin Jimmy Connors nie grali w Masters bardziej z wyboru niż z powodu słabej formy, nawet jeśli kosztowało to ich utratę bonusu zwyczajowo wypłacanego najlepszym po sezonie Grand Prix. Woleli cykl WTC.

Mówiąc krótko, tenis profesjonalny był podzielony na różne frakcje, konflikty były sprawą powszechną. Sprzyjał im system rozgrywek, który zdecydowanie lepiej nagradzał wytrwałość niż talent. W 1976 roku liderem cyklu Grand Prix był Meksykanin Raul Ramirez, który startował 48 tygodni w roku (za co odebrał 150 tys. dolarów). Format „im więcej grasz, tym lepiej" sprzyjał może cyklom Grand Prix i WTC, choć niekoniecznie pomagał turniejowi Masters.

Czytaj więcej

Nowy Jork wszystko zmienił

Taka sytuacja nie podobała się sponsorom, bo trudno było osiągnąć cele promocyjne. Turniej męski okrzepł jednak na tyle, by po paru latach podróży do Paryża, Barcelony, Bostonu, Melbourne, Sztokholmu i Houston (z finałem Manuel Orantes – Wojciech Fibak w roku 1976) osiąść na dłużej w Madison Square Garden w Nowym Jorku.

Lata gry w sławnej hali pozwoliły na stabilizację, przyciągnięcie publiczności – w 1977 roku pierwszy nowojorski finał oglądało 18 500 osób. Nowi sponsorzy (Colgate-Palmolive, Volvo, Nabisco) uwierzyli w turniej. Ostatni raz mężczyźni grali w Madison Square Garden w 1989 r. Tytułu bronił Niemiec Boris Becker, liderem klasyfikacji Grand Prix wyłaniającej ósemkę uczestników był Czech Ivan Lendl (za co wziął 800 tys. dolarów), wśród grających pojawił się po trzyletniej przerwie krnąbrny Amerykanin John McEnroe, co było dla wielu wystarczającym powodem, by oglądać powrót trzykrotnego mistrza do rodzinnego miasta. Wygrał Stefan Edberg po finale z Beckerem.

Wszystko wyglądało znajomo, lecz w tle czekała już reforma, która zasadniczo zmieniła sposób organizacji całych męskich rozgrywek: z końcem Masters 1989 skończyła się era zarządzania cyklem Grand Prix przez Men's Tennis Council (MTC – Radę Tenisa Męskiego), a zaczęła epoka Association of Tennis Professionals – ATP. Wtedy w Nowym Jorku nie wszyscy wierzyli, że wypromowanie tenisa na skalę światową w kształcie dającym graczom przeświadczenie, że sami prowadzą swój biznes, to jest osiągalny cel. Ówczesny szef ATP Hamilton Jordan (zdolny polityk, były szef sztabu wyborczego prezydenta Jimmy'ego Cartera) oraz nowy zarząd byli jednak optymistami.

Prognozy, że ATP nie poradzi sobie z organizacją cyklu i finału, się nie sprawdziły. Pomógł w tym dziele także pomysł, by Masters przenieść tam, gdzie na początku lat 90. rynek tenisowy przeżywał niesłychany boom z powodu sukcesów Steffi Graf i Borisa Beckera – do Niemiec, konkretnie do Frankfurtu.

Czytaj więcej

WTA Finals 2021: Tam, gdzie piłki lecą szybciej

Działacze ATP szybko wdrożyli swój plan, od 1990 roku kalendarz turniejów ATP Tour podzielono po równo między lokalizacje w Europie i Ameryce Północnej, obiecano najlepszym tenisistom bardziej efektywne harmonogramy podróży, zwiększenie możliwości spotkań między sobą i samokontrolę działań. Chociaż niektórzy działacze MTC porównywali ten scenariusz do prowadzenia więźniów za kraty, to Hamilton Jordan i spółka byli pewni, że mają właściwą wizję swego sportu.

Umowa z Frankfurtem trwała sześć lat, jej ważnym uzupełnieniem był kontrakt telewizyjny, jaki ATP wykuła z telewizją SAT1 – dający organizacji ponad 5 mln dolarów rocznie. Potem, przez kolejne sześć lat turniej Masters gościł w Hanowerze, gdzie w ogromnych halach targowych było wiele miejsca dla gości, również na bogate sponsorskie prezentacje i głośne obchody urodzin Beckera.

Kolejną zmianę przyniósł 2009 rok, gdy Masters przeniesiono do Londynu i tam, z racji talentów organizacyjnych nowego szefa ATP Chrisa Kermode'a, zrobiono z imprezy wielki i dochodowy show pod nazwą ATP World Tour Finals. Londyn i hala O2 wydawały się idealnym miejscem na finałową rywalizację, ale chętnych na przejęcie turnieju z taką marką było wielu – w Londynie historię Masters budowano do 2020 roku, od 2021 tę batalię wygrał Turyn, gospodarz do 2025 roku.

