Prof. Andrzej Bryk: Europa Środkowo-Wschodnia ma być uległa, albo opuścić UE

- Być może zmierzamy ku konfrontacji polegającej na tym, że instytucje europejskie, np. sądy, będą neutralizować, a nawet unieważniać, demokratyczne wybory. Bo unijne elity wydają się niezdolne do zrozumienia zmieniającej się rzeczywistości - mówi prof. Andrzej Bryk, historyk ustroju, amerykanista z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Publikacja: 05.10.2018 09:15

Zaczęło się wychowywanie Europy Środkowo-Wschodniej. To wyziera z połajanek w Parlamencie Europejski

Zaczęło się wychowywanie Europy Środkowo-Wschodniej. To wyziera z połajanek w Parlamencie Europejskim, z dyskusji o polskiej historii i praworządności

Foto: Rzeczpospolita/ Andrzej Bogacz

Plus Minus: Jest taka opinia, że nawet bez sporu o praworządność w Polsce doszłoby do napięć z Brukselą. PiS, które przejęło władzę, wywodzi się bowiem z zupełnie innego świata wartości niż obecne unijne elity. Podziela pan ten pogląd?

Prof. Andrzej Bryk: Tu nie chodzi wyłącznie o PiS. Zjawisko jest znacznie szersze. Obserwujemy dziś bunt społeczeństw demokratycznych w całym zachodnim świecie, choć przyczyny i cele są różne. Mamy brexit, Stany Zjednoczone Trumpa, Włochy, Szwecję, Finlandię, chwieje się Francja i niewzruszony od II wojny światowej konsensus w polityce niemieckiej.

Konserwatywny wiatr przeciw liberalizmowi wieje coraz silniej?

Tak. W Europie jest on poniekąd odpowiedzią na strukturalne problemy, z którymi boryka się Unia. Jej elity długo odmawiały ich dostrzeżenia. A buntują się zarówno kraje byłego bloku komunistycznego, jak i tzw. starej Europy.

Przecież Polska przez wiele lat była europejskim prymusem. Przystąpienie do Wspólnoty budziło powszechny entuzjazm nad Wisłą.

Przystępowaliśmy do UE, kraje Europy Środkowo-Wschodniej, z wyobrażeniem, że wchodzimy do Europy ukształtowanej przez jej ojców założycieli, Adenauera, Schumana, de Gasperiego. Do Europy ojczyzn, której fundamentem było chrześcijaństwo. Chodzi oczywiście nie o konfesję, ale o antropologię. Na niej oparty był też, chcąc nie chcąc, humanizm europejski. To antropologia oparta na utrwalonej kulturowo i wypracowanej zarówno przez starożytność, judaizm, jak i chrześcijaństwo koncepcji człowieczeństwa, bez którego nie byłoby zachodniej koncepcji wolności jednostki i państwa prawa.

Kiedy to się zmieniło?

W latach 90. weszliśmy do Unii rządzonej już przez zbuntowane pokolenie 1968 r., wnuków ojców założycieli, stosujące taktykę długiego marszu przez instytucje. Ci ludzie patrzyli na świat przez pryzmat filozofii marksizmu kulturowego, zapożyczonej od nowej lewicy. Według niej klasyczny rewolucyjny marksizm kompletnie się nie sprawdził. Ekonomicznie komunizm zawiódł. Na Zachodzie kapitalizm stworzył masy nie rewolucyjnych robotników, ale konsumentów, którzy mieli w nosie pomysły obalenia społeczeństwa burżuazyjnego.

Rewolucja miała pójść inną drogą.

Ideolodzy pokolenia 1968 r. zdecydowali się przekształcić najpierw kulturę, język opisujący rzeczywistość, i w ten sposób, narzucając nowe jej zdefiniowanie, przebudować społeczeństwo. Kluczem do tego nowego podejścia było pojęcie emancypacji, czyli wyzwolenia z opresji istniejącej kultury. To taka klasyczna, propagandowa, prometejska formuła przejęta od nowej lewicy.

