Przedstawiona przez partię Razem propozycja skrócenia czasu pracy z 8 do 7 godzin dziennie ma – w intencji jej autorów – ulżyć przepracowanym i przemęczonym pracownikom w Polsce. Pomysłodawcy uważają, że wskutek skrócenia dnia pracy będziemy spędzać więcej czasu z rodziną, a dodatkowo dzięki dłuższemu odpoczynkowi będziemy pracować wydajniej niż dotychczas, na czym skorzystają też nasi pracodawcy. Gdyby w tak prosty sposób można było uszczęśliwić pracowników i zwiększyć wydajność gospodarki, to należałoby domagać się skrócenia dnia pracy nie do 7 godzin, ale np. do 4 lub 5 godzin dziennie. Oczywiście to żart, proponuję wrócić na ziemię.
Dane o przeciętnej liczbie godzin przepracowanych rocznie w Polsce na tle innych krajów UE, które są przytaczane jako argument za skróceniem czasu pracy – tworzą mocno wypaczony obraz, jakoby Polacy byli skrajnie przepracowani. Rzeczywiście, według OECD w 2016 r. przeciętna liczba przepracowanych godzin wyniosła u nas 1928 i po Grecji (2035 godzin) była najwyższa w całej UE. Dla porównania, średnia liczba przepracowanych godzin w Holandii (1430) czy w Niemczech (1363) była odpowiednio aż o 26 i 29 proc. niższa niż w Polsce. Problem w tym, że są to wartości średnie uwzględniające zarówno liczbę przepracowanych godzin przez osoby pracujące na pełen, jak i część etatu. W efekcie kraje, w których wiele osób pracuje w niepełnym wymiarze czasu, odnotowują znacznie niższą średnią liczbę przepracowanych godzin w roku. Według danych Eurostatu w niepełnym wymiarze godzin w Holandii jest zatrudnionych aż 75 proc. kobiet, w Niemczech ponad 45 proc., a w Polsce jedynie 10 proc. Zdecydowanie mniejsze, ale i tak znaczące różnice w tym zakresie występują wśród mężczyzn. Na część etatu w Holandii pracuje aż 27 proc. mężczyzn wobec 10 proc. w Niemczech i niecałych 4 proc. w Polsce. W pewnym uproszczeniu powyższe dane pokazują, że w Polsce w większości przypadków pracujemy w pełnym wymiarze lub wcale.
Pracujemy jak Niemcy
Gdy porównamy przeciętną liczbę godzin przepracowanych tygodniowo w głównej pracy przez osoby zatrudnione na pełen etat, to okazuje się, że Polacy pracują bardzo podobnie jak w innych krajach. Według Eurostatu takie osoby w Polsce pracują średnio 40,9 godzin tygodniowo, niewiele więcej niż w Niemczech (40,3), ale mniej niż np. w Austrii (41,3) czy w Wlk. Brytanii (42,1). Co ciekawe, Francuzi, którzy formalnie mają 35-godzinny tydzień pracy, w rzeczywistości pracują średnio 39 godzin. Niewielkie różnice w średniej liczbie przepracowanych godzin w krajach UE dotyczą także zatrudnienia na część etatu. W Polsce takie osoby pracują średnio 22 godziny wobec średnio 20,7 godzin w krajach UE.
Postulowane skrócenie dnia pracy z 8 do 7 godzin, czyli z 40 do 35 godzin tygodniowo, ma być osiągnięte ustawowo bez zmniejszenia miesięcznych wynagrodzeń. Czyli pracownicy mieliby pracować krócej za te same pieniądze. Politycy uwielbiają podkreślać, kto skorzysta na ich propozycjach, ale milczą o tym, kto za to zapłaci. Dla wielu firm, w których charakter wykonywanej pracy wymaga stałej obecności pracowników, skrócenie dnia pracy oznaczałoby drastyczny wzrost kosztów zatrudnienia. Aby zachować ciągłość funkcjonowania, firmy te musiałby bowiem przyjąć nowych pracowników lub płacić nadgodziny dotychczasowym. Jeśli szef firmy chciałby, aby jego pracownicy pracowali tak jak dotychczas 40 godzin tygodniowo, musiałby zapłacić im dodatkowo za 5 godzin plus 50-proc. premię za nadgodziny. W efekcie koszty pracy zwiększyłyby się o ponad 18 proc. Dla wielu firm tak znaczący wzrost obciążeń mógłby oznaczać w najlepszym razie bardzo poważne kłopoty finansowe. Pewnym ratunkiem mogłoby być podniesienie cen wytwarzanych dóbr pod warunkiem, że pozwoliłyby na to warunki rynkowe. Wzrost cen spowodowany postulowanym skróceniem czasu pracy obniżyłby jednak realną siłę nabywczą dochodów. Wówczas zamiast większej ilości czasu spędzanego z rodziną wielu pracowników szukałoby dodatkowego zajęcia, aby utrzymać dotychczasowy poziom życia. Wtedy cały romantyczny eksperyment uszczęśliwienia pracowników i zwiększenia wydajności gospodarki zakończyłby się wielką klapą.
Chcąc ocenić skutki skrócenia czasu pracy, warto przeanalizować doświadczenia innych krajów, które w przeszłości wprowadziły tego typu zmiany. Najbardziej znanym przykładem jest Francja, która na początku obecnego stulecia skróciła tydzień pracy z 39 do 35 godzin. Nowymi regulacjami najpierw objęto firmy zatrudniające powyżej 20 osób, a po dwóch latach także mniejsze podmioty. Skrócenie tygodnia pracy miało w założeniu doprowadzić do wzrostu zatrudnienia. Badania pokazują jednak, że tego celu nie udało się osiągnąć. Pracownicy dużych firm starali się znaleźć dodatkową pracę lub przenieść do mniejszych firm, które początkowo nie były objęte nowymi regulacjami. Duże firmy zwolniły część dotychczasowych osób, a na ich miejsce przyjęły bezrobotnych, którzy godzili się pracować za niższe stawki. Choć formalnie tydzień pracy we Francji wciąż wynosi 35 godzin, to szybko po jego skróceniu zaczęto uelastyczniać możliwości dłuższej pracy. Już w 2004 r. wydłużono maksymalną liczbę nadgodzin w roku ze 180 do 220, co oznaczało możliwość wydłużenia czasu pracy z 39 do 40 godzin tygodniowo. Ponadto od 2016 r. umożliwiono firmom negocjowanie z pracownikami obniżki premii za nadgodziny z 50 proc. do 10 proc. standardowej stawki godzinowej.