8 września 1927 roku Tadeusz Dołęga-Mostowicz został pobity przez nieznanych sprawców. Napastników było siedmiu. Dopadli felietonistę – wówczas jeszcze przed prozatorskim debiutem – na ulicy Grójeckiej i skatowali za miastem, wrzucając do dołu w podwarszawskich Jankach i krzycząc przy tym: „A nie będzie tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!". Podobną historię znajdziemy w „Znachorze". Wrzuconego do glinianki w Jankach bohatera w ostatniej chwili ratuje przejeżdżający drogą chłop. Z relacji samego pisarza wynika, że nie ma w tej historii ani grama literackiej fikcji.
Śledztwo wykazało, że dziennikarz został uprowadzony limuzyną buick torpedo, samochodem ówczesnego komendanta głównego Policji Państwowej, pułkownika Wojska Polskiego Janusza Jagrymy-Maleszewskiego. Naoczny świadek zdarzenia, właściciel budki z papierosami, zanotował numer rejestracyjny samochodu. Buickiem kierował porucznik Bolesław Kusiński, były żołnierz legionów, którego oddelegowano – zgodnie z sanacyjną strategią wprowadzenia do każdej instytucji państwowej piłsudczyków – z wojska do policji. Porucznik został wprawdzie przesłuchany przez prokuratora, ale wyparł się wszystkiego, poza tym że istotnie tego dnia prowadził auto, czego wyprzeć się zresztą nie mógł, zanotowano to bowiem w książce samochodu. Kusińskiego i współsprawców postawiono w stan oskarżenia, sprawę przejęła jednak szybko prokuratura wojskowa. Z oczywistym skutkiem – postępowanie umorzono z powodu braku dowodów winy.
Samo pobicie było efektem między innymi takich tekstów jak „Rozluźnione fundamenty armii" z października 1926 roku, w którym Dołęga-Mostowicz w tonie oskarżycielskim pisał: „Nie było chyba w Polsce od zarania jej dni przedmiotu gorętszym otaczanego uczuciem ponad mundur wojskowy. (...) I cóż się z nim stało? Coście z nim zrobili? Kto zrabował najdroższy skarb? Kto zdarł z naramienników hasło »honor i ojczyzna«? Kto między narodem i armią przepaść kopie?". Zaiste godna podziwu odwaga w pomajowej Polsce, w której wojsko było nieomal nietykalne.
Przeciwko prasie „dyspozycyjnej"
Ledwie sześć dni po porwaniu i pobiciu, 14 września w tekście pod tytułem „Zdziczenie" Dołęga-Mostowicz na łamach „Rzeczpospolitej" na chłodno rachował się ze sprawcami i ich mocodawcami: „Jedni widzą największe dobro w tym, że marszałek Piłsudski rządzi, wolno jest wszakże innym być przeciwnego zdania lub widzieć w tych rządach różne błędy i je wskazywać, a do takich właśnie błędów należy stan rzeczy, w którym opryszki polityczne, pojęcia zresztą nie mające o politycznych stosunkach, rzucają się z kijami na człowieka w obronie... marszałka Piłsudskiego". W prasie – wówczas wyraźnie podzielonej na prorządową i opozycyjną, czy jak to wspaniale ujął sam pisarz w jednym z felietonów – na „opozycyjną i dyspozycyjną" – zapanowała wyjątkowa jednomyślność. Napaść na dziennikarza potępiły wszystkie warszawskie dzienniki, niezależnie od afiliacji politycznych.
Warto dodać, że atak na Dołęgę nie był pierwszym tego rodzaju zdarzeniem. Pisarz i dziennikarz Adolf Nowaczyński, równie krytyczny wobec sanacji, co autor „Znachora", został pobity trzykrotnie (raz ponoć obronił się przed napastnikami laską). Bito posłów, znikali generałowie, w tym Juliusz Tarnawa-Malczewski i Włodzimierz Ostoja-Zagórski (obaj pozostali lojalni wobec rządu i po zamachu majowym walczyli z sanatorami). Gen. Ostoję-Zagórskiego internowano w 1926 roku. Po zwolnieniu z więzienia przyjechał do Warszawy 6 sierpnia 1927 roku. Tego samego dnia zaginął. W prorządowej prasie piętrzyły się teorie spiskowe – miał ponoć zostać niemieckim szpiegiem, a nawet handlarzem w Egipcie. Andrzej Ceglarski w wydanej w ubiegłym roku książce „Sprawa generała Zagórskiego. Zabójstwo prawie doskonałe" przekonująco dowodzi, że za przyzwoleniem Piłsudskiego Ostoja-Zagórski został zamordowany w Brześciu nad Bugiem. Ciała nie odnaleziono.