Dwudziestoparoletni dyrygent przygotowujący premierę na narodowej scenie to ewenement. Poprzedni zdarzył się prawie pół wieku temu. Teraz jest pan, i to nie debiutant, ale dyrektor artystyczny Filharmonii Śląskiej i Opery Bałtyckiej.
Rzeczywiście można tak powiedzieć.
Czytaj więcej
„Rigoletta” w Gdańsku w scenerii kamperowej warto obejrzeć głównie dla dwóch nazwisk, Jarosława Szemeta oraz Joanny Kędzior.
Co zadecydowało o tak szybkim wejściu do życia muzycznego?
Henryk Czyż mówił, że decydują o tym cztery warunki. Pierwszy – trzeba być dobrze przygotowanym, gdy zadzwoni telefon z propozycją. A trzy kolejne to szczęście, szczęście i szczęście. Gdyby Bruno Walter nie zachorował, nie wiadomo, kiedy objawiłby się Leonard Bernstein. A jeśli chodzi o mnie, po prostu nie pamiętam życia bez muzyki. Zostałem w nie wrzucony, gdy nie miałem jeszcze czterech lat. Od zawsze towarzyszył mi instrument, śpiew, potem orkiestry. Bardzo wcześnie zacząłem dyrygować. Pierwsze zajęcia z dyrygentury miałem jako 11-latek w szkole talentów przy konserwatorium w Charkowie, gdzie uczyłem się w klasie dyrygentury chóralnej, a ponadto jako pianista i w klasie kompozycji.