W latach stalinowskiej dyktatury jazz był dla młodej polskiej inteligencji rodzajem odskoczni do innego świata. Ale jak przypomina jeden z bohaterów dokumentu, socjalistyczne władze na początku lat 50. uznały, że jazz nie jest muzyką uciśnionych niewolników walczących o wolność i wykrzykujących swoje krzywdy, lecz „narzędziem imperializmu, które ma zamieszać w głowie robotnikom, odciągnąć ich od taśm produkcyjnych i zagrozić istnieniu państwa polskiego”.
Wtedy jazzu słuchało się w trzeszczących radioodbiornikach z amerykańskich rozgłośni, ale polscy jazzmani się nie poddawali. Grali. Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, Andrzej „Idon” Wojciechowski, Andrzej Trzaskowski, Witold „Dentox” Sobociński, Witold Kujawski, Krzysztof Komeda, Antoni Studziński, Alojzy Thomys. Niektórzy z tych muzyków spotykali się jeszcze w łódzkiej YMCA (potem zlikwidowanej) czy w YMCA w Warszawie, gdzie rezydował m.in. Leopold Tyrmand. To oni w 1950 roku utworzyli zespół Melomani.
Czytaj więcej
Dwa bardzo różne dokumenty: „Na zawsze Melomani” i „Adamant” i dwa bardzo różne filmy: „Święto Ognia” i „Disco Boy”. Każdy może znaleźć coś dla siebie
Reżyser dokumentu razem z muzykiem Marcinem Bzykiem spotkali się ze świadkami tamtego czasu. Odnaleźli też archiwalne zdjęcia. Oglądamy fantastyczne sesje nagraniowe, obrazy ludzi szalejących na parkiecie, opowieści o jazzowych zaduszkach w Krakowie czy festiwalu w Sopocie, na który zjechało 30 tysięcy bikiniarzy w kolorowych skarpetkach. Przetykane są one wypowiedziami i wspomnieniami artystów.
By opowiedzieć, jak w niesprzyjających czasach sztuka może nieść prawdę, nadzieję, jak może stać się odskocznią do lepszego świata. Tak jak w tamtych latach była nią łódzka szkoła filmowa. Zresztą pewnie nie przypadkiem tam też studiowało kilku Melomanów. Kazimierz Kutz tak wspominał: „Nasza szkoła filmowa stała się mekką polskiego jazzu. Zdarzały się dni, gdy na jam session zjeżdżali do nas ludzie z całej Polski”.