Praktyka opluwania przeciwników jest na krótką metę przydatna, bo tworzy wrażenie bezalternatywności po stronie sił dobra, ale na długą nie ma sensu, bo kłóci się z wewnętrznym mechanizmem demokracji, którym jest wymiana elit. Jeśli jesteśmy jako jedyni godni władzy, to jest ona dla nas, dla nikogo innego, i trzeba dołożyć wszelkich starań, by ją utrzymać. A to już wstęp do dyktatury. Dyktatury zaś, czego uczy historia, mają w sobie tak silny mechanizm deprawacji, że szybko się wywracają. I tu jak na dłoni widać brak logiki w stygmatyzacji opozycji. Na dłuższą metę (kilka dekad najwyżej) to zapowiedź fundamentalnej porażki.
Ale wróćmy do relacji ze światem. To nadzwyczajne i zapewne zakorzenione głęboko w psychologii jednego człowieka, że nie jesteśmy w stanie poukładać sobie relacji z żadnym partnerem, a sojusze są albo mizerne, albo krótkoterminowe. Najlepszym przykładem jest Weimar. Trójkąt Weimarski wydaje się z perspektywy ambicji piątego co wielkości w Unii Europejskiej narodu i państwa układem optymalnym. Po wyjściu ze Wspólnoty Wielkiej Brytanii byłby dla nas gwarancją obecności w sercu Unii Europejskiej. Utrzymując bliskie i zbalansowane relacje z Berlinem i Paryżem, moglibyśmy wspólną masą polityczną skutecznie grać o własne interesy i realnie uczestniczyć w procesie budowania integracji. Zawsze powtarzam, Unia to ciągły proces, a nie żadne status quo, i jej kształtowanie leży w interesie każdego uczestnika.
Czytaj więcej
Władzy i wpływów unijnych instytucji nie da się tak łatwo ograniczyć.
Wracając do retoryki rządzących: chcą grać o Europę równych i suwerennych państw narodowych. Jak więc o nią grać – zapytam – nie będąc obecnym w sercu Unii, tylko wałęsając się na jej marginesie? Tylko współdziałanie z najmocniejszymi może dać taką szansę, ale Warszawa zdaje się tego nie rozumieć: agresja (zwłaszcza werbalna i medialna) wobec Niemców, kłótnie z Francuzami, opluwanie Brukseli są na porządku dziennym. W intencjach ma być to permanentnym dowodem na „uniesienie patriotyczne", ale z perspektywy realnych interesów Polski z największymi partnerami handlowymi aż razi ślepotą i naiwnością.
Wyszehrad – inny przykład. Silne relacje w czworokącie Warszawa–Praga–Bratysława–Budapeszt. Pomysł całkiem niegłupi, by stworzyć silną grupę interesów państw wschodniej flanki NATO i wschodniego skrzydła UE. Co z niego zostało? Dziś to tylko ruiny. Turów pokłócił nas z Pragą skutecznie i na długie lata. Budapeszt? Relacje z aktualnie rządzącymi na Węgrzech to już cywilizacyjne ryzyko, bo związki Orbána z Putinem są na tyle czytelne i silne, że jako jedyny przywódca z kręgu liderów Unii nie otrzymał zaproszenia na amerykański szczyt demokracji w grudniu tego roku. Nowogrodzka rozumie zresztą świetnie, jak niebezpieczny jest flirt Orbána z Kremlem; jak ognia boimy się węgierskich inwestycji w przemysły strategiczne. Czarna polewka podana koncernowi petrochemicznemu MOL w kontekście jego potencjalnej inwestycji w Orlen jest najlepszym tego dowodem.