Wakacje na Wybrzeżu czyli półprzewodnik po Polsce

Pewnego razu w barze „Checz" we Władysławowie przysłuchiwałem się żywej dyskusji kilku dojrzałych autochtonów. Przez kilka minut nie rozumiałem prawie nic, aż wreszcie padło zdanie: – No to suma summarum, ile?! Litr? Od tej pory wiem, że „summa summarum" to po kaszubsku.

Publikacja: 10.09.2021 16:00

Wakacje na Wybrzeżu czyli półprzewodnik po Polsce

Foto: materiały prasowe

Wakacje to zawsze był PÓŁWYSEP. Począwszy od tych najdawniejszych, czarno-białych migawek pamięci. Fotografie wtedy miały obowiązkowo białe ramki i frymuśnie wykwintne oząbkowanie na brzegach. Najstarsze wspomnienia więc też mam oząbkowane. Oczywiście było to oząbkowanie mleczne.

Najwcześniej była JASTARNIA. Z mamą. Pokoik w chatce rybackiej, od zatoki. Zresztą ta chałupka jeszcze stoi. Może „stoi" to za mocno powiedziane. Waha się. Czy się rozpaść jutro rano czy jeszcze dziś wieczorem.

Potem już CHAŁUPY i pierwsze samodzielne wakacje szesnastolatka. Rezydowaliśmy z kolegą Romanem w Trendel House. Obiekt ten zasługuje na osobny opis. Jeśli pochodził sprzed wojny, to był to niegdyś kurnik („Huhnerstall"). Choć dużo bardziej prawdopodobne, że pan Trendel, korzystając z wojennych zniszczeń, pozbierał w okolicy trochę luźnych cegieł i ułożył w kilka, na szczęście stykających się ze sobą, ścianek. Znalazł nawet gdzieś drzwi i wkomponował je prawie pionowo, zupełnie jak w prawdziwych domach. Całość nie była zbyt wysoka, gdzieś tak około metr sześćdziesiąt, ale panu Trendlowi wystarczało, bo był niższy. Szczególną atrakcją rezydencji było to, że stała jakieś cztery metry od torów kolejowych. Dokładnie tam, gdzie kończyły się kamienie z nasypu.

Standard i położenie sprawiały, że pan Trendel nie wynajmował drogo. Ale i to wystarczało mu na wyżywienie i rozrywki, zresztą w obu tych wypadkach był to alkohol. Więcej, stać go było nawet na utrzymanie psa. Słowa „utrzymanie" nie należy rozumieć, że trzymał zwierzę na łańcuchu. Nie, pies miał pełną wolność i potrafił z niej korzystać. Latał, gdzie chciał, czyli po szosie. Zatem skończyć się to mogło tylko w jeden sposób i tak też się stało. Pewnego dnia pan Trendel przyniósł rozjechane zwłoki psa i rzucił je w krzaki przy rezydencji. Potem udał się opić stratę przyjaciela, tak jak do tej pory zapijał troski związane z jego posiadaniem. Jednakowoż po trzech dniach pies zmartwychwstał i przy użyciu dwóch jeszcze czynnych łap pobiegł na szosę zorganizować sobie coś do żarcia. Nie ma więc cienia przesady w tym, że klimat na Półwyspie jest zdrowy.

Wraz z Romanem i resztą kolegów uprawialiśmy styl życia zbliżony do surowych reguł pana Trendla, jednak w przeciwieństwie do niego kąpaliśmy się czasami w morzu, co powodowało, że człowiek trzeźwiał w zupełnie nieoczekiwanych porach dnia.

Chałupy w końcu lat 60. były miejscem szczególnym, czyli polskim St. Tropez. Tam wypoczywały Gwiazdy. Prawdziwe Gwiazdy, nie blogerzy czy szafiarki z portali społecznościowych. Kto pamięta, to wie, że w tamtych czasach gwiazdą portalu to był odźwierny w restauracji. A po Chałupach spacerowali żywi Ludzie Z Telewizji. Aktorzy, piosenkarki, spikerzy, propagatorzy pogody, czyli Najwięksi. Pan Suzin trzymał miejsce w kolejce dla pani Czyżewskiej, pani Zawadzka przemykała na rowerze, na plaży obok ciemniał pan Szczepkowski... Centrum towarzyskim była kawiarenka „Zatoka" pani Formelli, gdzie pod wieczór można było spotkać pół listy z Teatru Telewizji przy paru stolikach. Ciekaw jestem, jak by zareagowała wtedy Kalina Jędrusik, gdybym jej powiedział, że będę mieszkał przy ulicy jej imienia? (A tak jest akurat). Pewnie: „Ty już chłopaczku więcej dziś nie pij!".

Były już wtedy golasy na plaży, ale jeszcze bardzo dyskretne i nieoficjalne. Potem rozniosło się o tym po kraju, zaczęli tłumnie przyjeżdżać sensaci i Gwiazdy się wyniosły. A szkoda. (...)

Na liście najpiękniejszych półwyspów świata – a są takie listy – Hel jest zawsze w czołówce. Ten fenomen natury ma około 35 kilometrów długości, ale zaledwie 100 metrów w najwęższych miejscach. Prądy z zachodu nanosiły przez tysiące lat piaski i w końcu powstał. Zresztą jeszcze w XVII wieku był to łańcuszek wysp. W 1939 też przez moment był wyspą, kiedy obrońcy wysadzili ląd gdzieś między Chałupami a Władysławowem. W 1945 powtórzyli to hitlerowcy, ale z niepełnym sukcesem. No, proszę... Są rzeczy, które nam wychodzą, a Niemcom nie.

Po I wojnie nagle w całości przypadł Polsce i momentalnie stał się atrakcją wczasową. Zwłaszcza JURATA, która stała się modnym miejscem wypoczynku elit. W wytwornym hotelu „Lido" na legendarnych dancingach nawiązywały flirty pierwsze nazwiska Rzeczpospolitej i zazwyczaj pospolicie w pokojach kończyły. Hotel istnieje do tej pory, niestety ma już chyba tylko dwie gwiazdki (ciemne zresztą) i daje zupełnie błędne pojęcie o elegancji sprzed stu lat. (...)

Od dwudziestu lat wakacje spędzam w KUŹNICY. Zawsze. Przynajmniej jak dotąd. (Słowa te piszę w grudniu 2020, więc nic nie wiadomo). (...)

W Kuźnicy po prostu jestem u siebie. Rano te same osoby w kolejce po bułki, dziewczyny w warzywnym odkładają dla mnie poziomki, bo rzadko dostają. Parę słów przy drodze z gospodarzem, kto dziś wędzi i co. Te same ścieżki każdego dnia. Ta monotonia działa na mnie kojąco. Suspensy i sajgon to mam na co dzień w pracy, tu ma być spokojnie i sennie. (...)

Doglądają włości

U podstawy (cieniutkiej zresztą) Półwyspu leży WŁADYSŁAWOWO.

Od średniowiecza była tu osada rybacka Wielka Wieś. W XVII w. król Władysław IV zbudował (dokładniej – kazał zbudować) fort obronny i port, który nazwano nieoczekiwanie dla wszystkich „Władysławowo". Potem powrócono do nazwy Wielka Wieś, był czas, gdy zwało się Hallerowo, aż w końcu wymyślono „Władysławowo". Na cześć miejscowości, która była tu wcześniej.

Niegdyś, a może nawet i nadal to największy port rybacki na Bałtyku. Chociaż połowy są trochę mniejsze niż dawniej, bo unijne limity sprawiają, że nie zawsze opłaca się wypływać trawlerem po kilo dorsza i dwie flądry. Tyle to można znaleźć na brzegu. Z tej przyczyny zapewne nie działa również pobliska wytwórnia mączki rybnej, która przez wiele lat była słynnym zapachowym punktem orientacyjnym. Waliło nieprzytomnie, więc nawet ociemniały pasażer pociągu nie mógł przeoczyć stacji Władysławowo Port.

Najsłynniejszym obiektem miasta jest Dom Rybaka. Potężny socrealistyczny gmach z 63-metrową wieżą widoczną z wielu kilometrów. Zbudowano to w latach 50. z przeznaczeniem na... hotel dla rybaków(!). Sprawdziłem w sieci (www. – nie rybackiej), czy gdziekolwiek na świecie jest jeszcze dużo hoteli dla rybaków. Nie ma. Tylko w chorej wyobraźni działaczy władzy robotniczo- chłopskiej mogła się narodzić myśl, że rybakom potrzebne są hotele. W normalnym świecie rybak po rejsie wraca do domu, zahaczając po drodze o knajpę. Czasami pod knajpą zostaje, jeśli nie lubi domu. Ale do hotelu...?

W podziemiach Domu Rybaka znajdowała się imponująca łaźnia, żeby przed snem zmyć wodę morską wodą słodką (Pracujesz na wodzie – wypoczywaj pod wodą! – film „Rejs").

Na skutek słabego obłożenia rybakiem obiekt dość szybko stał się hotelem dla wczasowiczów. Z ogromną restauracją, gdzie odbywał się „Taneczny Five o Clock o 18-ej". Tak było. Po prostu organizatorzy brali pod uwagę różnicę czasu między Władysławowem a Greenwich. W ten sposób potańcówki w Londynie i w Domu Rybaka rozpoczynały się równocześnie.

Z biegiem lat obiekt ściągał pod swój dach coraz to więcej instytucji. Kiedy zajrzałem tam około dziesięć lat temu, to było tam: muzeum motyli, wystawa egzotycznych pająków i biuro poselskie Joanny Senyszyn. Czyli, jak to się mówi, urozmaicona oferta. Teraz siedzą tam władze gminy, bo musiało się tak skończyć. Przynajmniej z wieży doglądają włości.

Innym niezwykłym obiektem we Władysławowie jest chiński pałac. Ogromny budynek na środku miasta. Parodia pagody, chociaż nie za bardzo chińskiej. To raczej tutejsza pagoda. Dziwna żółta dachówka (w Chinach nie spotkałem takiej), jakiś delikatny lub po prostu wyblakły rysunek węży (może żmij?) na szyldzie. Chyba nawet jakieś lwy szczerzą się przy schodach. Śmieją się prawdopodobnie. Restauracja „Pekin". Ma (między innymi, na szczęście) w karcie potrawę „w dziwnym sosie". W Polsce jest wiele restauracji, gdzie podają różne rzeczy w dziwnych sosach, ale nie są tak ujmująco szczerzy, żeby informować o tym w karcie. Podejrzewam, że któryś kolejny nowo przyjęty kucharz (z Chłapowa na przykład) zmieszał kilka egzotycznych przypraw z bulionem z kostki i dał do spróbowania szefowi. „Dziwny jakiś ten sos" – zawyrokował szef. „Ale coś jakby chiński?" – z nadzieją w głosie spytał kucharz. „Raczej nie. Wyłącznie dziwny". Ale dał spróbować żonie. „No... dziwny" – potwierdziła. A ponieważ innego epitetu na ten sos nie znaleziono, to z takim opisem powędrował do karty. I trzeba przyznać, że jest to uczciwe postawienie sprawy. Przyglądałem się dziwnemu sosowi na talerzu. Wyglądał dziwnie, czyli zgodnie z zapowiedzią, toteż reklamacji nie było. Jednak nie aż na tyle atrakcyjnie, żeby jeść.

Przy restauracji jest hotel. Chiński oczywiście. Musi się tam spać po chińsku, czyli też dziwnie w kształcie, więc nie zaryzykowałem.

Przed laty sercem i duszą Władysławowa był bar „Checz". W tamtych czasach lokale gastronomiczne w kraju miały przydzielone kategorie, ale „Checz" wymykał się spod tej klasyfikacji. Piło się piwo, bo było tanie. Wódka zaś była droga, więc konsumenci przynosili swoją. Mówiło się tam po kaszubsku i już choćby z tego powodu było miło. Język kaszubski jest lekki i śpiewny, dlatego dobrze, że jest kultywowany. Na przykład tablice z nazwami miejscowości i ulic są na Półwyspie dwujęzyczne. Niemniej dla obywateli spoza Pomorza jest lekko tajemniczy.

Pewnego razu w barze „Checz" przysłuchiwałem się żywej dyskusji kilku dojrzałych (w każdym znaczeniu tego słowa) autochtonów przy sąsiednim stoliku. Przez kilka minut nie rozumiałem prawie nic, aż wreszcie padło zdanie:

– No to suma summarum, ile?! Litr?

Od tej pory wiem, że „summa summarum" to po kaszubsku.

Na brzegu miasta, w CETNIEWIE, jest Ośrodek Przygotowań Olimpijskich, który zajął miejsce po przedwojennej Szkole Przysposobienia Wojskowego. Tam odbywają się zgrupowania wszelkich naszych Kadr. Czyli wykuwa się formę.

Pamiętam opowieść kolegi, który swego czasu przez tydzień dzielił tam pokój z jakimś pięściarzem. Nie „bokserem", bo pięściarze, bardzo często wywodzący się z tak zwanych trudnych środowisk, są niezwykle uczuleni na nazewnictwo. Zwykli mówić, że „bokser to taki pies", a ponieważ „pies" w ich języku to policjant, w sumie dawało to konotację negatywną.

A więc... pięściarz, który mieszkał z owym kolegą, mówił tylko dwa zdania dziennie, jedno rano i drugie wieczorem. Za to każdego dnia takie same. Wieczorem, po treningach mruczał: „Ależ tu w dupę dają!", zaś rano, nieodmiennie: „Tak smacznie zasnąłem, że aż nie wiem, kiedy".

W pobliżu Ośrodka jest kościół, do którego wpadają sportowcy wymodlić wyniki, co niekiedy przynosi lepsze rezultaty niż trening. Budowla ta powstała po tak zwanej odwilży październikowej, kiedy komuna zaczęła pozwalać na stawianie nowych obiektów sakralnych. W tamtych czasach architekci, projektując domy – czy to państwowe, czy prywatne – byli tak osaczeni przepisami, że jak by nie chcieli, to i tak (przepraszam za wyrażenie) wychodził im klocek. Jedyne, przy czym mogli pobrykać, to kościoły. I brykali. (...) Poza tym Władysławowo składa się z wczasowiczów, którzy jedzą gofry. Bywają to grupy luźne, jak na przykład rodziny, czasem powiązane w większe struktury zwane turnusami bądź też ugrupowania formalne, jak choćby kolonie. Ale wszyscy robią to samo.

Człowiek wolny od pracy potrzebuje – identycznie, jak przed dwoma tysiącami lat – tylko dwóch rzeczy: chleba i igrzysk. W ramach szeroko pojętego „chleba" występują wspomniane już gofry, jak też lody, kebab, ryba, a przede wszystkim piwo. Przy czym piwo jest tu nie tylko chlebem, ale również elementem wstępnym igrzysk. Do tych należy korzystanie z ulicznych automatów rozrywkowych, osobliwie zaś z maszyny, w której należy zdzielić pięścią (lub głową, widziałem) skórzaną kulę, ta zaś poda elektronicznie obliczoną siłę uderzenia, natychmiast wetowaną przez bijącego.

Innym sympatycznym elementem igrzysk są zakupy w białych namiotach „Wszystko po 2 zł". Swoisty fenomen handlowy, bo wszystko by wskazywało, że interes padnie. Duszno jak na Pustyni Śmierci, towar wyprodukowany w Bangladeszu dla Gwatemali, ale odrzucony, no i nic nie jest po dwa złote, tylko sporo drożej. A mimo to biznes śmiga w najlepsze. Z dwóch przyczyn: nuda i deszcz. Sam przecież – moja kulpa – też tam zaglądam i kupuję rzeczy, o które nigdy bym siebie nie podejrzewał. (...)

Lizak do herbu

Drugim, obok Juraty, elitarnym kurortem nadmorskim była przed wojną JASTRZĘBIA GÓRA. Zbudowana od zera w latach 20. gościła warszawską i lwowską socjetę. Bywali tu Józef Piłsudski, Ignacy Mościcki, Edward Rydz-Śmigły (ten mieszkał w willi... „Grzybek". Serio!) W 1932 roku przy bulwarze rozewskim hrabia de Rosset wybudował gospodę (dziś taki obiekt nazywa się „motel") „Lisi Jar'". Zaś naprzeciw stanął obelisk upamiętniający lądowanie Zygmunta III Wazy na tym wybrzeżu w 1598 roku. Zakończenie obelisku stanowiła kula z orłem wznoszącym skrzydła do lotu. Stąd nazwa Jastrzębia Góra.

Dumą przedwojennego miasta była winda Światowida, która woziła turystów ze szczytu klifu wprost na plażę. Czyli sporo, bo wzniesienie tam sięga 33 metry nad poziom morza. Ale niewiele zdążyła powozić naszych, bo ruszyła latem 1939. Później jeszcze działała w połowie lat 60., ale tylko ze dwa sezony. Następnie już tylko niszczała, a w końcu zawaliła się zimą 81/82. Jak sporo rzeczy w Polsce tamtej zimy.

Po II wojnie kurortem zawładnął Fundusz Wczasów Pracowniczych i kolonie dla dzieci, których rodzice właśnie odpoczywali od nich, ale tuż koło nich. Polsce przedwojennej, mocarstwowej, marzyło się posiadanie Kolonii (wychodziło nawet takie czasopismo „Polska i Kolonie"), ale dopiero za komuny udało się to zrealizować. Polskie kolonie były wszędzie, z czego połowa w Jastrzębiej Górze. Wycisnęło to pewne piętno na charakterze miejscowości, która naonczas powinna zmienić swój herb na lizaka.

Spędziliśmy w Jastrzębiej kilka uroczych wakacji w latach 1983–1992 z Jurkiem Skoczylasem z kabaretu „Elita" oraz (a właściwie przede wszystkim) z naszymi żonami.

Początkowo w pensjonacie „Lido", gdzie letniło się tak zwane dobre towarzystwo, a nawet niekiedy sfery. Na przykład wpadali państwo Elżbieta i Krzysztof Pendereccy.

Pewnego wieczoru siedzieliśmy w gronie przy winku w ogródku. A za płotem przechodziła długa kolumna dzieci z kolonii. Dziatwa coś śpiewała. Najpierw czoło kolumny zaintonowało, środek nie podchwycił, ale tyły podjęły pieśń, tylko ze sporym opóźnieniem, potem czoło zamilkło, za to obudzili się ci ze środka, ale z inną pieśnią... I tak wlekli się za płotem. W pewnej chwili Jurek zwrócił się do Mistrza:

– Panie Krzysztofie... Czy to nie jest przypadkiem pańska kompozycja? (...)

Dziś Jastrzębia Góra nie różni się, przynajmniej z frontu, od sąsiednich pereł wybrzeża. Dzieci, kioski, dzieci, łysi z piwem, dzieci, reklamy, gofry, dzieci na hulajnogach... Chociaż jednak w tej rywalizacji wygrywa sąsiednia Karwia. Zawsze miałem wrażenie, że po sezonie, kiedy już wyjadą letnicy, a handlarze pozabierają budy i namioty, to tam nie zostaje nic. Nic. Puste pole i tylko fruwają papierki po lodach.

Wielu Polaków źle się odżywia, mieszka w fatalnych warunkach, nie ma pracy, więc się ogłupia prymitywnymi zabawami, alkoholem i cudzołóstwem. Na szczęście trwa to tylko parę tygodni w roku. Czas ten nazywamy urlopem.

O autorze:

Krzysztof Jaroszyński

Reżyser, scenarzysta, twórca kabaretowy. Współtworzył magazyn radiowy „60 minut na godzinę", występował w kabarecie Pod Egidą, a w duecie z Januszem Gajosem w „Dwójce bez Sternika". Jest autorem seriali komediowych: „Graczykowie", „Daleko od noszy"

Fragment książki Krzysztofa Jaroszyńskiego „Półprzewodnik po Polsce. 100 miejsc, 100 osobistych historii", która ukazała się pod koniec lipca 2021 roku nakładem Wydawnictwa Pascal.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Wakacje to zawsze był PÓŁWYSEP. Począwszy od tych najdawniejszych, czarno-białych migawek pamięci. Fotografie wtedy miały obowiązkowo białe ramki i frymuśnie wykwintne oząbkowanie na brzegach. Najstarsze wspomnienia więc też mam oząbkowane. Oczywiście było to oząbkowanie mleczne.

Najwcześniej była JASTARNIA. Z mamą. Pokoik w chatce rybackiej, od zatoki. Zresztą ta chałupka jeszcze stoi. Może „stoi" to za mocno powiedziane. Waha się. Czy się rozpaść jutro rano czy jeszcze dziś wieczorem.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi