Kto stanie do walki z Donaldem Trumpem o prezydenturę

Choć do wyborów prezydenckich w USA pozostały prawie dwa lata, powoli wyłania się lista kandydatów, którzy będą chcieli zdetronizować kontrowersyjnego prezydenta-miliardera.

Publikacja: 01.03.2019 00:01

Kalifornijska senator Kamala Harris próbuje dowieść, że przyszłoroczne prawybory, a następnie wybory

Kalifornijska senator Kamala Harris próbuje dowieść, że przyszłoroczne prawybory, a następnie wybory mogą należeć do czarnoskórej kobiety i wcale nie musi być to Michelle Obama

Foto: AFP

Po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa w 2016 roku nastrój wśród elit Partii Demokratycznej przypominał strach z roku 1968. Szczególnie nielubiany przez demokratów były wiceprezydent Richard Nixon pokonał wówczas Huberta Humphreya i po ośmiu latach przerwy ponownie znalazł się w Białym Domu, tym razem już jako jego gospodarz.

Demokraci postrzegali Nixona jako człowieka nie do końca racjonalnego, któremu nie należy powierzać wyższego stanowiska, aby pod wpływem impulsu i emocji nie sprowadził na Amerykę nieszczęścia. Obawiali się również, że były wiceprezydent może w nowej roli odwrócić wielkie reformy socjalne z połowy lat 60. Chociaż obawy te okazały się w pewnej mierze bezzasadne, do następnych wyborów w 1972 roku demokraci przystąpili w bojowym nastroju, podbudowani sukcesem w wyborach do Kongresu dwa lata wcześniej. Przekrój kandydatów, którzy zdecydowali się spróbować swoich sił w prawyborach, był zaskakująco duży i obejmował nie tylko starych politycznych wyjadaczy, ale też kobiety – jedną czarnoskórą i jedną z japońskimi korzeniami. Nigdy wcześniej demokraci nie wystawiali tak zróżnicowanego grona kandydatów do walki o najwyższy urząd w państwie.

Nieuchronnie Stany Zjednoczone zbliżają się do wyborów w 2020 r. i historia zatacza koło. Tak jak w 1972 roku demokraci przystąpią do nich bowiem podbudowani zwycięstwem w wyborach do Izby Reprezentantów. Również tak jak wtedy bardzo liczne i zróżnicowane pod każdym względem jest grono kandydatów, którzy chcą zdetronizować zasiadającego w Białym Domu republikańskiego prezydenta. Prezydenta, nad którym – tak jak przeszło 45 lat temu nad Nixonem – wisi groźba usunięcia z urzędu. W 1972 roku demokraci przeciwko Nixonowi postawili jednak na znanego z antywojennej i mocno lewicowej retoryki George'a McGoverna i przegrali z kretesem. McGovern uchodził za zbyt liberalnego obyczajowo i wizerunkowo nie miał szans z Nixonem pozującym na sprawiedliwego szeryfa. Pytanie za milion dolarów brzmi: czy tym razem demokraci będą potrafili wyłonić ze swojego grona polityka, który pokona dzisiejszego „sprawiedliwego szeryfa" Donalda Trumpa?

Lepiej być bogatym

Każdy kolejny dzień przybliża nas do rozstrzygnięcia tej kwestii, bo choć do wyborów pozostały jeszcze prawie dwa lata, a do prawyborów w pierwszych czterech stanach niemal dokładnie rok, niektórzy demokraci już zaczęli formować swoje komitety wyborcze.

Teoretycznie wcześniejsze ogłoszenie startu w wyborach wcale nie musi dawać przewagi. Zazwyczaj kandydaci, którzy liczą się w ostatecznej rozgrywce wyborczej, startują ze swoją kampanią między lutym a kwietniem w roku przedwyborczym, choć oczywiście zdarza się, że i wcześniej. Hillary Clinton czy Donald Trump rozpoczynali swoje kampanie później niż większość rywali i nie przeszkodziło im to w zdobyciu nominacji swojej partii.

Tym razem sytuacja wygląda jednak nieco inaczej. Data prawyborów w Kalifornii została przesunięta z czerwca 2020 r. (kiedy losy nominacji obu partii są już najczęściej rozstrzygnięte) na marzec. Głosowanie przez internet będzie tam możliwe już nawet w lutym, kiedy pierwsi wyborcy tradycyjnie zagłosują w stanie Iowa. Również głosowanie w Karolinie Północnej odbędzie się wcześniej niż zazwyczaj. Zmiany te dotyczą stanów z dużą liczbą delegatów, którzy następnie decydują o wyborze nominata partii na konwencji krajowej. Zwlekanie z ogłoszeniem kandydatury do ostatniej chwili może więc przeszkodzić w zbudowaniu rozpoznawalności, która jest niezwykle potrzebna na wczesnym etapie prawyborów.

Nic więc dziwnego, że kandydaci, których nazwiska niewiele mówią przeciętnemu Amerykaninowi, już dawno otworzyli swoje komitety wyborcze. Ambitny burmistrz San Antonio Julian Castro, „zielony" gubernator stanu Waszyngton i przewodniczący stowarzyszenia demokratycznych gubernatorów Jay Inslee czy pochodząca z Hawajów weteranka wojny w Iraku Tulsi Gabbard to pierwsze nazwiska, które na przełomie roku pojawiły się na giełdzie kandydatów. Wszystkich przebił jednak John Delaney, który wystartował już w maju 2017 roku i przemierzył od tego czasu wszystkie 99 hrabstw w Iowa. Opłaciło się – według sondażu przeprowadzonego pod koniec zeszłego roku jego nazwisko kojarzy ponad połowa mieszkańców stanu. Lepszym wynikiem mogło pochwalić się jedynie czterech innych potencjalnych kandydatów. Niezły wynik jak na kogoś, kto startował z niemal zerową rozpoznawalnością.

Delaney nie jest jednak wyjątkiem. Wszyscy ważniejsi politycy Partii Demokratycznej jeżdżą po Stanach, uczestniczą w spotkaniach z wyborcami i organizują spotkania z bogatymi darczyńcami. Szczególnie oblegane są stany, które jako pierwsze przeprowadzają prawybory. Iowa, New Hampshire, Nevada czy Karolina Południowa już od przeszło trzech miesięcy przeżywają najazd demokratów. I to nie tylko tych, którzy będą startować w 2020 roku. Przed listopadowymi wyborami uzupełniającymi do Kongresu przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi zebrała dla swojej partii ponad 129 mln dolarów. Z perspektywy polskiej polityki są to niewyobrażalne pieniądze, ale jeżeli chce się wygrać wybory w USA, lepiej być bogatym.

Biden kontra Sanders?

Mimo niemal stuprocentowej rozpoznawalności wśród wyborców kraj objeżdżają też doświadczeni gracze. Były wiceprezydent Joe Biden i niedoszły nominat demokratów w 2016 roku Bernie Sanders od dłuższego czasu opracowują strategię na nadchodzące wybory. Nie bez powodu. Silnym zastrzykiem motywacyjnym dla obu polityków był przeprowadzony w grudniu w Iowa pierwszy sondaż potencjalnych kandydatów Partii Demokratycznej. Biden uzyskał w nim 32 proc. poparcia, a Sanders 19 proc. Resztę stawki zostawili daleko z tyłu. Spokojnie można jednak przyjąć, że jest to w większej mierze obraz rozpoznawalności poszczególnych polityków niż rzeczywistych preferencji wyborczych.

Żaden z nich nie pali się jednak z ogłoszeniem kandydatury. Biden przez osiem lat był wiceprezydentem w administracji Baracka Obamy, a pierwsze podejście do walki o prezydenturę zaliczył ponad 30 lat temu. Po odejściu z Białego Domu podpisał kontrakt na napisanie wspomnień, poświęcił się tworzeniu różnych instytucji dobroczynnych, a nawet biblioteki, która miała być w całości poświęcona historii wiceprezydentury. Oczywiście, pomysł w tej chwili jest już nieaktualny, a sam Biden przemieszcza się między kolejnymi stanami z energią 30-latka. Niczego jeszcze nie obiecuje, ale już zbiera pieniądze i mocno zabiega – ze średnim jak dotąd rezultatem – o poparcie partyjnych elit.

Sanders z kolei od przeszło dekady jest senatorem ze stanu Vermont, ale długo pozostawał w cieniu, chodził swoimi drogami i do dziś identyfikuje się jako kandydat niezależny, a nie jako demokrata. Sam deklaruje się jako socjalista, co nie przysparza mu popularności ani w Waszyngtonie, ani tym bardziej wśród amerykańskiego społeczeństwa (szczególnie z interioru), któremu historycznie rzecz biorąc, nie jest po drodze z ideologicznymi inklinacjami senatora ze Wschodniego Wybrzeża.

Dla Sandersa przełomowy był rok 2016. Na fali sprzeciwu wobec kandydatury Hillary Clinton udało mu się wzbudzić entuzjazm głównie młodych ludzi, którym obiecywał wyrównanie gospodarczych nierówności i odsunięcie od władzy polityków, którzy odpowiadają za ich powstanie. Sanders nominacji nie zdobył, ale spowodował ferment, który na lewicy trwa do dziś. Młoda gwiazda Partii Demokratycznej Alexandra Ocasio-Cortez wielokrotnie przywoływała go jako wzór do naśladowania.

Zbyt starzy i zbyt biali

Droga do nominacji dla Bidena i Sandersa nie jest jednak usłana różami. Jest kilka kwestii, które dla obu mogą się okazać zbyt trudne do przeskoczenia. Przede wszystkim wiek. W dniu wyborów w 2020 roku Sanders będzie miał 79, Biden zaś 78 lat. Stany Zjednoczone nigdy nie miały starszego prezydenta. Trudno sobie więc wyobrazić, aby któryś z nich – nawet w najlepszym zdrowiu – mógł być prezydentem dłużej niż cztery lata.

Obaj są poza tym białymi starszymi mężczyznami. Jeszcze 20 lat temu nie wzbudzałoby to specjalnie sensacji, ale dziś – kiedy Partia Demokratyczna mocno odwołuje się do wrażliwości mniejszości etnicznych, rasowych i seksualnych – kwestia ta ma niemałe znaczenie. Jak pisze w swej najnowszej książce „Koniec liberalizmu, jaki znamy" amerykański filozof Mark Lilla, „na dole witryny [internetowej Partii Demokratycznej] znajdziemy listę odnośników zatytułowanych »Ludzie«. Każdy z nich prowadzi do strony zaprojektowanej tak, by trafić w gusta poszczególnych grup i tożsamości: kobiet, Latynosów, »etnicznych Amerykanów«, przedstawicieli społeczności LGBT, rdzennych Amerykanów... Łącznie jest to siedemnaście oddzielnych komunikatów. Można odnieść wrażenie, że przez przypadek trafiliśmy na stronę internetową rządu Libanu, a nie partii, która ma wizję tego, jak ma wyglądać przyszłość Stanów Zjednoczonych".

Choć – jak zauważa Lilla – takie podejście jedynie przyczynia się do pogłębienia społecznej polaryzacji, jest ono reprezentatywne dla mainstreamu dzisiejszej Partii Demokratycznej. Jako politykom starszej daty, zarówno byłemu wiceprezydentowi, jak senatorowi z Vermontu, może być trudno przekonać reprezentantów coraz więcej znaczących mniejszości etnicznych i rasowych, że rozumieją ich problemy i się z nimi utożsamiają. Partia Demokratyczna nie jest już dziś partią ani Bidena, ani Sandersa. Jeżeli któryś z nich uzyska nominację, to wbrew – a nie dzięki – temu, co sobą reprezentuje.

Sandersowi mogą ponadto zaszkodzić oskarżenia dotyczące ludzi z jego sztabu wyborczego. Od dłuższego czasu na światło dzienne wychodzą historie molestowania seksualnego kobiet w trakcie kampanii z 2016 roku. Sanders sprawy nie lekceważy, ale też nie wykazuje specjalnej chęci, aby wyciągnąć zdecydowane konsekwencje. W oczach wielu potencjalnych wyborców, którzy w 2016 roku uwierzyli w postępowe hasła charyzmatycznego senatora, może to być duży cios.

Z kolei dla Bidena problemem może być zaangażowanie się w budowę wspomnianych fundacji i instytutów, które zajmują się walką m.in. z nowotworami czy przemocą wobec dzieci. Większość najważniejszych doradców Bidena z czasów prezydentury Obamy szefuje dziś tym organizacjom. Start w wyborach oznaczałby całkowitą zmianę kursu i postawiłby pod znakiem zapytania ich dalszą działalność. Jednak jak twierdzi „New York Times", „jeżeli Biden zdecyduje się kandydować, tak rozbudowaną sieć instytucji łatwo można przekształcić w machinę wyborczą". Jest to oczywiście możliwe, niemniej budowanie instytucji dobroczynnych tylko po to, aby zaraz wrócić do polityki, może zostać nieprzychylnie przyjęte przez wyborców.

Jest jednak jeszcze jeden czynnik, który może mieć niemały wpływ na decyzję Bidena o starcie – Michelle Obama. Jeżeli była pierwsza dama zdecyduje się na start (na razie zaprzecza), trudno sobie wyobrazić, aby chciała stoczyć z przyjacielem swojego męża „bratobójczy" pojedynek w prawyborach. Któreś z nich musiałoby zrezygnować. A po niedawno wypowiedzianych słowach Baracka o potrzebie „świeżej krwi" wśród przywódców demokratów nie należy się spodziewać, że były prezydent udzieli Bidenowi zdecydowanego poparcia. Coraz częściej w Waszyngtonie mówi się, że mimo wielkiej przyjaźni Obama nie jest skłonny zaangażować się po stronie Bidena i narazić się na ewentualną porażkę w tak krótkim czasie po odejściu z Białego Domu.

W poszukiwaniu nowego Obamy

Jeżeli nie Biden i Sanders, to kto? Przede wszystkim kalifornijska senator Kamala Harris, która próbuje dowieść, że przyszłoroczne prawybory, a następnie wybory mogą należeć do czarnoskórej kobiety i wcale nie musi być to Michelle Obama. Dobrze wykształcona, przez długi czas zajmowała stanowisko prokuratora generalnego Kalifornii, opowiada się za legalizacją marihuany i całkowitym upaństwowieniem służby zdrowia. W Senacie zasiada od 2016 roku i ledwie po niecałych trzech latach chce powtórzyć wyczyn Baracka Obamy, który w 2008 roku z powodzeniem ubiegał się o fotel prezydenta jako senator pierwszej kadencji. Jej kampania jest zaplanowana w najmniejszym szczególe i pod względem wizerunkowym Harris radzi sobie niewątpliwie najlepiej ze wszystkich potencjalnych kandydatów. Celem jest zbudowanie ogólnokrajowej rozpoznawalności, bowiem w tym aspekcie pozostaje daleko za Bidenem czy Sandersem.

Harris ogłosiła swoją kandydaturę 21 stycznia, kiedy w USA obchodzony jest dzień Martina Luthera Kinga. Data ta została wybrana nieprzypadkowo i ma pokazać, że walka o prawa czarnoskórych będzie dla senator z Kalifornii jednym z priorytetów kampanii. I nie ma się czemu dziwić, bowiem jako najpoważniejsza czarnoskóra kandydatka ma szansę zagospodarować dużą część głosów tej mniejszości. Musi jednak uważać na dwie kwestie. Po pierwsze, start ogłosił już inny młody czarnoskóry senator Cory Booker, który – jak pokazują niedawno opublikowane badania – może przejąć głosy dużej części czarnoskórych mężczyzn. Po drugie, Harris będzie musiała się tłumaczyć z lat swojej pracy w kalifornijskiej prokuraturze – przeciwnicy zarzucają jej, że niedostatecznie mocno sprzeciwiała się karze śmierci i niewiele zrobiła, aby zmniejszyć liczbę osób niesłusznie osadzonych w stanowych więzieniach.

Niemniej jednak senator z Kalifornii uzyskała już poparcie ze strony pierwszych kongresmenów, zapewne będzie mogła też liczyć na wsparcie de facto szefowej jej partii Nancy Pelosi, a pierwsze ważne prawybory odbywają się w jej rodzinnej Kalifornii. O takiej pozycji wyjściowej wielu demokratów mogłoby pomarzyć.

Na amerykańskiej scenie politycznej coraz bardziej widoczny jest też Beto O'Rourke, często porównywany do młodego Baracka Obamy. Młody polityk z Teksasu kandydował w listopadzie 2018 roku do Senatu, ale minimalnie przegrał z Tedem Cruzem. Zdaniem wielu obserwatorów mądrzejsze wydawanie zebranych pieniędzy (niemal 70 milionów) i wyraźniejszy zwrot ku centrum na ostatniej prostej kampanii dałyby mu zwycięstwo nad niepopularnym Cruzem. I choć Teksas po raz kolejny okazał się „czerwonym" bastionem, O'Rourke stał się gwiazdą swojej partii. Rodaków kupił swoim luzem, grą na perkusji i opowieścią o Ameryce, w której przeciwnikom politycznym nie odmawia się patriotyzmu tylko dlatego, że mają inne poglądy.

O'Rourke ma dopiero 46 lat i jeszcze wiele lat kariery politycznej przed sobą. Pod kątem startu w 2020 roku ma jednak jeden zasadniczy problem. W przeciwieństwie do innych potencjalnych kandydatów nie zaczął jeszcze zbierać pieniędzy. Po listopadowej porażce z Cruzem wyruszył w podróż po kraju i spotykał się ze zwykłymi ludźmi, często napotkanymi spontanicznie, ale zaniedbał pozyskiwanie funduszy. O ile w niecałe trzy miesiące potrafił zebrać niemal 70 milionów dolarów, o tyle teraz jego konta świecą pustkami. Jeżeli będzie chciał się liczyć w prawyborach, jego sztab musi szybko opracować strategię, która pomoże zbudować mu rozpoznawalność poza Teksasem i przekonać darczyńców, że warto postawić na politycznego samouka bez spektakularnego CV.

Silni i zagadkowi

Są też niewiadome. Nowojorski miliarder (niemal 17 razy bogatszy od Trumpa) Michael Bloomberg jak co cztery lata przymierza się do startu. Na razie jednak ogranicza się do krytyki szefa Starbucksa Howarda Schultza, który rozważa start jako kandydat niezależny. Zdaniem Bloomberga i większości analityków groziłoby to rozbiciem głosów wyborców Partii Demokratycznej na dwóch kandydatów, a tym samym zafundowaniem drugiej kadencji Trumpowi. Najbardziej prawdopodobne jest, że Bloomberg włączy się do kampanii, ale z tylnego siedzenia, finansowo wspierając kandydata, który będzie miał największe szanse pokonać Trumpa. Ale w tym przypadku nic nie jest pewne.

Jest też Elizabeth Warren. 69-letnia senator z Massachusetts do wyższej izby Kongresu weszła w 2013 roku, prowadząc kampanię przeciwko bankierom z Wall Street, którzy jej zdaniem odpowiadają za dramatyczny wzrost nierówności w Ameryce, a poza tym nie zostali jeszcze rozliczeni za kryzys z 2008 r. Warren nie opowiada się przeciwko kapitalizmowi, chce tylko jego gruntownej reformy. Na pewno będzie atakować Kamalę Harris – tak jak kiedyś krytykowała Hillary Clinton – za bliskie kontakty z elitą finansową Ameryki i szukać wspólnego frontu z Berniem Sandersem w sprawach reformy służby zdrowia – najważniejszej dziś kwestii dla wyborców Partii Demokratycznej, jeżeli wierzyć ostatnim badaniom.

Warren ma jednak ten sam problem co Biden i Sanders: wiek. Partia Demokratyczna wyraźnie domaga się młodych twarzy, które będą miały odwagę zaproponować wielkie reformy społeczne na miarę New Deal z lat 30. czy Great Society z lat 60. Warren nie bardzo wpasowuje się w tę narrację, ale kto wie, może po fali popularności Sandersa teraz czas na nią?

Największą zagadką pozostaje jednak start Michelle Obamy. Pytania o jej zamiary są zadawane na razie po cichu, a sama zainteresowana wyklucza taką możliwość. Spekulacje na ten temat można było usłyszeć bezpośrednio po wyborze Trumpa w 2016 roku, ale na nowo rozbrzmiały, kiedy była pierwsza dama wydała swoje wspomnienia i wyruszyła w promujące je tournée. Czy wobec braku zdecydowanego faworyta po stronie demokratów Obama zdecydowałaby się kandydować, wiedząc, że ma ogromne szanse pokonać Trumpa? A jeżeli tak, to czy zdołałaby przekonać establishment partyjny, że będzie lepszą kandydatką niż Harris, która wnosi ze sobą więcej świeżości?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa w 2016 roku nastrój wśród elit Partii Demokratycznej przypominał strach z roku 1968. Szczególnie nielubiany przez demokratów były wiceprezydent Richard Nixon pokonał wówczas Huberta Humphreya i po ośmiu latach przerwy ponownie znalazł się w Białym Domu, tym razem już jako jego gospodarz.

Demokraci postrzegali Nixona jako człowieka nie do końca racjonalnego, któremu nie należy powierzać wyższego stanowiska, aby pod wpływem impulsu i emocji nie sprowadził na Amerykę nieszczęścia. Obawiali się również, że były wiceprezydent może w nowej roli odwrócić wielkie reformy socjalne z połowy lat 60. Chociaż obawy te okazały się w pewnej mierze bezzasadne, do następnych wyborów w 1972 roku demokraci przystąpili w bojowym nastroju, podbudowani sukcesem w wyborach do Kongresu dwa lata wcześniej. Przekrój kandydatów, którzy zdecydowali się spróbować swoich sił w prawyborach, był zaskakująco duży i obejmował nie tylko starych politycznych wyjadaczy, ale też kobiety – jedną czarnoskórą i jedną z japońskimi korzeniami. Nigdy wcześniej demokraci nie wystawiali tak zróżnicowanego grona kandydatów do walki o najwyższy urząd w państwie.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS