Atak USA na syryjską bazę wojskową w Al-Shayrat był najważniejszą decyzją młodej prezydentury Donalda Trumpa. Jak do tej pory ze strony Waszyngtonu widzieliśmy sporo retoryki, bardzo dużo tweetów, ale mało konkretnej polityki zagranicznej. Ta wykuje się właśnie z konsekwencji czwartkowej decyzji. Choć nadal możliwych jest wiele potencjalnych scenariuszy dalszej polityki zagranicznej Donalda Trumpa, po piątkowym ataku wiemy już, że nie może to już być polityka izolacjonizmu. Czy będzie to powrót do tradycyjnie republikańskiej polityki światowego policjanta – hegemona gotowego podtrzymywać na swoich barkach liberalny ład światowy?
Baszar Asad, dopuszczając się odrażającej zbrodni, atakując ponownie niewinnych cywilów bronią chemiczną, postawił społeczność międzynarodową, ale przede wszystkim nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, przed dylematem – brak odpowiedniej reakcji potwierdziłby tezę tych, którzy mówią o końcu światowego przywództwa USA, ale odpowiedź militarna groziła eskalacją konfrontacji w Syrii z Asadem i jego sojusznikiem Władimirem Putinem. Donald Trump podczas kampanii prezydenckiej opowiadał się za łagodnym kursem wobec syryjskiego prezydenta. Jeszcze w zeszłym tygodniu sekretarz stanu Rex Tillerson mówił, że o przyszłości Asada zdecyduje naród syryjski, a nie światowe mocarstwa, dając jasno do zrozumienia, że Stany Zjednoczone nie mają zamiaru interweniować w Syrii. Późniejsze bombardowanie 59 rakietami typu Tomahawk syryjskiej bazy było poważną korektą nie tylko w polityce wobec Syrii, ale także w całej polityce zagranicznej Donalda Trumpa.
Sam atak, w którym Trump wybrał jedną z najmniej drastycznych opcji przedstawianych mu przez Pentagon, był skalibrowany tak, aby wysłać sygnał do Asada, że ponowne użycie broni chemicznej nie będzie tolerowane. Ograniczony charakter bombardowania miał natomiast pokazywać również, że nie jest to początek szerszej inwazji na rząd w Damaszku i próba zmiany reżimu. Bombardowanie miało pokazać, jak to określił Tillerson, że prezydent Trump potrafi podjąć „zdecydowaną decyzję", kiedy inni „przekroczą linię i nie dotrzymają swoich obietnic" – jest to bardzo jasny sygnał skierowany również do przywódców Korei Północnej oraz Iranu.
Operacje militarne mają natomiast to do siebie, że często wymykają się spod kontroli. Przeciwnik – w tym przypadku zarówno Asad, jak i Rosja – ma sporo do powiedzenia w sprawie tego, jak potoczy się konflikt. W tym momencie brak jest jeszcze długoplanowej strategii Waszyngtonu wobec wojny toczącej się tam już od ponad pięciu lat. Trump postawił jednak na szali swój prestiż i wobec eskalacji konfliktu ze strony Asada lub Rosji nie będzie mógł się łatwo wycofać bez utraty twarzy.
W kontekście wewnętrznym Donald Trump stał się właśnie kimś, kogo Amerykanie definiują jako „war president" – prezydent wojenny. W tej roli poparcia udzielili mu nawet najwięksi dotychczasowi krytycy, tacy jak senator McCain. To bardzo duża zmiana dla polityka, który do tej pory był krytykowany z każdej możliwej strony i którego poparcie w ostatnim badaniu opinii publicznej spadło do 36 proc. – jednego z najniższych poziomów w historii na tym etapie prezydentury. Natomiast prezydenci wojenni zwykle cieszą się szerszym poparciem społecznym, przynajmniej na początku konfliktu, co pewnie zobaczymy w następnych sondażach. Dynamika polityki wewnętrznej spowoduje, że bardzo trudno będzie prezydentowi zminimalizować zaangażowanie w Syrii w przypadku braku ustępstw ze strony Asada i jego sojuszników.