Krzysztof Rak: Niemcy potrzebują Rosji, by być mocarstwem

Dr Krzysztof Rak, historyk: Niemcy są pragmatyczni do bólu. Ich interesy są stałe, a elity – w odróżnieniu od naszych elit – świetnie je rozumieją. Dlatego nic istotnego w najbliższym czasie w polityce niemieckiej się nie zmieni, jeżeli chodzi o relacje z Polską.

Aktualizacja: 01.10.2021 16:04 Publikacja: 01.10.2021 16:00

Krzysztof Rak

Krzysztof Rak

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Rzeczpospolita: Nastąpił definitywny koniec ery kanclerz Angeli Merkel. W jakiej kondycji zostawia Niemcy po 16 latach rządów?

Wbrew temu, co się nieraz w Polsce mówi, ta kondycja nie jest zła. Dla Niemców przede wszystkim liczy się gospodarka, a ta jest w naprawdę dobrym stanie. Co prawda Niemcy zawsze dążyli do zrównoważonego budżetu, a teraz w związku z Covid-19 tak nie jest, co powoduje pewien dyskomfort, ale poza tym nie mają na co narzekać.

Skąd się bierze ta dobra kondycja gospodarki?

Głównie z tego, że Niemcy są w strefie euro i dzięki temu osiągają stałą nadwyżkę handlową z krajami strefy euro i spoza tej strefy. W roku 2020 wyniosła ona prawie 180 mld euro. Wszystko dlatego, że ich towary dzięki euro są stosunkowo tanie. W każdym podręczniku ekonomii przeczytamy, że nie ma takiej możliwości, aby w normalnych warunkach jedno państwo miało stale nadwyżkę handlową z innymi partnerami, bo choć przynosi to wielką korzyść dla Niemiec, to staje się problemem dla krajów biedniejszych, głównie dla krajów Południa. Ten dobrostan niemiecki jest niebezpieczny, bo jak wiemy z historii, nierównowaga w relacjach handlowych prowadziła nawet do wojen. Na razie to nam nie grozi, ale od dłuższego czasu coraz bardziej widoczny jest podział Unii na kraje, które z euro czerpią korzyści – np. Niemcy, Holandia, Austria, i na kraje, dla których wspólna waluta jest obciążeniem – Hiszpania, Włochy, Grecja. W efekcie strefa euro podzieliła się na wierzycieli i dłużników. Notabene my jesteśmy beneficjentem strefy euro i niemieckiego dobrostanu, właśnie dlatego, że mamy własną walutę. Dzięki niej nasze towary na rynkach europejskich są bardziej konkurencyjne. Dzięki temu mamy dodatni bilans handlowy (w roku 2020 nasz eksport był wyższy od importu o ponad 10 mld euro), a także, według danych GUS, utrzymujemy znaczącą nadwyżkę handlową z Niemcami. Tak czy inaczej 16 lat Merkel jest sukcesem gospodarczym.

To dlaczego ostatnio w niemieckiej prasie pojawiają się utyskiwania, że złoty okres niemieckiego dobrobytu się kończy? Podobno widmo drożyzny, wynikającej z rosnących cen gazu, również Niemcom zagląda w oczy.

Czym innym jest makroekonomia, czyli patrzenie na gospodarkę z perspektywy państwa przez pryzmat kilku danych, w tym wielkości PKB, a czym innym spojrzenie mikroekonomiczne z perspektywy finansów gospodarstwa domowego. Z tej ostatniej widać, że w społeczeństwie niemieckim zachodzą takie same procesy jak w każdym społeczeństwie kapitalistycznym – kurczy się klasa średnia, która jest stabilizatorem systemu politycznego.

Czytaj więcej

Niemcy: Powyborcze rozliczenia w partii Merkel

Co to znaczy, że się kurczy?