Podstawę sukcesu medialnego Masters od zawsze tworzyły mecze singlistów, ale deble miały też swój turniej – w latach pionierskich zwykle osobny i w innym miejscu, co nie sprzyjało popularności tej formy gry. Ostatnimi czasy jest lepiej – debliści (i deblistki) grają obok singlistów w tym samym miejscu i czasie.

Niemal zawsze turnieje Masters odbywały się w halach, wyjątki były w 1974 (Melbourne, trawa Kooyong Stadium) i 2003–2004 roku (Houston). Siłą rzeczy grano na kortach twardych, choć Rafael Nadal, który nigdy nie wygrał Masters, nieraz podpowiadał, że przydałaby się zmiana od czasu do czasu na korty ziemne.

Tęsknota za Azją

W historii damskiego turnieju Masters również działo się wiele, tam też rodziły się gwiazdy, może nawet wcześniej niż u mężczyzn. W 1974 roku na korty pań przybyła po raz pierwszy telewizja CBS, co także przełożyło się na rozwój turnieju. Rok później po przeniesieniu imprezy z października na marzec, po raz trzeci wygrała Chris Evert. Dwa lata później mistrzyni, Australijka Evonne Goolagong, po turnieju w Los Angeles Memorial Sports Arena pojawiła się po raz pierwszy na okładce magazynu „Sports Illustrated".

Od kolejnego roku panie także rywalizowały jesienią w Madison Square Garden. Nagrody nie zawsze rosły, ale rozpoznawalność najlepszych rosła na pewno. W 1988 roku pasjonowano się walką Steffi Graf o Super Szlem. Niemka pozostała przy Złotym Szlemie (cztery turnieje wielkoszlemowe plus złoto igrzysk w Seulu), bo w Masters pokonała ją w półfinale Amerykanka Pam Shriver. Panie pożegnały Madison Square Garden dopiero po 22 latach, w 2001 roku (w debiucie zwyciężyła wtedy Serena Williams), by pojawić się kolejnej jesieni w Monachium.

Sprawy szły dobrą drogą także dlatego, że władze WTA umiały znaleźć silne finansowe wsparcie dla swego cyklu rozgrywek i Masters. Kim Clijsters w 2003 roku za zwycięstwo otrzymała już 1 mln dolarów. Potem było jeszcze lepiej, gdy była szefowa organizacji Stacey Allaster spojrzała na wschód, na Azję i Chiny, i tam znalazła jeszcze więcej milionów. Przez Dauhę, Stambuł i Singapur (gdzie wygrała Agnieszka Radwańska) turniej w 2019 roku dotarł do chińskiego Shenzen, by zaoferować grającym 14 mln premii. Mistrzyni, Australijka Ashleigh Barty, wzięła najwyższą nagrodę indywidualną w dziejach tenisa (bez podziału na płcie) – 4,420 mln dol. Gdyby wygrała wszystkie mecze grupowe, zarobiłaby 4,725 mln. Mężczyźni w Londynie dzielili wówczas między siebie 9 mln dol.

Pandemiczny rok 2020 przyniósł zmiany. W Guadalajarze, gdzie w zastępstwie za Shenzen grają panie, pulę nagród zmniejszono drastycznie – z 14 do 5 mln dolarów. W Turynie panowie rozdzielą 7,250 mln dol. (dla niepokonanego mistrza wyjdzie 2,316 mln). Będzie inaczej, także dlatego, że znikną sędziowie liniowi i dzieciaki nie będą podawać graczom ręczników.

Nie zniknie jednak telewizja, światła, bogata oprawa, gwiazdorski sznyt ostatniego turnieju roku i inne przyjemności finału. Dla nas najważniejsze, że nie będziemy lizali cukierka przez szybę – w Guadalajarze zagra Iga Świątek, a w Turynie Hubert Hurkacz.

Jak pisali kronikarze: „A zatem Masters. Mistrzowie między mistrzami, niekoniecznie nieśmiertelni, ale tacy, z których każdy na swój sposób odcisnął piętno w historii tego sportu. Ponieważ nigdy nie trafiali do Masters przypadkowo, ale dopiero po sezonie zagranym na najwyższym poziomie. I przede wszystkim dlatego, że tych miejsc było diabelnie mało" (Remo Borgatti, „Masters – historia najbardziej nietypowych turniejów").

Męska legenda Masters zaczęła się od działań Jacka Kramera, pierwszego mistrza Wimbledonu grającego w krótkich spodenkach (1947), którego żywiołowy duch wcześnie popchnął do zarabiania pieniędzy na grze w tenisa.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS