Na scenie Opery Narodowej nie ma jednak nagich wykonawców wyśpiewujących pytanie „Where Do I Go”, bo to nie musical o przełomowym znaczeniu w kulturze masowej XX wieku, tylko wcześniejsza o dwa stulecia opera komiczna „Cosi fan tutte” Mozarta, choć golizny w niej tym razem sporo. A skojarzenia z „Hair”, zwłaszcza zaś z jego nie mniej słynną filmową wersją Miloša Formana, nasuwają się nieodparcie.
Mozart i wojna w Wietnamie
Inspirował się tym filmem reżyser Wojciech Faruga, w Operze Narodowej dodając Mozartowi wręcz dwie sceny z niego. Jest więc hippisowski taniec na stole podczas burżujskiego przyjęcia i nocna, naga kąpiel – symbol nieskrępowanej wolności.
Czytaj więcej
Jarosław Szemet ma 28 lat i kieruje dwoma ważnymi instytucjami w Polsce, a teraz przygotowuje premierę „Cosi fan tutte” w Operze Narodowej w Warszawie. Ukraińsko-polski dyrygent opowiada o swoim życiu z muzyką i o karierze.
Dla znacznej części widzów, tęskniących za tradycyjnymi widowiskami, takie spojrzenie na „Cosi fan tutte” to niemal szok kulturowy. W świecie to właściwie norma. Od czasu fundamentalnego cyklu inscenizacji mozartowskich Petera Sellarsa z lat 80. XX wieku, który „Cosi fan tutte” przeniósł na Florydę, ośmieszając amerykański tandetny, wakacyjny raj, większość reżyserów stara się udowodnić, że ta opera zawiera aktualne treści.
Tak rzeczywiście jest, bo ta XVIII-wieczna opowiastka o próbie wierności, jakiej mężczyźni poddają swoje ukochane, dobrze przystaje do dzisiejszego świata, w którym single unikają wiążących decyzji życiowych, a wytrwałość nie jest cechą dominującą w uczuciowych związkach. Problem polega tylko na tym, jak uwiarygodnić sposób poprowadzenia intrygi, bo oryginalny pomysł libretta, że mężczyźni w strojach egzotycznych Albańczyków starają się uwieść swoje kobiety, a one ich nie rozpoznają, jest archaiczny.