Symetrysta Dołęga-Mostowicz

„Zły system" pokazuje Tadeusza Dołęgę-Mostowicza jako arcyciekawego felietonistę, który płynie pod prąd i nie kłania się żadnej władzy.

Publikacja: 28.07.2017 16:30

O „opryszkach politycznych” pisał Dołęga-Mostowicz w „Rzeczpospolitej” sześć dni po dokonanym na nie

O „opryszkach politycznych” pisał Dołęga-Mostowicz w „Rzeczpospolitej” sześć dni po dokonanym na niego napadzie (podpisany pseudonimem tekst nosi tytuł „Zdziczenie”)

Foto: Rzeczpospolita

8 września 1927 roku Tadeusz Dołęga-Mostowicz został pobity przez nieznanych sprawców. Napastników było siedmiu. Dopadli felietonistę – wówczas jeszcze przed prozatorskim debiutem – na ulicy Grójeckiej i skatowali za miastem, wrzucając do dołu w podwarszawskich Jankach i krzycząc przy tym: „A nie będzie tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!". Podobną historię znajdziemy w „Znachorze". Wrzuconego do glinianki w Jankach bohatera w ostatniej chwili ratuje przejeżdżający drogą chłop. Z relacji samego pisarza wynika, że nie ma w tej historii ani grama literackiej fikcji.

Śledztwo wykazało, że dziennikarz został uprowadzony limuzyną buick torpedo, samochodem ówczesnego komendanta głównego Policji Państwowej, pułkownika Wojska Polskiego Janusza Jagrymy-Maleszewskiego. Naoczny świadek zdarzenia, właściciel budki z papierosami, zanotował numer rejestracyjny samochodu. Buickiem kierował porucznik Bolesław Kusiński, były żołnierz legionów, którego oddelegowano – zgodnie z sanacyjną strategią wprowadzenia do każdej instytucji państwowej piłsudczyków – z wojska do policji. Porucznik został wprawdzie przesłuchany przez prokuratora, ale wyparł się wszystkiego, poza tym że istotnie tego dnia prowadził auto, czego wyprzeć się zresztą nie mógł, zanotowano to bowiem w książce samochodu. Kusińskiego i współsprawców postawiono w stan oskarżenia, sprawę przejęła jednak szybko prokuratura wojskowa. Z oczywistym skutkiem – postępowanie umorzono z powodu braku dowodów winy.

Samo pobicie było efektem między innymi takich tekstów jak „Rozluźnione fundamenty armii" z października 1926 roku, w którym Dołęga-Mostowicz w tonie oskarżycielskim pisał: „Nie było chyba w Polsce od zarania jej dni przedmiotu gorętszym otaczanego uczuciem ponad mundur wojskowy. (...) I cóż się z nim stało? Coście z nim zrobili? Kto zrabował najdroższy skarb? Kto zdarł z naramienników hasło »honor i ojczyzna«? Kto między narodem i armią przepaść kopie?". Zaiste godna podziwu odwaga w pomajowej Polsce, w której wojsko było nieomal nietykalne.

Przeciwko prasie „dyspozycyjnej"

Ledwie sześć dni po porwaniu i pobiciu, 14 września w tekście pod tytułem „Zdziczenie" Dołęga-Mostowicz na łamach „Rzeczpospolitej" na chłodno rachował się ze sprawcami i ich mocodawcami: „Jedni widzą największe dobro w tym, że marszałek Piłsudski rządzi, wolno jest wszakże innym być przeciwnego zdania lub widzieć w tych rządach różne błędy i je wskazywać, a do takich właśnie błędów należy stan rzeczy, w którym opryszki polityczne, pojęcia zresztą nie mające o politycznych stosunkach, rzucają się z kijami na człowieka w obronie... marszałka Piłsudskiego". W prasie – wówczas wyraźnie podzielonej na prorządową i opozycyjną, czy jak to wspaniale ujął sam pisarz w jednym z felietonów – na „opozycyjną i dyspozycyjną" – zapanowała wyjątkowa jednomyślność. Napaść na dziennikarza potępiły wszystkie warszawskie dzienniki, niezależnie od afiliacji politycznych.

Warto dodać, że atak na Dołęgę nie był pierwszym tego rodzaju zdarzeniem. Pisarz i dziennikarz Adolf Nowaczyński, równie krytyczny wobec sanacji, co autor „Znachora", został pobity trzykrotnie (raz ponoć obronił się przed napastnikami laską). Bito posłów, znikali generałowie, w tym Juliusz Tarnawa-Malczewski i Włodzimierz Ostoja-Zagórski (obaj pozostali lojalni wobec rządu i po zamachu majowym walczyli z sanatorami). Gen. Ostoję-Zagórskiego internowano w 1926 roku. Po zwolnieniu z więzienia przyjechał do Warszawy 6 sierpnia 1927 roku. Tego samego dnia zaginął. W prorządowej prasie piętrzyły się teorie spiskowe – miał ponoć zostać niemieckim szpiegiem, a nawet handlarzem w Egipcie. Andrzej Ceglarski w wydanej w ubiegłym roku książce „Sprawa generała Zagórskiego. Zabójstwo prawie doskonałe" przekonująco dowodzi, że za przyzwoleniem Piłsudskiego Ostoja-Zagórski został zamordowany w Brześciu nad Bugiem. Ciała nie odnaleziono.

O wszystkich tych niewygodnych dla władzy zdarzeniach Dołęga-Mostowicz pisał na łamach przedwojennej „Rzeczpospolitej", związanego ideowo z chrześcijańską demokracją dziennika, który ukazywał się w latach 1920–1931 (w wersji bliskiej swym korzeniom „Rzeczpospolita" miała wrócić dopiero po upadku PRL, w lipcu 1944 roku dziennik został zawłaszczony przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, a pierwszą stronę pierwszego wydania zajął Manifest PKWN). Dołęga trafił do gazety jako 24-latek, w roku 1922. Wcześniej uczył się w wileńskim gimnazjum i przez kilka semestrów studiował w Kijowie. Choć miał zostać najpopularniejszym polskim prozaikiem, to w jego biografii nie brakuje luk. Długo owiana tajemnicą była jego śmierć w 1939 roku (zginął 21 września po strzałach z radzieckiego czołgu w Kutach przy granicy z Rumunią), do dziś nie wiadomo, co robił w latach 1920–1922, nim trafił do Warszawy, poza tym jedynie, że zaciągnął się na ochotnika w wojnie z bolszewikami.

W „Rzeczpospolitej" z początku pracował jako zecer, następnie został korektorem, później zaczął pisywać króciutkie noty, a w końcu jeden ze stałych felietonistów nie złożył na czas tekstu i Dołęga-Mostowicz otrzymał okazję, której nie zaprzepaścił. Już w 1926 roku, ledwie dwa lata po debiucie, był wschodzącą gwiazdą polskiego dziennikarstwa i jednym z najbardziej kłopotliwych dla sanacyjnego rządu autorów, co zresztą dobitnie potwierdza późniejsze pobicie.

Z perspektywy czasu jego twórczość felietonistyczna – zebrana właśnie przez Andrzeja Parzymiesa w niedużym, ale niezwykle ciekawym tomie „Zły system. Teksty niewydane" składającym się z artykułów z lat 1924–1928 – okazuje się bodaj równie ciekawa, co najgłośniejsze powieści. Autor „Kariery Nikodema Dyzmy" imponuje cywilną odwagą i brakiem koniunkturalizmu. Jedno i drugie widać już w pierwszym zetknięciu z jego tekstami, choć największe wrażenie robią chyba stonowane sądy i przenikliwość. Kiedy bowiem Dołęga-Mostowicz krytykuje, niemal bez wyjątku robi to z klasą. Zdarza mu się wprawdzie uderzać w przeciwników z bezlitosną ironią, jak choćby w wicepremiera Kazimierza Bartla („nie przesądzając innych jego zalet, uważam p. Bartla za wybitnego człowieka naszej epoki"), nigdy jednak nie przekracza przy tym granicy dobrego smaku, potrafiąc ponadto oddać krytykowanym politykom sprawiedliwość. Weźmy choćby gen. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, który wyjątkowo regularnie pada jego ofiarą. W jednym z tekstów Dołęga-Mostowicz chwali go – bez krztyny złośliwości – za zrobienie porządku w urzędach, dzięki czemu zaczynają one wreszcie służyć obywatelom. Kiedy zaś wspomnianego generała gani, to wprost, lecz przy tym bez niepotrzebnych złośliwostek: „Nie widzi pan tego, co się dzieje w kraju, Panie Ministrze Spraw Wewnętrznych, dlatego twierdzę, że jest pan ministrem złym". We współczesnych mediach odważne i zarazem wyważone głosy takie jak Dołęgi-Mostowicza słychać zdecydowanie zbyt rzadko. Ale i na tle „opozycyjno-dyspozycyjnej" epoki się on wyróżniał.

Sanacja jak III RP

Dołęga krytykuje nie tylko sanację. Polemizuje między innymi z autorami lewicowymi, ostro atakuje komunistów, zdarza mu się nie zostawić suchej nitki na opozycjonistach. Jego teksty mają wymiar uniwersalny i zachowują zdumiewającą aktualność. Dziś nazwano by go zapewne jednym z popularnych terminów: symetrysta bądź antysystemowiec. I w gruncie rzeczy sporo byłoby w tym racji, bo jako republikanin i konstytucjonalista stawał wyraźnie przeciwko – jak sam to ujął – „zoologicznemu nacjonalizmowi" z jednej i komunizmowi z drugiej strony.

Na sanatorów patrzył nie jak na przeciwników politycznych, lecz – mówiąc wprost – szkodników z ustami pełnymi frazesów, którzy tak naprawdę nie mają na Polskę żadnego pomysłu, słowem: widział w nich ówczesną wersję Platformy Obywatelskiej, która chce władzy dla władzy. W jego oczach typowy sanator to ktoś, kto święcie wierzy w nadprzyrodzone moce Piłsudskiego i w to, że Marszałek będzie żył wiecznie. Znajomym echem pobrzmiewają również takie frazy, jak „opozycja bezwzględna" czy „opozycja dla opozycji", którą w felietonie „Amatorstwo opuchlizny" ze stycznia 1928 roku dziennikarz gani z całą mocą, broniąc jednocześnie – rzecz dla niego fundamentalna – respektowania konstytucji („Państwo nie może istnieć w atmosferze poza konstytucyjnej", powtarza za tekstem Nowaczyńskiego z „Gazety Warszawskiej Porannej"). Piętnuje ponadto reformy „fenomenalnego optymisty" Władysława Grabskiego, wysokie odprawy, kolesiostwo, lewe kontrakty dla ludzi władzy, słowem: Balcerowicza, Misiewiczów i Amber Goldy epoki. Poważnie wybrzmiewa również tytułowy felieton „Zły system" ze stycznia 1928 roku, w którym Dołęga-Mostowicz przestrzega sanacyjną wierchuszkę przed powielaniem drogi Rosji (zarówno carskiej, jak i sowieckiej): „System policyjny w swej teorii polega na uważaniu za wroga państwa każdego obywatela, który jest przeciwnikiem danego rządu".

Burżuazja krew naszą pije!

Warto na chwilę zatrzymać się nad stosunkiem autora „Pamiętnika pani Hanki" do szeroko pojętej polskiej lewicy i komunistów. Znajdziemy u niego bowiem jeden z najlepszych obrazów kawiorowej lewicy – tej z międzywojnia, oczywiście – w polskiej felietonistyce. Aby go nakreślić, wystarcza mu raptem jeden dialog:

„– Wy macie pojęcie, co ja podczas ostatniej podróży w Rosji sowieckiej widziałem? Raj! Rozumiecie – raj! Ucisku nie ma, porządek, wiece, u komisarzy szampan i kawior, i ostrygi. Ta wicie!

– Kiedyś to u nas tak będzie! – westchnął jeden z posłów – lud pracujący w Polsce cierpi, z głodu przymiera, z mrozu marznie, na twardych deskach śpi!

To rzekłszy, uderzył pięścią w pluszową poduszkę i ze złotej papierośnicy wyjął »egipskiego« [drogi papieros – red.]. Jego sąsiad pokiwał głową:

– Burżuazja krew naszą pije!".

Dołęga-Mostowicz w tekstach z lat 20. wyraźnie staje po stronie inteligencji, której często broni i o którą walczy, choćby w sprawie nakładów budżetowych na oświatę. Robotnicze strajki, których w dwudziestoleciu międzywojennym zdarzało się nawet powyżej tysiąca rocznie, jawią mu się jako rzadko uzasadniony bunt, narażający przede wszystkim ojczyznę na poważne straty ekonomiczne. Brak większej empatii wobec robotników i łaskawszego spojrzenia na polską lewicę nietrudno jednak zrozumieć. Pomijając chadecki światopogląd pisarza, trzeba pamiętać nie tylko o tym, że PPS wsparł sanację, ale w pierwszej kolejności o niedawnej wojnie ze Związkiem Radzieckim i wiszącym nad II RP widmie komunizmu, w którym Dołęga-Mostowicz słusznie dostrzegał najbardziej niebezpieczną ideologię początku XX wieku.

Najbardziej stanowcze stanowisko pisarz zajmował, gdy bronił Polski przed atakami z zagranicy – i to z przeróżnych stron: od Niemiec i Związku Radzieckiego po Francję i Anglię. W tekstach dających odpór absurdalnym zarzutom obcych mediów, inaczej niż zwykle, Dołęga nie przebierał w słowach. Wymownym tego przykładem jest felieton „Dosyć tego wreszcie!" poświęcony wizycie laburzystów w Polsce, gdzie wprost nazywa ich „kretynami zza kanału". Ale cóż się dziwić, skoro z raportu „łososi z Labour Party" wynikło między innymi, że: „nasze więzienia są najstraszliwszą na świecie torturą, że państwo nasze dyszy antypacyfizmem, że połowa ludności to tajna policja, która gniecie drugą połowę, tj. biednych komunistów, że dzienniki lewicowe nie mają prawa wychodzić". Towarzyszkę Sempołowską, która dostarczyła Anglikom informacji podczas podróży po Polsce, Dołęga nazwał „nowotworem bolszewickim".

Oczywiście i Dołędze-Mostowiczowi zdarzają się błędne oceny bądź teksty mniej przenikliwe. Przykładem choćby felieton pod tytułem „Wara!" ze stycznia 1927 roku, w którym przestrzega Niemców przed powtórką z Psiego Pola i Grunwaldu. Z drugiej jednak strony trudno się dziwić wierze w siłę polskiego oręża po cudzie nad Wisłą i wygranej wojnie z bolszewikami, przy jednoczesnej słabości Republiki Weimarskiej. W tym kontekście nie dziwi opowiedzenie się za polityką silnej ręki wobec Wolnego Miasta Gdańska. Ogółem jednak Dołęga-Mostowicz imponuje realizmem. Wie, że moc paragrafów traktatu wersalskiego „opiera się na... bagnetach" i pozostaje on w mocy tylko dopóty, dopóki przegrani Wielkiej Wojny są słabsi od zwycięzców.

Nie daje się przy tym nabrać na fałszywe triumfy, takie jak przyjęta 10 grudnia 1927 roku rezolucja Rady Ligi Narodów w sprawie Litwy i Polski, którą w kraju uznano za wielki sukces, mimo że literalnie nic z niej nie wynikało (nie potwierdzono praw Polski do Wilna, nie zgodziła się na to bowiem Litwa, a obydwa kraje nie zawarły żadnego pisemnego porozumienia). Przy tym wszystkim jednakże jako człowiekowi wywodzącemu się z polskiego ziemiaństwa z Witebszczyzny, przyświeca mu zawsze dobrze rozumiana duma narodowa i duma z osiągnięć Polaków w pierwszej dekadzie wolności, co oczywiście nie przeszkadza mu zauważać śmieszności polskich ambicji kolonialnych i sanacyjnych „błędów i wypaczeń".

Felietony autora „Kariery Nikodema Dyzmy" poza oczywistą uniwersalnością mają także zalety charakterystyczne dla jego prozy: świetne ucho do dialogu, oko do szczegółu i – zwłaszcza – umiejętność wychwytywania patologii. Niezaprzeczalny jest także jego talent narracyjny, co widać szczególnie w takich perełkach, jak najeżony aluzjami i cytatami tekst „Bić albo nie bić" czy poświęcony Józefowi Poniatowskiemu – a przywodzący na myśl dużo późniejszą eseistykę Jarosława Marka Rymkiewicza – tekst „Chorąży honoru Polaków", będący pochwałą Podchorążówki, która w maju 1926 roku stawiła czoło sanatorom.

Droga na szczyt

Dołęga-Mostowicz, inaczej niż przesiadujący w Ziemiańskiej i Adrii razem z generałem Wieniawą-Długoszowskim Skamandryci, był człowiekiem spoza establishmentu. Wprawdzie w swoich tekstach nie atakował środowiska „Wiadomości Literackich", a jedynie prorządowych dziennikarzy z redaktorami Wojciechem Stpiczyńskim i Bogusławem Miedzińskim na czele, ogółem jednak obraz dwudziestolecia, który się z nich wyłania, zdecydowanie odbiega od dominującego dziś w zbiorowej wyobraźni złotego mitu. Dwudziestolecie oczyma Dołęgi to trudny czas odbudowy ojczyzny targanej wewnętrznymi sporami i rządzonej przez stojących ponad prawem sanatorów.

Po publicystyce przyszła pora na literaturę. „Ze względu na poczytność moich utworów, krytyka łaskawie połączyła ich popularność z prostotą języka, znajdując dla mnie wytłumaczenie, jako dla karmiciela szerokich mas" – pisał Dołęga-Mostowicz. Niewątpliwie miał wielką łatwość pisania. Oddawał do druku dwie książki rocznie, większość z nich – w tym debiutancka „Ostatnia brygada" z 1930 roku – ukazywała się wcześniej w odcinkach. W 1932 roku ukazała się „Kariera Nikodema Dyzmy", która z miejsca przyniosła mu sławę i – obok „Karierowicza" Józefa Mackiewicza – stanowi jeden z najlepszych portretów międzywojnia. Jeszcze przed wojną zekranizowano siedem jego powieści, choć nieśmiertelność przyniosły im dopiero ekranizacje powojenne, zwłaszcza „Znachor" w reżyserii Jerzego Hoffmana i odcinkowa „Kariera Nikodema Dyzmy" z niezapomnianym Romanem Wilhelmim.

Dziś, gdy literatury popularnej nie traktuje się już jak „książki dla kucharek", lecz coraz częściej nagradza się ją poważnymi wyróżnieniami, Dołęga-Mostowicz byłby gwiazdą pierwszej wielkości. Chyba nie sposób znaleźć współczesnego pisarza, który mógłby się z nim równać popularnością. I dochodami. Jego książki ukazywały się w 30-tysięcznych nakładach. Wytwórnia Warner Bros zaproponowała mu napisanie scenariusza o wojnie 1920 roku. Zarabiał podobno 15 tys. zł miesięcznie, osiem razy więcej od premiera. Wprawdzie wciąż uważa się go za pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego, ale w przeciwieństwie do wielu pisarzy, których umieszcza się w kanonie – nadal jest czytany. ©?

Tadeusz Dołęga-Mostowicz, „Zły system. Teksty niewydane", Wydawnictwo Akademickie Dialog, Warszawa 2017

Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

8 września 1927 roku Tadeusz Dołęga-Mostowicz został pobity przez nieznanych sprawców. Napastników było siedmiu. Dopadli felietonistę – wówczas jeszcze przed prozatorskim debiutem – na ulicy Grójeckiej i skatowali za miastem, wrzucając do dołu w podwarszawskich Jankach i krzycząc przy tym: „A nie będzie tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!". Podobną historię znajdziemy w „Znachorze". Wrzuconego do glinianki w Jankach bohatera w ostatniej chwili ratuje przejeżdżający drogą chłop. Z relacji samego pisarza wynika, że nie ma w tej historii ani grama literackiej fikcji.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS