Po raz ostatni Rosja coś podobnego przeżywała w 2012 roku, po sfałszowanych wyborach parlamentarnych oraz po tym jak Władimir Putin podziękował za zastępstwo Dmitrijowi Miedwiediewowi i powrócił do Kremla.
Wtedy jednak protesty stłumiono, niewygodnych umieszczono za kratami i wszystko wróciło do autorytarnej normalności. Pałace, prywatne samoloty, produkowane na zamówienie limuzyny, kilkupiętrowe penthausy, wille w Londynie, Marbelli, na Lazurowym Wybrzeżu i oczywiście w Toskanii. Nie mógłbym zapomnieć o jachtach. Każdy szanujący się i niekoniecznie wysokiej rangi urzędnik musi mieć jacht. A funkcjonariuszom służb, prokuratury i MSW przecież też się należy. W końcu bronią ojczyzny i przywódcy, odpierając ataki złowieszczych sił. Tacy prawdziwi patrioci też muszą godnie odpoczywać, najlepiej nad obcym morzem, ale na własnej wielkiej łodzi. A śmiertelników niech przekonuje telewizja, że nigdzie nie ma tak dobrze jak w Rosji. Niech propagandyści też odrabiają swoje zagraniczne posiadłości.
Czytaj więcej: Protesty w 70 miastach. Zatrzymano ponad 2000 osób
W drugiej połowie XIX wieku Lew Tołstoj opisywał to tak: „Zebrali się złodzieje, którzy okradli naród, zgromadzili żołnierzy, sędziów, by strzegli ich orgii i świętują”.
Aleksiej Nawalny powołał się na ten cytat w swoim najnowszym filmie śledczym o wartym ponad miliard dolarów pałacu Władimira Putina nad Morzem Czarnym. Mniej więcej w tym samym czasie rosyjscy dziennikarze śledczy ujawnili, że zarobki prezesów rosyjskich spółek i banków państwowych wahają się od kilkuset milionów do nawet kilku miliardów rubli rocznie. Ile lat musiałby na to pracować przeciętny nauczyciel w Rosji, który średnio zarabia zaledwie 40 tys. rubli miesięcznie (równowartość 2 tys. złotych)? Zabraknie życia.