Jakie nadzieje wiąże pani z wyborami na Węgrzech?
Jako obywatelka głęboko zaangażowana w obronę wartości demokratycznych, liczę na zmianę. Ale jest mi bardzo ciężko na sercu. Węgry są poranionym krajem z poranionym systemem prawnym. Nawet jeśli jakimś cudem, mimo zmienionych ordynacji wyborczych, zjednoczona opozycja zwycięży - to i tak będzie miała związane ręce. Ale najbardziej bolesna jest dla mnie świadomość ran w duszach ludzi. Węgrzy są spięci, zgorzkniali, zirytowani, zagubieni w tym politycznym krajobrazie. W ostatnich latach podstawowe wartości jak solidarność, uczciwość, transparentność, wzajemny szacunek uległy takiej relatywizacji, że zanikły również ich funkcje wspólnototwórcze. Naprawdę, jestem głęboko zasmucona stanem naszej duszy.
Ten „stan duszy” zawsze panią interesował. W filmie „Dusza i ciało” mówiła pani o chorobach XXI wieku: samotności, zamknięciu emocjonalnym. „Historia mojej żony”, jaką możemy oglądać w Polsce, jest opowieścią o miłości, ale też niemożliwości kontrolowania własnego życia. Dlaczego właśnie teraz sięgnęła pani po taki temat?
Powieść Milana Fusta chciałam zekranizować od dawna. Miałam 16 lat, kiedy przeczytałam ją po raz pierwszy. Nie miałam jeszcze żadnego doświadczenia życiowego, ale pytania „Jak żyć? Co jest ważne? Na ile jesteśmy w stanie zrozumieć innych ludzi?” były dla mnie istotne. A gdy zaczęłam pisać scenariusz „Historii mojej żony”, zrozumiałam, że dawne pytania są wciąż bardzo aktualne. Może nawet bardziej niż kiedyś, bo jesteśmy zagubieni, mamy w sobie potrzebę, niemal manię kontrolowania wszystkiego. I coraz bardziej niszczymy świat, w którym żyjemy.
Jacob jest kapitanem na statku. Jego świat jest prosty. Na morzu niebezpieczeństwo to niebezpieczeństwo, spokój to spokój, sprawiedliwość to sprawiedliwość. Zresztą tak został wychowany. Tymczasem gdy schodzi na ląd, w jego własnym życiu wszystko jest skomplikowane: Jacob nie rozumie swojej pięknej żony, nie wie czy Lizzy go kocha, czy darzy uczuciem innego mężczyznę.