To znaczy, że biednieje. Społeczeństwo zaczyna się dzielić na bardzo wąską grupę ludzi bogatych i zwiększającą się grupę tych, którzy mimo posiadania stałej pracy uważają, że biednieją. To zjawisko, które pociąga za sobą niezadowolenie społeczne, jest szczególnie widoczne w grupie młodych ludzi. Młodzi Niemcy mają niskie dochody, co przy szybkim wzroście czynszów za wynajem mieszkań w miastach sprawia, że żyją na styk – od pierwszego do pierwszego. Starcza im na jedzenie, na życie, ale na nowy samochód, na drogi drobiazg, na ekskluzywne wakacje, o których można przez cały rok opowiadać – już nie. A ponieważ żyjemy w świecie, w którym jesteśmy tym, co skonsumujemy, niemożność zwiększenia konsumpcji powoduje narastającą frustrację. Oczywiście w Niemczech i tak jest pod tym względem lepiej niż np. we Francji. Ale berlińczyk nie porównuje się do paryżanina, tylko do tego jak się żyło w Berlinie 10 lat wcześniej. A sytuacja mieszkaniowa 10–15 lat temu była diametralnie inna niż obecnie.

A jak to się ma do rządów Merkel?

Merkel na procesy, o których mówiliśmy, nie miała wielkiego wpływu, ale niewątpliwie wpłynęła na kształtowanie się systemu politycznego. Ten za jej rządów, czyli w ciągu 16 lat, istotnie się zmienił. Gdy Merkel obejmowała władzę, mieliśmy do czynienia z dominacją dwóch partii ludowych – CDU i SPD. Obie osiągały nawet 40 proc. poparcia i rządziły naprzemiennie, dobierając sobie partnera koalicyjnego, którym zwykle była FDP, czyli Partia Wolnych Demokratów. Miało to swoje konsekwencje – mówimy, że w Polsce mamy do czynienia z upartyjnieniem różnych segmentów życia publicznego, ale w Niemczech to upartyjnienie jest równie duże, jeżeli nie większe. Wiele miejsc pracy, szczególnie te atrakcyjne, zależy od przynależności partyjnej.

To nie jest nasze specyfika?

W żadnym wypadku. W Bawarii, gdzie CSU rządzi od kilkudziesięciu lat, mówi się, że nawet sprzątaczka w szkole musi należeć do partii, żeby mieć pracę. Poza tym w Niemczech mamy system federalny, a więc obok egzekutywy i legislatywy centralnej są i landowe. Nadto obowiązują tam stosunkowo duże dopłaty budżetowe dla partii politycznych. Dla członków partii, która zdobywała 40 proc. głosów i brała władzę, rozpoczynał się czas żniw. Dlatego te partie kiedyś liczyły po kilkaset tysięcy członków, a liczebność SPD w porywach dochodziła do miliona. System partyjny ma o wiele większe znaczenie dla społeczeństwa niemieckiego niż dla społeczeństwa polskiego.

Przed czterema laty CDU/CSU ledwie przekroczyła 30 proc., a SPD – 20 proc. To wymusiło wielką koalicję, bo jedna partia duża z jedną małą nie były w stanie zbudować większości rządzącej. Wielka koalicja zaś przyspieszyła dalszą erozję systemu politycznego

Co się zmieniło za czasów Merkel?

Dwie główne partie coraz bardziej traciły poparcie. Przed czterema laty CDU/CSU ledwie przekroczyła 30 proc., a SPD – 20 proc. To wymusiło wielką koalicję, bo jedna partia duża z jedną małą nie były w stanie zbudować większości rządzącej. Wielka koalicja zaś przyspieszyła dalszą erozję systemu politycznego. Dziś obydwie główne partie nawet gdy połączą siły, są na granicy osiągnięcia większości koalicyjnej. Najbardziej prawdopodobną koalicją jest zatem koalicja trójpartyjna. Dla systemu to jest ogromny wyzwanie, bo do tej pory tak nie było. We dwójkę jest łatwiej rządzić niż we trójkę.

I to jest wina Merkel?

