W poniedziałkowej „Rzeczypospolitej" (1 kwietnia 2019 r.) Łukasz Warzecha przeprowadził interesującą analizę projektu Zdecentralizowanej RP, której mam przyjemność być współautorem. Zrobił to w sposób, który w polskiej publicystyce jest niestety coraz rzadziej spotykany, a który zasługuje na rzeczową odpowiedź. Z kilku wątków podjętych w jego artykule, skoncentruję się na jednym, z oczywistych względów, mającym podstawowe znaczenie: czy decentralizacja ustroju Polski jest w ogóle realna? Jakie znaczenie mieć bowiem będą moje wyjaśnienia, że symetryczna decentralizacja, w przeciwieństwie do asymetrycznej, której domaga się Ruch Autonomii Śląska, nie grozi narastaniem lokalnych separatyzmów, skoro i tak nie da się jej wprowadzić? Tym bardziej, jaki sens ma tłumaczenie zawartej w przygotowanym przez nas projekcie Karty Wojewódzkiej (dostępnym na www.zdecentralizowanarp.pl) reguły budżetowej, mającej zapobiegać narastaniu różnic rozwojowych między poszczególnymi regionami, skoro pozostanie ona wyłącznie na papierze.
Niebezpieczeństwo kohabitacji
Być może Łukasz Warzecha ma rację, pisząc z pesymizmem, że nasz projekt ma wprawdzie pewne zalety, ale „dziś politycy głównego nurtu myślą całkiem inaczej. Konflikt napędza ich notowania, a ich celem jest zawładnięcie całością państwa, nawet jeśli na poziomie deklaracji są zwolennikami decentralizacji". Tak było rzeczywiście przez minione kilkanaście lat, zdominowanych przez stale podsycany konflikt plemienny. Jednak obecnie jego temperatura osiągnęła poziom, który może już w nieodległej przyszłości doprowadzić do zablokowania całego systemu politycznego. Wyobraźmy sobie bowiem, że przyszłoroczne wybory prezydenckie wygra przedstawiciel tej opcji, która przegra jesienne wybory parlamentarne. Do Polski powróci wówczas nieco zapomniane już widmo kohabitacji, jakiego dzięki pewnej konsekwencji w zachowaniach wyborczych większości obywateli nie oglądaliśmy od czasu katastrofy smoleńskiej, której dziewiątą rocznicę będziemy obchodzili w najbliższych dniach.
Każdy, kto pamięta tempo zmian w nastrojach społecznych przed wyborami prezydenckimi w 2015 r., zdaje sobie sprawę, że Andrzejowi Dudzie walczącemu o reelekcję wcale nie musi pomóc jesienne zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy. I odwrotnie, niezależnie od tego, czy głównym kontrkandydatem Dudy będzie Donald Tusk, czy ktokolwiek inny, ewentualny jesienny sukces antypisowskiej koalicji wcale nie musi dodawać mu głosów. Przez dobre pół roku dzielące oba głosowania całkiem sporo w nastrojach społecznych może się zmienić, zwłaszcza jeśli żadna ze stron nie będzie miała w Sejmie stabilnej większości. Gdy zaś przy obecnym stanie nastrojów do polski wróci kohabitacja, to z rozrzewnieniem będziemy wspominać tę z udziałem Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska, w której zdarzały się kompromitujące Polskę słynne spory o samolot i krzesło na posiedzeniu Rady Europejskiej.
W przyszłym roku może być dużo gorzej i to nie tylko dlatego, że weta Lecha Kaczyńskiego udało się rządowi koalicji PO–PSL – dzięki incydentalnemu wsparciu SLD – przełamać aż siedem razy. W kolejnej kadencji Sejmu może się to w ogóle okazać niewykonalne, a trudno zarazem uwierzyć, aby którykolwiek z rywalizujących dziś coraz ostrzej o władzę obozów, zdobył w parlamencie większość 3/5 umożliwiającą samodzielne odrzucanie weta.
Tymczasem kolejny rząd, bez względu na to, czy stworzy go polityk PiS, czy też obecnej opozycji, będzie potrzebował swobody w stanowieniu prawa jeszcze bardziej niż te ekipy, które rządziły Polską w kończącej się dekadzie. Dlaczego? Bo skala zaniechań, będąca wspólnym dziełem PO i PiS, w takich obszarach jak demografia, energetyka, hydrologia, modernizacja armii czy cyberbezpieczeństwo, połączona ze zmniejszającą się pomocą rozwojową ze strony Unii Europejskiej i dalszym narastaniem napięć na Wschodzie, będzie rodziła coraz większą potrzebę szybkich i skutecznych działań legislacyjnych. Jeśli na ich drodze stanie niemożliwe do uchylenia weto prezydenta, wówczas państwu będzie groził postępujący paraliż.