„Rzeczpospolita”: „Nie znam się na miłości” – powiedziała pani w jednym z wywiadów, a tu książka o tytule „Wiara” rozpoczynająca serię „Miłość leczy rany”. I jak tu wierzyć w brak występowania przypadków?
Katarzyna Bonda: Już chyba pan mnie zna i wie, że przekora to moja druga natura. Tytuł jest absolutnie przewrotny i nieprzypadkowy. Ten tom otwiera trylogię o przestępcach. W "Miłość leczy rany" postać wiodąca to morderca, na dodatek masowy. Do tej pory pisałam z perspektywy śledczego. Jego oczami patrzyłam na zdarzenie krytyczne, jakim jest zbrodnia. Zgłębiałam materię zła od strony poszukującego sprawcy, którego zadaniem jest przecież odsianie kłamstw od prawdy i znalezienie tropu, który doprowadzi do rozwiązania zagadki. Bardzo mnie zawsze kręciło odwrócenie tego mechanizmu i danie sobie szansy na gimnastykę umysłową oraz podniesienie poprzeczki, bo - nie oszukujmy się - pisanie kolejnego kryminału, jeśli ma się na koncie ich kilka, jest już ścieżką stosunkowo utartą, a ja lubię nowe wyzwania i staram się za wszelką cenę utrudnić sobie działalność twórczą. Postawienie na starcie postaci, która wiadomo od początku, że jest winna zbroni (i nie jest to spojler) daje autorowi opowieści całkiem nowe możliwości, ale i ograniczenia, które trzeba pokonać. To zwyczajnie trudniejsze. Trup na starcie powieści kryminalnej ustawia wszystko. Potem idzie pan już, jak po sznurku. Tutaj musiałam zagadkę zbudować, że tak powiem od końca i na dodatek stworzyć jej rewers, by czytelnik mógł odczuwać napięcie, ale z innych zgoła przyczyn. Jak z tej zagwozdki wybrnęłam, nie mnie oceniać, lecz czytelnikowi. Sama miłość natomiast zrodziła się z pierwowzoru. Jest taka para, której miłość pokonała śmierć i dlatego też uznałam, że należy brać, co los daje i zmierzyć się także z tym, na czym się nie znam, czyli napisać powieść kryminalną, w której jedno z napięć dramatycznych wynika z sytuacji emocjonalnego związku.
Zazwyczaj to wiośnie przypisuje się porę, gdy rodzą się różne rzeczy. Skąd więc decyzja o tym, by nową serię rozpocząć jesienią?
To jest książka, którą wymyślałam najdłużej, bo 18 lat, a więc inkubacja można powiedzieć osiągnęła pełnoletność, natomiast sam zapis był najkrótszy - zaledwie rok. Jak na mnie to sprint w zapisie. Nie wiem jak to możliwe, ale pod koniec siedziałam przy komputerze prawie 36 godzin (bez spania, jedzenia, spacerów z psem itd.) Ci, którzy czytali powieść, twierdzą, że to czują. Ale musiałam ją zapisać w takim tempie, bo już i tak była to zdecydowanie przenoszona ciąża. A jeśli chodzi o porę roku, to nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Ludzie i książki rodzą się każdego dnia.
Jako, że w opisie pojawia się informacja, że historia wydarzyła się naprawdę, pojawia się pytanie, w jakim stopniu czytelnik zmierzy się z faktami, a w jakim z fikcją literacką?