Tak się złożyło, że liberalizm w klasycznym wydaniu wtedy właściwie dogorywał. Nie był odpowiedzialny za totalitaryzmy i ich zbrodnie XX w. – te powstały w kontrze do niego – ale do nich dopuścił. To go skompromitowało.

Od czego miały być wyzwolone europejskie narody?

Znana belgijska feministka Chantal Mouffe powiedziała w 1990 r., że po wyzwoleniu z komunizmu mamy teraz do wykonania gigantyczną pracę nad społeczeństwami Europy Środkowo-Wschodniej, które należy wyzwolić z opresji państwa narodowego, religii, rodziny i innych tradycyjnych struktur.

To tak, jakby próbować walczyć z całą otaczającą nas rzeczywistością.

Nie chodzi o opresję polityczną czy ekonomiczną. Tradycyjna walka z kapitalizmem i społeczeństwem burżuazyjnym się nie powiodła. Teraz chodziło o wypowiedzenie wojny całej tradycyjnej kulturze, a nawet – jak w przypadku ideologii gender – naturze, jako opresyjnym, czyli nieopartym na totalnej równości. Taka równość ma być podstawą sprawiedliwego społeczeństwa.

Rysuje pan jakiś rewolucyjny plan. Jak u Orwella w „Roku 1984", tyle że bez terroru. Tam opisywany jest proces budowania nowego społeczeństwa, rzeczywistości próbuje się nadać nowy wymiar na każdym poziomie. Finałem jest nowomowa, nowy słownik, w którym niebezpieczne słowa i pojęcia znikają.

W nowej liberalno-lewicowej Europie mamy dziś trzy obszary emancypacji: rynku, prawa i moralności.

Ten pierwsza jest oczywistością. Mamy być konsumentami, wybierać w zależności od indywidualnie zdefiniowanych potrzeb. Emancypacja prawa oznacza, że skoro uznaliśmy za moralność nowego społeczeństwa prawa człowieka, to prędzej czy później relacje międzyludzkie będą się opierały wyłącznie na nich. Ostatni z obszarów emancypacji oznacza zaś, że nie ma uniwersalnej obiektywnej moralności, lecz jedynie subiektywne systemy wartości. Zadaniem polityki jest jedynie właściwe administrowanie tymi trzema sferami.

No dobrze, ale jaki cel miałaby mieć ta cała operacja?

Chodziło o strach przed powrotem do potworności historii i o poczucie winy za kolonializm, II wojnę światową, czyli grzechy, z którymi Europa Zachodnia w końcu się utożsamiła. Uznano, że droga do Auschwitz nie rozpoczęła się od nazizmu i Niemiec, mając swoje historyczne przyczyny. Że biegła przez całość kultury europejskiej, której elementami były np. chrześcijaństwo, państwo narodowe i inne wcześniej wymienione formy opresji – bo owa kultura tworzy strukturę psychologiczną jednostki podatnej na przemoc. Kanonicznie ujął to wpływowy myśliciel z marksistowskiej tzw. szkoły frankfurckiej Teodor Adorno w książce „Osobowość autorytarna" z 1950 r., definiując też ten w domniemaniu patologiczny system kultury jako konserwatywny czy prawicowy, z którym walczy myśl emancypacyjna.

Czyli wyzwolenie z tej struktury miało być niejako zbawienne, Auschwitz miało się już nie powtórzyć, bo drogi doń prowadzące unicestwiono? To przecież szczytne założenie.

Tyle że prometejskie i ahistorycznie uzasadniane. Miało być początkiem budowy nowego społeczeństwa, w którym ponoć nie będzie już miejsca na żadną opresję. Świetnie tę ideę ilustruje otwarte niedawno Muzeum Historii Europy w Brukseli. Przekaz jest klarowny: historia kontynentu to zmierzanie ku katastrofie, na szczęście mamy teraz Unię i powszechną szczęśliwość. Podczas II wojny światowej nie było oprawców i ofiar, wszyscy byliśmy ofiarami, ludność cywilna cierpiała wszędzie. Był to zatem problem ogólnoeuropejski, a nie wina Niemców. Dziś to hegemoniczna narracja europejska. W rzeczywistości tworzy wykorzenioną kulturę nihilizmu i moralnego chaosu, gdzie rozum nie dąży do prawdy, ale do niczego.

My, wchodząc do Unii, rozumieliśmy ją jednak bardziej tradycyjnie.

Polska i kraje byłego bloku komunistycznego postrzegały Europę w jej modelu klasycznym. Odwoływaliśmy się do tradycji, którą reprezentowali ojcowie założyciele Unii, dla których Europa miała przezwyciężać konflikty poprzez integrację gospodarczą, otwarcie granic czy swobodny przepływ ludzi – oraz powrót do prawa naturalnego splugawionego nazizmem, komunizmem i nacjonalizmem. W ich wizji państwo narodowe miało być organizmem politycznym, republikańskim, w żadnym wypadku nie było przeszkodą. Nie chciano go likwidować ani walczyć z chrześcijaństwem, choć taka wizja majaczyła w głowach niektórych technokratów. Po naszym wejściu do UE okazało się, że tej wizji Europy już nie ma.

Polska startowała wtedy jednak z innej perspektywy, niosła ze sobą ciężar postkomunistycznej przeszłości.

Oczywiście, stanęliśmy wobec pytania, co zrobić z postkomunistyczną rzeczywistością, z naszą zakłamaną historią, zdewastowaną gospodarką, zdemoralizowanym częściowo społeczeństwem. Większość myślała: jesteśmy zapóźnieni cywilizacyjnie, ale nie kulturowo. To kultura nas bowiem obroniła. Odbudujmy zatem państwo, gospodarkę i poczucie wspólnotowości, pochowajmy naszych zmilczanych pomordowanych i zjednoczmy się w Europie jako jej część od zawsze. To było właśnie klasyczne jej postrzeganie.

Duża część elit sądziła, że Europa jest ciągle zakorzeniona w etosie chrześcijańskim prawa naturalnego leżącym u podstaw odbudowy kontynentu po II wojnie światowej. Polski opór wobec komunizmu odwoływał się do tego uniwersalnego dziedzictwa, czyli obiektywnego porządku moralnego, mającego być również porządkiem Europy, do której dołączamy z pewnym opóźnieniem. Powodem tego opóźnienia nie był jednak jakiś kulturowy błąd genetyczny, tylko historyczne przeszkody.

Ale w Polsce byli i tacy, którzy widzieli Europę inaczej. Bliższy był im model rysowany przez potomków pokolenia 1968 r. niż klasyków, o których pan mówi. Przecież właśnie ci ludzie mieli największy wpływ na naszą rzeczywistość.

Oczywiście, dla, umownie określając, liberalnej lewicy orientującej się na etos 1968 r. wejście do Unii to była szansa na przekształcenie opornego społeczeństwa według nowego wzorca, co nie udało się prymitywnym komunistom. Dzisiejsza modernizacja ma być jednak skuteczniejsza, bo UE taki wzorzec już skutecznie zastosowała. To ten spór dzieli Polskę, a kryzys konstytucyjno-prawny jest zaledwie jedną z jego odsłon. Strony tego fundamentalnego kulturowego sporu inaczej definiują istotę modernizacji.

Gdzie przebiega linia podziału?

Ta liberalno-lewicowa strona mianuje się heroldem postępu, „europejskości" i definiuje drugą jako zacofaną, nacjonalistyczną, ksenofobiczną, żądając kserowania rozwiązań uznanych za bezalternatywne. Strona konserwatywna, czy lepiej mówiąc: podmiotowa, definiuje cele pierwszej jako ideologiczne, imitacyjne i w zapędach totalitarnie. Jest takie słynne zdanie, które wypowiedział redaktor naczelny największej polskiej gazety liberalno-lewicowej do francuskiego dziennikarza, bodajże w 1989 r., brzmiące mniej więcej tak: „Ja się nie boję postkomunizmu, ja się boję, co z ruin tego postkomunizmu wyjdzie; straszna twarz polskiego antysemityzmu, nacjonalizmu, ksenofobii etc.".

To bardzo surowy osąd polskości.

Tak, polskość została zdefiniowana jako problem, którego nie rozwiązał komunizm i nad którym należało rozpocząć ponownie całościową, też moralną, modernizację według ustalonego już przez pokolenie 1968 r. wzorca posthistorycznej, postnarodowej, postreligijnej (w tym postchrześcijańskiej) Europy. Ten widoczny strach przed własnym społeczeństwem, nad którym należy roztoczyć nadzór, by nie popełniło jakiegoś szaleństwa, definiuje sposób postrzegania rzeczywistości tej strony do dzisiaj. Punktem dojścia ma być jakaś uniwersalistyczna ideologia europeizmu oparta na liberalnych prawach człowieka, procedurach i nieograniczonych wyborach konsumenckich, z odrzuceniem jakiegokolwiek autorytetu wspólnotowego. Taki sposób myślenia świetnie zatem współgrał z hegemoniczną już liberalną narracją emancypacyjną na Zachodzie.

Dlatego właśnie ta strona sporu w Polsce zmonopolizowała kanały komunikacji medialnej z liberalnymi elitami rządzącymi w UE. To jej definicja sytuacji w Polsce jest akceptowana, bo obie mówią tym samym językiem modernizacji i postępu, odmawiając adwersarzom jakiejkolwiek legitymacji. Jest on inny od języka kultury, debaty publicznej i demokratycznych wyborów w Polsce, ciągle zakorzenionego w antropologii klasycznej i chrześcijańskiej, systemie wychowawczym czy nauczaniu uniwersyteckim.

Powiedział pan: klasyczny model Europy pokolenie 1968 r. uznało za opresyjny. Jaka ma być Europa według nowej wizji?

To wszystko, co elity unijne zdefiniowały jako ważne tożsamościowo, jest abstrakcją, na podstawie której nikt nie stworzy solidarnościowej wspólnoty i nie będzie poświęcał się dla niej w czas próby. Historia się nie zakończyła. Umieramy nie za prawa czy konsumpcję, lecz za wolność, możliwości obrony świata wartości, które są realne, nieredukowalne i niepodatne na żadne odczarowania. Na tym polega dramat UE, która oparłszy swoją niewinność etyczną na ucieczce od – w domniemaniu – skompromitowanej przeszłości i dziedzictwa kulturowo-religijnego, chce stworzyć nową etykę na bazie praw i procedur tworzących etykę żądań, a nie wspólnotę solidarności.

Wielu polityków europejskich chciało umierać za imigrantów i w efekcie przecież za prawa człowieka. Nie jest to abstrakcja czy puste procedury. Europie ta sprawa wydała się bardzo ważna.

Tak, szlachetne moralnie intencje wielu chcących pomoc prześladowanym są oczywiste. Tyle że najgłośniej krzyczący chcieli, by za imigrację płacili inni, nie ci żyjący w izolowanym świecie przywilejów. Zbyt wiele interesów (w tym ekonomicznych, jak w Niemczech) i ideologicznych założeń kryło się też za takim podejściem: pogarda dla własnej kultury, chęć rozbicia państwa narodowego, łamanie prawa i brak wyobraźni politycznej co do skutków.

Posłużę się przykładem francuskim. Francuzi imigracyjne programy integracyjno-pomocowe z ich kolonii rozbudowują od lat 20. XX w. Wydali na to gigantyczne sumy. Funkcjonowało to w miarę dobrze do lat 70. Imigranci asymilowali się w kulturze francuskiej. Francja dawała im szanse, tak jak Ameryka. Warunek był jeden: musicie przyjąć nasze prawa i obyczaje. Nie chodziło bynajmniej o ich wykorzenienie z kultury, lecz danie szansy wejścia do republikańskiego społeczeństwa na pełnych prawach. W USA dzięki takiemu podejściu pierwsze pokolenie imigrantów wprawdzie siedziało w gettach, ale drugie trafiało na uniwersytety. Wyjątkiem byli Murzyni, ale to osobny problem. Niestety, taki sposób myślenia został w Europie zarzucony. Poczucie winy i nienawiść do własnej kultury, uznanej za odpowiedzialną za kolonializm czy Zagładę, z jednoczesną idealizacją „Innego" uczyniły z emancypacji każdej wspólnoty podstawę specyficznej etyki negatywnej. Nie idzie przecież o niemożliwe współistnienie silnych kultur, lecz o ich rozmycie w nowej ogólnoeuropejskiej tożsamości. Postulat asymilacji zniknął, a imigranci nie mieli się w czym asymilować, bo dla przybyszów kulturowa oferta Europejczyków z kłopotami z autodefinicją nie może być atrakcyjna. Mieli być obywatelami amorficznego społeczeństwa „otwartego". Rezultatem było zamknięcie się w gettach i protekcjonalna pomoc socjalna, gest humanitarny, ale społecznie kaleki, prowokujący żądaniowość i pogardę wobec kraju przyjmującego.

Ale dlaczego w tym kodzie nowej Europy to właśnie imigranci zajęli tak ważne miejsce?

Imigracja stała się jednym z taranów pomagających rozbijać strukturę tradycyjnych państw narodowych i ich społeczeństw jako przeszkód dla płynnego, „otwartego" społeczeństwa zarządzanego przez technokratyczne elity liberalne w interesie globalizującej się gospodarki.

Zasadnicze znaczenie miało tu otwarcie granic Europy dla imigrantów przez Angelę Merkel w 2015 r.

Oczywiście z pogwałceniem unijnego prawa. Przy okazji dramatycznie stanął problem, kto jest podmiotem podejmowania decyzji w Europie. Czy są nim demokratyczne społeczeństwa, czy też wyłącznie niekontrolowane elity, z dominującymi Niemcami. Związane to było z utratą zaufania do elit, gdy okazało się, że eksperci ciągle się mylili co do skutków swoich decyzji. Nie tylko w kwestii imigracji, ale też w kwestiach finansowych czy wspólnej waluty. A na pytanie, jak je rozwiązać, dawali zawsze tę samą receptę: jeszcze większa integracja europejska, czyli podporządkowanie państw słabszych logice ekonomicznej silniejszych, casus Grecji, Irlandii czy Portugalii.

Większa integracja czy też wizja Stanów Zjednoczonych Europy nie jest receptą na te problemy?

Powołanie się na USA jest nieporozumieniem. Federację amerykańską stworzył naród amerykański, który miał ten sam język, kolonialną kulturę, historię, praktyki demokracji czy doświadczenie wojny o niepodległość. Europa nie ma demosu, jednego ludu, który mógłby określić dla niej cele wspólne. W efekcie federacja tworzona jest technokratycznie od góry, wymuszana różnymi prawami, procedurami oraz liberalno-lewicową polityczną poprawnością, posługująca się kategoriami nie prawdy i fałszu, dobra czy zła, lecz słuszności i herezji. Tak było z euro, walutą polityczną, gdy na tak zróżnicowanym obszarze gospodarczym przy byle tąpnięciu kraje słabe dostają kopa, a silne zyskują. W UE decyzje podejmują ciała eksperckie, które – wyłączone spod kontroli demokratycznej – nie ponoszą za nie żadnej odpowiedzialności. Zostały bowiem ustanowione w interesie silnych.

Ciała eksperckie starają się podejmować decyzje w imieniu społeczeństw – jak pan to określa. Ale na drugim biegunie mamy populistów, którzy łatwo zyskują poklask. To równie niebezpieczne?

To nie tak. Dziś każda próba odwołania się do legitymacji społecznej jest nazywana populizmem. To słowo nic już w zasadzie nie znaczy, ono ma dziś zdyskredytować przeciwnika, zanim zacznie się dyskusja. Europejscy propagandyści bazują jedynie na podświadomie złych konotacjach z takimi pojęciami, jak „rasizm", „faszyzm", „nacjonalizm". Ale mamy przecież też „egalitaryzm" czy „liberalizm", a zatem równość wobec prawa i wolność jednostki dla wszystkich. Utożsamiają populizm z prymitywną tyranią większości, choć przecież demokracje europejskie funkcjonują obecnie w gąszczu najróżnorodniejszych zabezpieczeń i partie populistyczne w demokratycznych procedurach chcą skorygowania oligarchizującego się systemu, a nie obalania demokracji liberalnej. Oskarżyciele boją się nie dyktatury większości, lecz kontroli działalności instytucji organizujących życie ludzi poza ich kontrolą. Populizm zresztą co innego znaczy w Europie, co innego w USA. Tam oznacza tradycyjnie odradzanie się demokracji poprzez rewoltę przeciwko elitom, które przestały służyć narodowi. To żądanie: „Dopuście nas do stołu!".

W Europie populizm jednak z czymś innym się kojarzy. Utorował drogę do władzy nazistom.

Tak, to pojęcie ma inną konotację emocjonalną, kojarzy się z okresem międzywojennym, który doprowadził do systemów autorytarnych, faszystowskich i komunistycznych. Tyle tylko, że odpowiedzią na ten historyczny strach jest wyłączenie decyzyjności społeczeństw na rzecz biurokratycznych ciał eksperckich, nieprzejrzystych, wybieranych wedle mętnych kryteriów. To one mają racjonalnie zarządzać i strzec takiego porządku, neutralizując mechanizmy kontroli demokratycznej, przesuwając większość decyzji do ciał administracyjnych czy sądowych, nie ponosząc za to żadnej odpowiedzialności i się oligarchizując. Dzisiejszy bunt to bunt z żądaniem przywrócenia polityczności, realnej debaty na rzecz dobra wspólnego, nie według kryteriów uznanych przez liberalnych ekspertów za jedynie legitymowane.

Przemożny wpływ na kształt dzisiejszej Europy mają Niemcy. Ich racjonalność, zimna kalkulacja trochę nie pasują do abstrakcyjnej wizji świata UE, którą pan nakreślił.

Niemcy, główny wygrany wprowadzenia euro, najsilniejsze państwo w Unii, zdyscyplinowane w myśleniu centralnie sterowanym, narzucają wyobrażenie, czym ta Europa gospodarczo i politycznie ma być. Można powiedzieć, że obecny kształt Unii jest idealny dla mentalności niemieckiej. Oni doskonale czują się z twierdzeniem, ze względu na pamięć katastrofy, jaką zafundowali Europie, że są bardziej Europejczykami niż Niemcami. Innym narodom, choćby Polakom, Węgrom, taki sposób myślenia jest obcy. Za tym myśleniem niemieckim idzie filozofia: nasza tożsamość ma się wyzwalać z przeszłości, bo nie było w niej nic dobrego. Unia jest dla takiego sposobu widzenia świata idealna, bo jest projektem przyszłości organizowanym przez lojalność jedynie wobec patriotyzmu konstytucyjnego.

W Polsce taki sposób myślenia raczej nie trafi na podatny grunt.

Niemniej niemiecki sposób myślenia o Europie, konstytucjonalizmie jest silnie obecny i przyjęło go w Polsce duże grono prawników.

To, że Niemcy chcą trzymać się jak najdalej od swojej mało chlubnej historii, wydaje się jednak naturalne. Przeprosiliśmy, pokajaliśmy się, trzeba patrzeć w przyszłość.

Oczywiście, ale zwróćmy uwagę na dyskusję o Holokauście, do której wtrącili się Niemcy, kiedy wybuchła awantura o ustawę o IPN. Potwierdzili, że Holokaust jest całkowicie ich winą. Miało to jednak drugie dno, element ich obecnej wyższościowej, moralnej tzw. miękkiej siły: tak, to my byliśmy jądrem zła, ale rozliczając się totalnie – to zresztą fałsz – jesteśmy moralnie najbardziej oczyszczeni. Dlatego teraz mamy prawo stać się cenzorem dobra w Europie; jak określił to jeden z niemieckich dzienników: „jesteśmy moralnym imperium", będziemy definiować, co znaczy być dobrym Europejczykiem.

I znowu padło na Polskę.

Zaczęło się wychowywanie Europy Środkowo-Wschodniej. To wyziera z ignoranckich i aroganckich połajanek w Parlamencie Europejskim, z dyskusji o polskiej historii i praworządności. Ponieważ my, Niemcy i zachodni Europejczycy, jesteśmy na wyższym stopniu rozwoju, również moralnym, macie się do tego modelu dostosować. Wszystko zostało już ustalone. Jeżeli zatem Europa Środkowo-Wschodnia jest zapóźniona nie tylko ekonomicznie, ale też moralnie, jednocześnie przeszkadza we wdrażaniu programu federacyjnego, to należy wymusić na niej podporządkowanie się albo wypchnąć ją z Unii. Można to robić metodami ekonomicznymi, ale to broń nieskuteczna, bo biznes myśli o zyskach, a nie ideologii. Pozostaje tak jak w polskim przypadku powoływanie się na praworządność, postawę cenzora polskiego kryzysu konstytucyjnego, bo przecież nie załamania się „demokratycznego państwa prawa".

Nie przewidziano, że kraje mogą się w końcu zbuntować?

Przez wiele lat królowało przekonanie, że ten ład będzie trwał wiecznie i żaden wybór demokratyczny tego nie zmieni. Społeczeństwa europejskie zaczęły jednak przypominać w demokratycznych wyborach, że to naród polityczny jest nadal suwerenem, dostrzegając, że model forsowany przez eurokratów jest oligarchiczny, generuje kryzysy i prowadzi do niesprawiedliwości i wykorzenienia z jakichkolwiek struktur wspólnotowych dających poczucie sensu. A machina ideologii emancypacji i globalizacji jedynie wzmacnia elity oligarchiczne kosztem obywateli.

Wracamy zatem do silnych państw narodowych?

Trudno dziś przesądzić, czy nastąpi odrodzenie państwa narodowego jako wspólnoty politycznej i podstawy Unii. Być może, bo tylko tam polityczne wybory i decyzje mogą być rozstrzygane demokratycznie. Są jednak i tacy, którzy twierdzą, że nie ma już powrotu do myślenia wspólnotowego i tożsamości kulturowej, głównie chrześcijaństwa, z którym pokolenie 1968 r., zaczadzone nową utopią, walczy. Być może zmierzamy ku konfrontacji polegającej na tym, że instytucje europejskie, np. sądy, będą neutralizować, a nawet unieważniać, demokratyczne wybory. Bo unijne elity wydają się niezdolne do zrozumienia zmieniającej się rzeczywistości i społecznych sygnałów, że forsowany przez dekady model integracji staje się w wielu sprawach dysfunkcjonalny dla życia wielu Europejczyków.

rozmawiał Tomasz Pietryga

Za tydzień rozmowa z prof. Janem Zielonką,  politologiem, profesorem studiów europejskich na Uniwersytecie w Oksfordzie: – Tragedia Zachodu polega na tym, że  jest bardzo osłabiony. A jedna ponadnarodowa Unia, która mogłaby przycisnąć głównych aktorów na rynkach finansowych, aby stosowali się do reguł, płacili podatki czy nie tworzyli monopoli, jest w rozsypce. Alternatywa, że wrócimy w tej sytuacji do państw narodowych i że będziemy w nich bezpieczni i bogaci, jest złudna. Ja w to nie wierzę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jest taka opinia, że nawet bez sporu o praworządność w Polsce doszłoby do napięć z Brukselą. PiS, które przejęło władzę, wywodzi się bowiem z zupełnie innego świata wartości niż obecne unijne elity. Podziela pan ten pogląd?

Prof. Andrzej Bryk: Tu nie chodzi wyłącznie o PiS. Zjawisko jest znacznie szersze. Obserwujemy dziś bunt społeczeństw demokratycznych w całym zachodnim świecie, choć przyczyny i cele są różne. Mamy brexit, Stany Zjednoczone Trumpa, Włochy, Szwecję, Finlandię, chwieje się Francja i niewzruszony od II wojny światowej konsensus w polityce niemieckiej.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena