Co sprawiło, że autorzy tego komentarza – konserwatywny badacz historii najnowszej, lewicowy specjalista od zarządzania publicznego i centrowa badaczka źródeł siły państw – podpisują się pod wspólnym tekstem? Co sprawiło, że wraz z ponad setką podobnie zróżnicowanych (od lewa do prawa) naukowców, ekspertów, samorządowców i działaczy społecznych stworzyliśmy ponadpartyjny projekt reform naszego kraju: Zdecentralizowaną Rzeczpospolitą (www.ZdecentralizowanaRP.pl)?
Niezależnie od naszych głębokich różnic dostrzegamy w obecnym kryzysie politycznym pewien paradoks. Jeśli chodzi o strategiczne priorytety naszego kraju, Polska to kraj ogromnego sukcesu. Jesteśmy członkami i beneficjentami Unii Europejskiej i NATO, a naszą przyszłość w tych organizacjach popiera zdecydowana większość obywateli. Gospodarczo mamy się świetnie, łącząc dynamiczny wzrost ze społeczną zgodą na państwo zapewniające podstawy bezpieczeństwa socjalnego. Nie dzielą nas, tak jak w Stanach Zjednoczonych, fundamentalne pytania, w stylu „czy chcemy publicznej służby zdrowia?". Nie mamy tak jak w Hiszpanii ruchów separatystycznych. Łączy nas też językowo i kulturowo dużo więcej niż obywateli wielu państw europejskich.
Podział na dwa obozy
A jednak, mimo tych cech wspólnych, jesteśmy uczestnikami plemiennej wojny politycznej, która z każdym rokiem coraz bardziej zatruwa i niszczy nasze państwo. Dlaczego tak jest? Bo oprócz łączących nas strategicznych interesów Rzeczypospolitej – niepodległości, bezpieczeństwa, gospodarczego doganiania Zachodu – istnieje kategoria ważnych spraw spornych. Chodzi tu o kwestie obyczajowe, prawa mniejszości, stosunek do historii, szczególnie tej najnowszej, wychowanie dzieci i system edukacji, rolę Kościoła w życiu publicznym, a także niektóre kwestie ekonomiczne (np. wiek emerytalny). Określanie tych tematów jako zastępczych wypacza istotę problemu. Ponieważ dla większości wyborców kwestie te są istotne a różnice autentyczne, trudno w tych sprawach o kompromis.
Nasz obecny, scentralizowany system polityczny wyjątkowo źle radzi sobie z zarządzaniem konfliktem w tych kwestiach spornych. W dzisiejszych warunkach niewielka przewaga w wyborach parlamentarnych (zazwyczaj rzędu pięciu punktów procentowych) daje zwycięzcy wszystko: władzę ustawodawczą, dostęp do mediów publicznych, środki ze spółek Skarbu Państwa. Ten system powoduje, że Polacy grupują się w dwa obozy, które umownie możemy nazwać „progresywnym" i „konserwatywnym". Co więcej, ponieważ przewaga strony rządzącej jest niewielka, pojawia się pokusa wykorzystywania instytucji państwa do osłabienia i delegitymizowania opozycji. W gronie autorów tego tekstu mocno różnimy się w ocenie zagrożeń płynących z tego typu działań podejmowanych przez dzisiejszy i poprzednie rządy. Zgadzamy się jednak co do ogólnej konkluzji: niezależnie od wyników wyborów w obecnym scentralizowanym systemie władzy duża część Polaków nie czuje się we własnym państwie gospodarzem. Gdy Polska progresywna nieznacznie wygrywa wybory parlamentarne, konserwatywni Polacy czują się wykluczonym i poniżanym „ludem smoleńskim" czy „moherowymi beretami". Gdy rezultat jest odwrotny, liberalni obywatele czują się stygmatyzowani jako zapatrzone w Zachód „lemingi" i „gorszy sort".
Strategiczna zmiana
I tu pojawia się nasz postulat strategicznej decentralizacji. Dotychczasowe reformy samorządowe decentralizowały (z powodzeniem!) rzeczy stosunkowo niekontrowersyjne, symboliczne łatanie dziury w drodze. A co, gdybyśmy tę logikę odwrócili? Gdybyśmy władzom samorządowym – przede wszystkim nie do końca dziś „wykorzystanym" władzom wojewódzkim – przekazali odpowiedzialność za dzielące nas kwestie sporne?