Proces kurczenia się partii ludowych nie jest jej winą, tylko przemian społecznych, m.in. zmniejszania się dwóch dominujących warstw: klasy robotniczej i klasy średniej (burżuazji). Kanclerz Merkel przyspieszyła ten proces, bo rządziła w taki sposób, że programy i tradycyjne ideologie przestały mieć znaczenie. Ona sprawowała władzę w sposób niesłychanie pragmatyczny. Przejmowała co istotniejsze elementy programowe od innych partii, co sprawiło, że formacje polityczne przestały się różnić. Dziś więc mamy na niemieckiej scenie politycznej mało różniące się partie establishmentowe – CDU/CSU, SPD, FDP i Zielonych. Te ugrupowania łącznie zagospodarowują prawie 80 proc. elektoratu. Poza tym mamy dwie partie, które do establishmentu zaliczane nie są, czyli Lewicę, częściowo wywodzącą się z organizacji komunistycznych Niemiec Wschodnich, i AfD, która została stworzona jako profesorska partia protestu przeciwko wprowadzeniu euro, a dzisiaj coraz bardziej brunatnieje. Główne partie establishmentowe mimo zacierania się różnic programowych wciąż dominują na niemieckiej scenie politycznej.

Czyli społeczeństwo jest zadowolone ze swoich elit?

Taki wniosek się nasuwa. Jednak kryzys systemu politycznego majaczy na horyzoncie, partie głównego nurtu uległy zglajchszaltowaniu, choć przynajmniej na razie dla Niemców nie jest to problem na tyle istotny, aby zdecydowali się na drastyczną zmianę. Jednak system partyjny jest mniej stabilny, a to się odbije na polityce nowego rządu federalnego. W systemie niemieckim duża przewaga jednej z dwóch głównych partii dawała siłę kanclerzowi, dlatego Angela Merkel miała mocny mandat. A co będzie w sytuacji takiej składanki, gdy nie będzie wyraźnej dominacji jednej partii w koalicji rządzącej? Jeżeli SPD, zwycięska partia, ma obecnie tylko dwudziestokilkuprocentowe poparcie (przed czterema laty zwycięska CDU/CSU uzyskała prawie 33 proc.), to wpłynie to na legitymizację władzy i siłę kanclerza, co oznacza kolejne znaki zapytania.

Mówił pan, że AfD brunatnieje. Mocno?

W społeczeństwie niemieckim zawsze był pewien odsetek, który miał prohitlerowskie ciągoty. Ten potencjał nieskrywanych pogrobowców NSDAP utrzymywał się na poziomie ok. 5 proc. Teraz znaleźli oni swoje miejsce w AfD, która jest obserwowana przez Urząd Ochrony Konstytucji. U nas, gdy ktoś ułoży swastykę z wafelków albo kilku wariatów pali w lesie ogniska i hajluje, to od razu jest wielki faszyzm, a nie zauważa się 5-procentowego brunatnego elektoratu w Niemczech.

AfD zdobyła teraz 10 proc. głosów. Co to oznacza?

Oznacza to, że część Niemców ma nadal wyraźne tęsknoty za przeszłością; że powojenna reedukacja nie był całkowicie skuteczna. O tym świadczą również wybryki antysemickie.

Jak Niemcy sobie z tym radzą?

ZAfD jest trochę tak, że establishment miał dużo szczęścia, ponieważ partię, która była przeciwko wspólnej walucie, stopniowo zaczęli dominować politycy o brunatnych skłonnościach, czyli ze stosunkowo sensownej gospodarczej alternatywy zmieniła się w partię nacjonalistyczną.

Obok tego zjawiska są też ciągoty prorosyjskie, co w Polsce natychmiast prowadzi do złych skojarzeń – czy nie mamy w Niemczech stopniowego powrotu do nastrojów z lat 20. XX wieku?

Sympatii prorosyjskich nie utożsamiałbym z brunatnymi politykami. Spryt niemieckiego establishmentu polega m.in. na tym, że tylko AfD piętnuje się za te związki. Ale to przecież nie AfD zabiegała o Nord Stream 2. Deale gazowe są tradycją Niemiec, jeszcze z czasów zimniej wojny. I stoją za nimi dwie główne partie SPD i CDU.

Z polskiego punktu widzenia wszystko jedno, kto w Niemczech robi interesy z Rosją, bo to zawsze prowadzi do skojarzenia z paktem Ribbentrop-Mołotow.

To jest jeden z argumentów, które raczej zaciemniają niż wyjaśniają sytuację. Pakt Ribbentrop-Mołotow miał charakter porozumienia taktycznego, bo zarówno Hitler, jak i Stalin kombinowali, jak zniszczyć drugą stronę porozumienia. To byli w rzeczywistości śmiertelni wrogowie. Jeżeli szukamy właściwej analogii historycznej, to wskażmy na kanclerza Bismarcka, który zapoczątkował strategiczną współpracę z Rosją. Tradycja tej współpracy związana jest więc z powstaniem państwa niemieckiego. Nie kojarzmy głupio z Hitlerem, tylko patrzmy szerzej – chodzi o głębszy geopolityczny i geostrategiczny związek.

Na czym on polega?

Pyta pani, dlaczego rzekomo pragmatyczni Niemcy tak pielęgnują współpracę z państwem, z którym wymiana handlowa jest dwuipółkrotnie mniejsza niż z Polską? Z państwem, na terytorium którego niemieckie firmy ponoszą spektakularne porażki? Kanclerz Niemiec latami powtarzała, że utrzymywanie relacji z Rosją to jest wielki interes, a jednak z gospodarczego punktu widzenia tego interesu nie widać. W czasach międzywojennych było zresztą podobnie – Rosja wcale nie była istotnym partnerem handlowym dla Niemiec, bo i wówczas wymiana gospodarcza była kiepska. Nie chodzi tu więc o interes gospodarczy. Więc jaki? Niemcy chcą odgrywać rolę mocarstwa światowego. Chcą kształtować porządek światowy, ale nie mają potencjału militarnego, żeby taką rolę odgrywać. Nadrabiają to potęgą i ekspansją gospodarczą. Jednak żeby osiągnąć status państwa mocarstwowego, to za mało. Potrzebują partnerów, którzy sprawiają, że Niemcy są silniejsi na arenie międzynarodowej.

Takim sojusznikiem jest dla nich Rosja?

Oczywiście. Dobre relacje z tym krajem lewarują pozycję mocarstwową Niemiec, podobnie jak relacje z Chinami. Krytykuje się Polskę za naruszanie prawa człowieka, a na to, co się dzieje w Rosji i Chinach, zamyka się oczy właśnie z powodu tych interesów. Gdyby Niemcy chciały wpłynąć na Putina, to mogłyby to zrobić bez trudu, jednocząc głównych europejskich klientów Gazpromu i stawiając Rosję pod ścianą. Rosja nie ma nic poza armią i węglowodorami, których największym odbiorcą w Europie są Niemcy.

Dlaczego Niemcy tego nie robią, tylko wspierają Putina?

Nie tylko Niemcy, ale i Amerykanie. Bo Władimir Putin gwarantuje, że Rosja nie będzie wzmacniała swojej pozycji mocarstwowej. Ostatnie 20 lat rządów Putina to czas gospodarczej stagnacji. Gdyby Rosja sensownie zainwestowała ogromne kwoty, które uzyskiwała ze sprzedaży gazu i ropy, to dziś zupełnie inaczej by wyglądała. Ale ponieważ te kwoty są rozkradane przez oligarchów, to w kraju panuje stagnacja. Rosja nie staje się poważnym konkurentem dla mocarstwa światowych. To jest idealna sytuacja dla Zachodu. Przy Putinie Rosja nie ma w ręku poważnych argumentów ekonomicznych. A te pieniądze, które rozkradają oligarchowie, i tak są transferowane na Zachód. Dlatego panuje taka pobłażliwość wielkich mocarstw wobec Rosji. System Putina to czysty biznes dla mocarstw zachodnich.

Powinniśmy się martwić tą sytuacją?

Mocarstwa mają naturalną skłonność do rozwiązywania swoich problemów kosztem państw słabszych. Prowadzą egoistyczną politykę, która powoduje, że prędzej czy później dochodzi do kryzysów międzynarodowych. Egoistyczna polityka gospodarcza Niemiec w strefie euro może doprowadzić do rozpadu strefy euro, a to mieć będzie wpływ na spoistość Unii Europejskiej. Na razie Polska na tej egoistycznej polityce korzysta, jako główny partner gospodarczy Niemiec, i będzie być może jeszcze bardziej korzystać, bo gdy Niemcy po Covid-19 zechcą skracać łańcuchy dostaw, to dokąd przeniosą produkcję? Do nas. Jednak wszystko ma dobrą i złą stronę. Stała nadwyżka handlowa Niemiec i trwały podział na unijnych wierzycieli i dłużników to jest poważne zagrożenie dla UE. Jej rozpad byłby dla nas fatalny. Dostęp do wspólnego rynku i kapitału to są dwa główne warunki ogromnego sukcesu gospodarczego ostatnich dwóch dekad i warunki dalszego rozwoju naszej gospodarki. W II Rzeczypospolitej podstawową barierą rozwojową był chroniczny brak kapitału i dostępu do rynków zagranicznych. Każdy ówczesny rząd marzył o tym, żeby wziąć pożyczkę, tylko nie było u kogo się zadłużyć. Dziś dzięki udziałowi we wspólnym rynku Polska ma szansę zamienić swoją pozycję geoekonomicznego peryferium, którą zajmuje od setek lat, i znacznie zbliżyć się do centrum. Ale to zależeć będzie w pierwszej kolejności od europejskiej polityki Niemiec. Od ich odpowiedzialności. Od tego, czy będą czynnie działać na rzecz utrzymania obecnego porządku kontynentalnego, czy nie; od tego, czy ograniczą swój mocarstwowy egoizm. Albowiem one jako najsilniejsze mocarstwo europejskie mają na ten porządek decydujący wpływ. I historia każe nam być pesymistami, bo w polityce mocarstw egoizm przeważa nad dobrem wspólnym.

Mocarstwa mają naturalną skłonność do rozwiązywania swoich problemów kosztem państw słabszych

Co z tego może wyniknąć?

To na razie jest znak zapytania, ale pewna krótkowzroczność elit niemieckich jest faktem. Niemcy wraz z innymi mocarstwami zachodnimi już dwukrotnie pozwoliły na zbrojną zmianę porządku pozimnowojennego. Za pierwszym razem w 2008 roku w Gruzji, a za drugim – w 2014 roku. I to mimo że gospodarczo mogły powalić Moskwę na kolana. Zachód pozwolił Rosji, żeby oparła swoją politykę wewnętrzną na propagandzie antyzachodniej i to mimo kolejnych resetów we wzajemnych relacjach. Zachodni politycy nigdy nie uzależniali poprawy stosunków od zastopowania antyzachodniej propagandy. Poza tym widać, że w Niemczech przywiązanie do wizji Zachodu jako geopolitycznej jedności słabnie. Wyraźnie widać, że tzw. nurt transatlantycki, czyli politycy, którzy są zwolennikami ścisłej współpracy Berlina z Waszyngtonem, jest coraz słabszy, być może nawet tacy politycy są już w mniejszości. Przed kilku dniami główny doradca kanclerz Merkel ds. polityki bezpieczeństwa wyznał, że „wyeliminował słowo Zachód ze swojego słownika". A dla mniejszych państw, takich jak Polska, spójność Zachodu jest ogromną wartością. To dzięki niej bowiem mocarstwa w pewnym stopniu ograniczają swój naturalny egoizm. Zatem dla nas zagrożeniem jest to, że Niemcy pójdą na budowę wielokierunkowego porządku światowego, w którym swoją egoistyczną grę rozgrywa kilka mocarstw. A to się zawsze odbywa kosztem państw średnich i małych. Gra mocarstwowa bez ograniczeń coraz bardziej się Niemcom podoba. I na ten temat powinniśmy z Niemcami rozmawiać.

Myśli pan, że to jest możliwe? Podobno gdy odejdzie Angela Merkel, o której mówiono, że jest przyjaźnie nastawiona do Polski, to każdy następny kanclerz już taki przyjazny nie będzie. Czy to jest prawdziwa teza?

Nie. Takie ujmowanie polityki trąci polskim naiwnym sentymentalizmem. W realnej polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. Niemcy są pragmatyczni do bólu. Ich interesy są stałe, a elity – w odróżnieniu od naszych elit – świetnie je rozumieją. Dlatego nic istotnego w najbliższym czasie w polityce niemieckiej się nie zmieni, jeżeli chodzi o relacje z Polską. W Niemczech wokół strategii polityki zagranicznej panuje konsensus, a jego miarą jest fakt, że w kampanii polityka zagraniczna nie odgrywała żadnej roli. We wszystkich pojedynkach kandydatów na kanclerza w ogóle nie było mowy o polityce zagranicznej, co oznacza, że będzie ona kontynuowana. Nie ma powodu, żeby coś się zmieniło. Poza tym Polska w polityce zagranicznej Niemiec nie jest wcale najważniejsza.

I tego się chyba obawiamy, skoro jesteśmy między dwoma mocarstwami, które grają swoją grę?

Mam wrażenie, że Niemcy nie doceniają wagi stosunków polsko-niemieckich, a polskie elity nie potrafią ich przekonać, że ta waga jest większa, niż im się wydaje. Dobrze byłoby im w pełni unaocznić, że Polska jest dla nich ważna, chociażby pod względem gospodarczym, bo gospodarka niemiecka jest coraz bardziej uzależniona od gospodarki polskiej. I tymi kwestiami powinniśmy się lewarować w stosunkach dwustronnych.

Interesy Polski i Niemiec mogą się bardzo rozjechać, jeżeli do władzy dojdą Zieloni i zechcą forsować restrykcyjne programy klimatyczne.

Rzeczywiście pójście Niemiec w kierunku zielonej agendy na całego może być dla nas trudne. Tyle tylko, że to szaleństwo Zielonych zostanie skorygowane, gdy tylko Niemcy jeszcze mocniej niż obecnie dostaną po kieszeni. Niemcy też muszą płacić coraz większe rachunki za prąd. Wahadło się więc odwróci. Poza tym SPD przed wyborami kładła nacisk na poprawę bytu najuboższych, a nie na zieloną rewolucję, zatem nawet gdyby rządziła z Zielonymi, to może racjonalizować ekspansywną politykę klimatyczną. Tak czy inaczej nie ma w Niemczech oczekiwania na rewolucyjną zmianę. Najbardziej radykalni są ci młodzi, którzy wchodzą na rynek pracy, mają niskie dochody i z trudem sobie radzą, opłacając rosnące czynsze, o których mówiliśmy. Większość społeczeństwa drastycznych zmian nie oczekuje. Dlatego zmiany będą miały przede wszystkim personalny charakter. Odspawywanie CDU/CSU od władzy będzie bolesne dla partii i jej członków. Wiele osób straci pracę w urzędach, fundacjach czy rozmaitych spółkach. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.

O rozmówcy:
Dr Krzysztof Rak

Historyk, urzędnik, publicysta, od 2016 dyrektor Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Ukończył studia filozoficzne na UW. W 2019 uzyskał na UKSW stopień doktora nauk humanistycznych w dyscyplinie historia. Jest członkiem prezydium Polskiej Unii Ofiar Nazizmu i Zarządu Fundacji Ośrodek Analiz Strategicznych.

 

Rzeczpospolita: Nastąpił definitywny koniec ery kanclerz Angeli Merkel. W jakiej kondycji zostawia Niemcy po 16 latach rządów?

Wbrew temu, co się nieraz w Polsce mówi, ta kondycja nie jest zła. Dla Niemców przede wszystkim liczy się gospodarka, a ta jest w naprawdę dobrym stanie. Co prawda Niemcy zawsze dążyli do zrównoważonego budżetu, a teraz w związku z Covid-19 tak nie jest, co powoduje pewien dyskomfort, ale poza tym nie mają na co narzekać.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS