Janusz Jankowiak: Czego potrzebuje Europa?

Demografii nie da się zakrzyczeć. Europa bez imigrantów sobie nie poradzi. Jakie będzie następne 20 lat Unii i jaką mamy w tym rolę do odegrania? – zastanawia się główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu.

Publikacja: 30.04.2024 04:30

Jednym z problemów, przed którymi stoi Unia Europejska, jest kryzys migracyjny. Na zdjęciu: łódź z u

Jednym z problemów, przed którymi stoi Unia Europejska, jest kryzys migracyjny. Na zdjęciu: łódź z uchodźcami w miejscowości Paleochora na Krecie, listopad 2022 r.

Foto: Costas METAXAKIS / AFP

Do oceny 20-lecia naszego członkostwa w Unii Europejskiej podejść można w różny sposób. Najprostszym, najłatwiejszym do zastosowania – i co ważne, także do zweryfikowania – narzędziem analitycznym jest statystyka. Tu spotkamy się z twardymi liczbami, wskaźnikami, które pokazują, ile dla podniesienia stopy życiowej Polaków znaczyły setki miliardów euro napływające z funduszy unijnych, ile dał nam dostęp do wspólnego rynku, o ile dzięki temu wzrosła gospodarka, jak podniósł się średni poziom PKB na głowę w ujęciu parytetu siły nabywczej. Jest na ten temat już ogromna literatura, a statystyki są ogólnodostępne. Nie mam zamiaru powtarzać ich w tym tekście.

Nieco bardziej skomplikowane jest już podejście czysto ekonomiczne, gdzie bilansowi korzyści i kosztów członkostwa w Unii towarzyszy analiza sektorowa. Tu znaleźć możemy szacunki wpływu członkostwa w Unii na produktywność i konkurencyjność poszczególnych sektorów gospodarki. Te wyniki zasługują na uwagę, ale są także szeroko – i nieraz krytycznie – opisywane. A jak widać choćby obecnie na przykładzie rolnictwa, ta krytyka bywa uzasadniona, bo nie wszędzie członkostwo w Unii podniosło nam produktywność.

Czytaj więcej

Lepsza codzienność: Polacy uważają, że UE zmienia ich życie osobiste

Można spojrzeć na nie od strony cywilizacyjnego skoku, jakiego w minionym 20-leciu dokonaliśmy nie tylko w dużych miastach, ale – przede wszystkim – na prowincji. Ale to – choć nigdy dość powtarzania oczywistości – także dość banalne podejście. Są archiwa filmowe. Są zdjęcia. Są na ten temat liczne opracowania. Każdy, kto ma więcej niż 30 lat, może ten cywilizacyjny postęp także empirycznie zweryfikować poprzez sięgnięcie do własnej pamięci. Problemem jest zrozumienie fenomenu cywilizacyjnego skoku przez dzisiejszych 20-latków. Ale to akurat nie mój problem w tym tekście.

Od strony analizy socjologicznej i politologicznej materiał jest też już dość bogaty. Dwudziestolecie członkostwa Polski w Unii podzielić można w zasadzie na pół. Ta pierwsze dekada to było zbieranie nisko wiszących owoców, entuzjazm i czekanie na kolejne małe kroki przybliżające nas do udziału we wszystkich filarach wolnego rynku. Postęp był tu ewidentny i szybki. Z drugą dekadą było już gorzej: tempo nadganiania dystansu spadało, a przede wszystkim zmienił się klimat polityczny. Z etapu pragmatyzmu weszliśmy w fazę ideologicznego sporu z Unią, który stanowił zresztą blade odbicie szerszych, postkryzysowych trendów „rozliczeniowych” i populistycznych przybierających na sile i znaczeniu w starej Wspólnocie.

Czego jeszcze nie wiemy: migracje

I właśnie o tym warto nieco więcej powiedzieć. Warto skupić się na refleksji nad dominującym obecnie w Polsce hasłem, pod którym gromadzą się sceptycy: „nie do takiej Unii wchodziliśmy 20 lat temu”. Chodzi więc o to, żeby wybiec spojrzeniem nieco naprzód i zapytać: jakie będzie następne 20 lat Unii i jaką mamy w tym rolę do odegrania?

Jasne, że nie do takiej Unii wstępowaliśmy w 2004 roku. Bo Unia Europejska jest organizmem żywym, który rozwija się pod wpływem kryzysów. A mieliśmy ich w ostatnich kilkunastu latach multum: od kryzysu zadłużeniowego, który zachwiał fundamentem strefy euro, poprzez wielki kryzys finansowy, pandemię, wreszcie napaść Rosji na Ukrainę ze wszystkimi tego geopolitycznymi i ekonomicznymi konsekwencjami. Powrotu do stanu Unii z początku lat 20. XXI wieku nie będzie. Nie będzie, bo Unia, jeśli ma przetrwać, musi odpowiedzieć propozycjami dla swoich członków na serię skumulowanych kryzysów zewnętrznych, które wzbudziły falę niezadowolenia z jej funkcjonowania i stały się żywnym podglebiem dla narodowych populistów. Unia musi się także poszerzać, bo takie są oczekiwania tych, którzy widzą w niej nadzieję na lepsze życie i bezpieczeństwo.

W tym tekście skupię się wyłącznie na kwestiach strukturalnych związanych z dalszym funkcjonowaniem Unii po kryzysie, ale pomijając wątek militarnego bezpieczeństwa, co jest ogromnym uproszczeniem, bo bezpieczeństwo oczywiście kosztuje i musi mieć wpływ na wspólnotowe finanse publiczne. Pominę też ogromny zespół wyzwań związanych z poszerzeniem na Unii na Wschód i Południe.

Jakie więc są te najważniejsze, wyjątkowo wcześniej słabo adresowane strukturalne problemy gospodarki europejskiej?

Do roku 2030 roku „rdzenna” ludność Europy w wieku produkcyjnym skurczy się o 4 proc., czyli 14 mln, a do 2050 roku o 12 proc., czyli 42 mln. Jesteśmy starzejącym się społeczeństwem o niskiej aktywności zawodowej ludzi w wieku dojrzałym i kobiet. W roku 2013 mieliśmy w Europie tylko 35 proc. aktywnych ekonomicznie ludzi w wieku 55–74 lata. Dekadę później postęp był tu wciąż niewystarczający. A równocześnie od lat 70. średnia długość życia wzrosła o ponad 9 lat. Towarzyszyło temu skrócenie średniego efektywnego wieku przejścia na emeryturę o 6 lat. Z takimi trendami społeczno-demograficznymi Europa daleko nie zajedzie.

Czytaj więcej

Polska po akcesji do UE stała się potęgą w produkcji sprzętu AGD

Nie zdoła ich odwrócić zdecentralizowana, nieraz kosztowna, polityka pronatalistyczna, prowadzona z umiarkowanym powodzeniem na szczeblach krajowych. Mówiąc wprost: nasze 800+ przeniesione na szczebel paneuropejski i fundowane z budżetu Unii (co zostało nawet wpisane do programu rządzącej poprzednio w Polsce partii) demografii nie odwróci. Europa bez imigrantów sobie nie poradzi. Budowanie administracyjnych barier hamujących napływ imigracji uniemożliwi odbudowę jednego z podstawowych czynników wzrostu potencjału europejskiej gospodarki, jakim jest topniejący zasób pracy. Nawet absorbcja wszystkich dzisiejszych bezrobotnych w Unii, posunięta do szacowanej średnio na ok. 5 proc. naturalnej stopy bezrobocia, nie zdoła trwale odwrócić długoterminowych trendów demograficznych.

Ludzie starsi, kobiety, bezrobotni powinni powiększyć zasób pracy w Europie. I regulacje w tym zakresie leżą całkowicie w kompetencjach lokalnych rządów. Z Brukseli nikt tego nie załatwi. Ale tego problemu nie rozwiązuje się poprzez ryglowanie lokalnych rynków pracy, ponieważ większość krajów europejskich cierpi na strukturalne niedopasowanie popytu do podaży na ryku pracy. Zamykając europejski rynek pracy przed imigrantami, nie rozwiążemy kwestii lokalnego bezrobocia. Potęgujemy za to problemy wynikające z trendów demograficznych. To droga donikąd. Ale tu polityka staje okoniem.

Brak rąk do pracy w połączeniu z relatywnie małymi inwestycjami (inwestycje nie mogą rosnąć przy tak dużej systemowej niepewności) oznacza skurczenie się potencjalnego europejskiego PKB w tempie zbliżonym do 10 proc. już w perspektywie najbliższej dekady. Dla zaspokojenia aspiracji na utrzymanie dzisiejszej pozycji w świecie (25 proc. globalnego PKB) Europa potrzebuje inwestować nie mniej niż 550 mld euro rocznie i stworzyć minimum 20 mln nowych miejsc pracy. Mamy z czego inwestować, bo zasób kapitału w Europie jest duży, a do odzyskania wyników sprzed serii kryzysów sporo nam jeszcze brakuje.

Europa musi otworzyć się na import pracowników. A jedyna droga do wzrostu popytu inwestycyjnego wiedzie przez zniesienie systemowego ryzyka dla europejskiego projektu. Migracja sprzyja wzrostowi gospodarczemu. Trwałość projektu eliminuje ryzyko polityczne dla inwestorów. Europa musi jednak zadbać – inaczej niż dotąd – o asymilację ludności napływowej i jej przystosowanie do potrzeb miejscowych rynków pracy. Musi też zadbać o znaczące podniesienie migracji wewnątrzunijnej. Ten przepływ jest śmiesznie niski. Nie przekraczał w 2012 roku 0,35 proc. populacji. Dekadę później wzrósł do 0,48 proc. Ale było to skutkiem nie tyle działań wewnętrznych po stronie Unii, co wynikiem fali uchodźczej. Europie daleko wciąż do obrazujących mobilność wskaźników migracji między stanami w USA (2,2 proc. populacji); kantonami w Szwajcarii (1,7 proc.) czy przemieszczeniami między landami w Niemczech (1,4 proc. populacji).

Czytaj więcej

Dobre dwie dekady dla Polski w UE. Kolejne też będą sukcesem?

Wielki kryzys migracyjny był okazją do podjęcia kluczowych dla Europy wyzwań. Zamiast tego stał się nacechowanym negatywnymi emocjami trwającym do dziś sporem o podział kwot uchodźców i przymusową relokację. Nasz udział w tym sporze budzi ambiwalentne odczucia. Zasłanianie się argumentem o milionie migrantów z Ukrainy to wkład w rozwiązanie problemu trochę za mały.

Europa wbrew obiegowym opiniom charakteryzuje się bardzo wysokim poziomem heterogeniczności. Nieporozumienia biorą się z nagłaśniania problemów związanych ze skupiskami emigracyjnymi. To one zdominowały opinię publiczną i przyczyniły się do rozbudzenia strachu i wzrostu znaczenia ksenofobicznych ruchów. Ale demografii nie da się zakrzyczeć.

Realna konwergencja

Jeśli konwergencji, tego priorytetowego celu Unii, nie gwarantują same zmiany instytucjonalne ani tym bardziej nie załatwia jej postulat „pokojowej dekompozycji” strefy euro, to co mogłoby ją skutecznie przyspieszyć? Jest, jak się wydaje, kilka kluczowych dla podniesienia europejskiej konkurencyjności obszarów.

Po pierwsze – chodzi o reformy o charakterze podażowym, które mogą być wdrożone tylko na szczeblach lokalnych. Bruksela niewiele pomoże przy odbiurokratyzowaniu krajowych gospodarek. Podatki pozostają wciąż i powinny pozostać nadal domeną krajowych ustawodawców, choć Unia stara się ujednolicić bazę podatkową i przy pomocy obciążeń podatkowych wymusić zieloną transformację. Zapewnienie elastyczności lokalnych rynków pracy i wykorzystanie zasobów pracy pozostaje jednak po stronie narodowych rządów.

Po drugie – Bruksela ma dużą rolę do odegrania przy dokończeniu procesu ujednolicania oraz zintegrowania lokalnych rynków. Dotyczy to głównie opóźnionej integracji rynku usług, w tym coraz ważniejszych dla cyfrowej gospodarki usług finansowych, z czym łączy się kwestia jednolitego rynku kapitałowego.

Czytaj więcej

Tomasz Gajderowicz, Instytutu Badań Edukacyjnych: Erasmus pomógł zrobić z nas euroentuzjastów

Po trzecie – na tym etapie rozwoju, na jakim jest dziś Unia, podniesienie produktywności nie uda się bez wzięcia pod lupę sektora publicznego. Wystarczy uświadomić sobie, że jego waga w skumulowanym PKB Wspólnoty sięga dziś aż 26 proc. przy publicznych transferach, które stanowią dodatkowo 22 proc. PKB. Blisko połowa PKB Unii przechodzi przez sektor publiczny, którego produktywność sukcesywnie spada. Żebyśmy nawet stawali na głowie, jeśli chodzi o podniesienie konkurencyjności europejskiego sektora prywatnego, całej gospodarki europejskiej nie ruszymy, nie naruszając dobrze nieraz strzeżonych interesów tego kolosa, jakim jest sektor publiczny. To też zadanie przede wszystkim dla lokalnych rządów. Nie dla Brukseli.

Po czwarte – Europa potrzebuje całkowitego otwarcia na handel międzynarodowy. Bez handlu wewnątrzunijnego udział Europy w globalnym handlu towarowym i usługach komercyjnych sięgał 13 proc. To więcej niż udział Chin, Japonii czy USA. Tego potencjału nie wolno zmarnować. Choć po serii kryzysów, w tym szczególnie po pandemii, protekcjonizm, skrywany często pod hasłem dywersyfikacji łańcuchów dostaw, jest w ostrym natarciu.

Po piąte wreszcie – dla powodzenia europejskiego projektu potrzebne są nakierowane na przyszłość inwestycje. Chodzi o innowacje, edukację, infrastrukturę, znaczący spadek zużycia energii, który pociągnie za sobą obniżkę niekonkurencyjnych dziś europejskich cen nośników energii. Każda z tych kategorii inwestycji powinna być wspierana przez fundusze unijne. Ale – co znów warto przypomnieć – efektywność wykorzystania funduszy przyznanych w ramach zatwierdzonych przez Brukselę projektów zależy od lokalnych dysponentów.

Jeśli ktoś wierzy w sens – również ten ekonomiczny – projektu europejskiego, którego konsekwencją powinna być realna konwergencja między jego uczestnikami, nie może abstrahować od doświadczeń wyniesionych z kilkunastu lat funkcjonowania strefy euro. Niwelowanie zróżnicowań nie nastąpi jednak samoistnie ani po rozbudowie instytucjonalnej, o ile jest ona tak niekonsekwentna jak dotąd, bo poddana politycznym limitom.

Czytaj więcej

Farmerzy znad Wisły liczą pieniądze z dopłat i organizują protesty

Naprawa projektu europejskiego to przede wszystkim naprawa złych krajowych polityk gospodarczych prowadzących do utraty konkurencyjności. Ten projekt nie może się udać przy samobójczych przedsięwzięciach forsowanych przez rządy w imię utrzymania popularności. A Bruksela odgrywać przy tym może jedynie pomocniczą, choć zarazem kluczową, rolę w projektowaniu i przezwyciężaniu obiektywnie występujących strukturalnych barier rozwoju.

Wspólna polityka fiskalna

Jednym z najważniejszych doświadczeń kryzysowych Unii jest brak koordynacji krajowych polityk fiskalnych. Tu propozycje są już konkretne, choć daleko im wciąż do wdrożenia. Nowa odsłona „paktu fiskalnego” to tylko wstęp do rozwiązywania problemu.

W kwestii solidarnościowego mechanizmu wyrównawczego w finansach publicznych Unii jest jeszcze dużo do zrobienia. Ale tu wkład poszczególnych krajów z definicji nie jest równy. Znacznie więcej do powiedzenia mają w tej kwestii członkowie strefy euro. Polska – jak do tej pory – na ten temat wymownie milczy.

Propozycje stworzenia namiastki wspólnej polityki fiskalnej w strefie euro wciąż nie znajdują akceptacji zamożnych i dobrze zarządzanych krajów. Zastrzeżenia dotyczą uwspólnotowienia ryzyka fiskalnego przy zróżnicowanych jakościowo politykach gospodarczych w poszczególnych krajach. Każda ze zgłaszanych propozycji uzupełnienia architektury strefy euro o aspekt fiskalny musi to brać pod uwagę. Stąd zarówno warunkowość korzystania ze wsparcia, jak też odwoływanie się do dyscyplinujących politykę fiskalną mechanizmów rynkowych.

Nie ulega jednak wątpliwości, że nasilenie dyskusji o sposobach przygotowania do kolejnego kryzysu, a przede wszystkim próby instytucjonalnego oprzyrządowania strefy euro do zmagania się z cyklem i szokami doprowadzą dość szybko do stworzenia w strefie euro powszechnie akceptowanego mechanizmu solidarności fiskalnej, wspartego na dyscyplinującej roli rynku.

Czytaj więcej

Tak Unia Europejska zmieniła transport w Polsce

Polski, znajdującej się poza strefą wspólnego pieniądza, ten mechanizm nie będzie obejmował. A to oznacza istotny wzrost ryzyka makroekonomicznego w przypadku szoków zewnętrznych, bo uczestnicy mechanizmu wyrównawczego będą mieli transfery fiskalne, które zastąpią wewnętrzną dewaluację, a pozostałym pozostanie tylko amortyzator w postaci deprecjacji kursu walutowego, prowadzący na dłuższą metę do utraty konkurencyjności i podniesienia inflacji.

Problemem naszej wątłej dyskusji o kosztach i korzyściach przynależności do strefy euro jest ahistoryczność. Znakomita większość padających argumentów odnosi się bowiem nie do strefy euro – jaka będzie, ale tej, jaka była i nigdy już nie powróci.  

W głośnej i żywo dyskutowanej pracy z 2017 roku „The Euro and the Battle of Ideas” Markus Brunnermeier, Harold James i Jean-Pierre Landau wskazują na cztery najważniejsze różnice w podejściu do kwestii kryzysowych w Europie, sytuując przy tym granicę podziału na linii Renu. Otóż, ich zdaniem, Europejczyków dzieli podejście do następujących kwestii:

  • reguły versus dyskrecjonalność – w naszym postępowaniu kierujemy się regułami lub liczymy na korygujące działania instytucji;
  • odpowiedzialność versus solidarność – jeśli złamiesz reguły, ponosisz tego konsekwencje. Solidarność jest ważna, ale obowiązywać winien prymat odpowiedzialności;
  • wypłacalność versus płynność – jeśli ludzie i instytucji w swym postępowaniu kierują się kryterium wypłacalności, to nie ma mowy o bezwarunkowym korygowaniu błędów przez instytucje publiczne dostarczające płynności podmiotom gospodarczym;
  • mamy wreszcie różnie pojmowaną właściwą odpowiedź na kryzys – surowość i konsekwencja (austerity) versus stymulacja fiskalna i monetarna. Wyeliminowanie nieodpowiedzialnych zachowań i usunięcie instytucjonalnych mankamentów przez twarde egzekwowanie reguł lub – z drugiej strony – łagodzenie negatywnych skutków złej polityki.

Zbędnym wydaje mi się stawianie pytania o to, po której stronie „linii Renu” lokują się nasi rodzimi przeciwnicy wspólnej europejskiej waluty. O ile tylko zechcieliby w ogóle włączyć się merytorycznie do tej dyskusji głównego nurtu w Europie.

Bo u nas w dyskusji o euro dominują wciąż tony raczej siermiężne. I przy okazji kompletnie jałowe, dawno przez ekonomistów rozstrzygnięte na drodze konsensu. A to chcemy europejskich płac bez europejskich cen; a to pokrzykujemy o silnym złotym jako gwarancie silnej gospodarki (nawiasem mówiąc, powinno chyba być na odwrót, ale w propagandzie mniejsza o logikę); a to pokrzykujemy o błogosławionych skutkach autonomii kursowej. A najchętniej – co widać po przykładzie kolejnych rządów co najmniej od roku 2015 do dziś – wymownie na temat członkostwa w strefie euro milczymy.

Czytaj więcej

Menedżerowie kluczowych spółek: bilans akcesji do UE jest korzystny

A przecież sam mechanizm płynnego kursu walutowego nie gwarantuje automatycznego przywrócenia utraconej w wyniku błędnej polityki gospodarczej konkurencyjności. Nie przesądza też o korekcie nierównowag makroekonomicznych. Gdyby tak było, nie mielibyśmy w Polsce sekularnego deficytu sektora finansów publicznych.

Nie łudźmy się, że korzystanie z własnej waluty w każdych warunkach prowadzi do podniesienia konkurencyjności gospodarki. Deprecjacja kursu walutowego może być instrumentem absorbcji zewnętrznych wstrząsów. Ma ona przejściowe znaczenie dla części podmiotów gospodarczych i – w pewnych okolicznościach, choć nie zawsze – korzystnie dzięki temu wpływa na dynamikę obserwowanego PKB. Ale przecież to nie osłabienie, lecz trwałe wzmocnienie krajowej waluty sprzyja wzrostowi konkurencyjności gospodarki. Wpływ deprecjacji kursu na gospodarkę, przypomina efekt jo-jo u niezbyt pilnego kursanta programu odchudzania: najpierw jest lepiej – później szybko wracamy do punktu wyjścia albo nawet posuwamy się trochę dalej.

Instrumentem podniesienia konkurencyjności jest bez wątpienia postępująca w umiarkowanym tempie, dostosowana do zdolności adaptacyjnych gospodarki, aprecjacja kursu walutowego, która eliminuje z rynku podmioty trwale niekonkurencyjne.

Kluczowa produktywność

Poza dyskusją jest, że przystąpienie do strefy euro wymaga wcześniej intensywnego podniesienia produktywności gospodarki i właściwego ustalenia kursu przejścia. Z tego punktu widzenia kryteria nominalnej konwergencji są absolutnie drugorzędne. W żadnym jednak wypadku nie można dać sobie wmówić bałamutnego twierdzenia, że to za sprawą złotego możemy zapewnić sobie europejskie płace i polskie ceny. Nasze ceny i nasze płace będą europejskie, o ile tylko uzyskamy europejski poziom produktywności.

Unia Europejska za 20 lat będzie już inna niż dziś, a ta z roku 2004 będzie już obiektem muzealnym. Efektywność członkostwa w Unii wymaga aktywnego włączenia się w proces jej zmian. Od kolejnej perspektywy finansowej Polska stanie się płatnikiem netto do budżetu Unii. Magia „wyciskanej brukselki” kompletnie przestanie działać na wyborców. Tempo nadganiania dystansu wyraźnie osłabnie. Już teraz pora najwyższa włączyć się do pracy nad tym, co stanowić będzie sedno nowej odsłony Unii. Ci, którzy skupią się pod sztandarami „powrotu Unii do korzeni”, wielkimi krokami zbliżać się będą do polexitu.

Po szczegóły propozycji „paktu stabilizacyjnego” odsyłam zainteresowanych do: Nathaniel Arnold, Bergljot Barklu, Elif Ture, Hou Wang, Jiaxiong Yao: „A central fiscal stabilization capacity for the euro area”, IMF,SDN/18/03; Adam Lerrick: „Strengthening Eurozone Solidarity while Preserving Market Discipline”, AEI, October 2017; „Reconciling risk sharing with market discipline: A construcive approach to euro area reform”, CEPR, Policy Insight No. 91, January 2018

Do oceny 20-lecia naszego członkostwa w Unii Europejskiej podejść można w różny sposób. Najprostszym, najłatwiejszym do zastosowania – i co ważne, także do zweryfikowania – narzędziem analitycznym jest statystyka. Tu spotkamy się z twardymi liczbami, wskaźnikami, które pokazują, ile dla podniesienia stopy życiowej Polaków znaczyły setki miliardów euro napływające z funduszy unijnych, ile dał nam dostęp do wspólnego rynku, o ile dzięki temu wzrosła gospodarka, jak podniósł się średni poziom PKB na głowę w ujęciu parytetu siły nabywczej. Jest na ten temat już ogromna literatura, a statystyki są ogólnodostępne. Nie mam zamiaru powtarzać ich w tym tekście.

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację