Nie jest to problem wydumany. Ledwie 10-milionowa Tunezja jest na pierwszym miejscu na liście krajów, z których pochodzi najwięcej zagranicznych bojowników tzw. Państwa Islamskiego. Kilka tysięcy młodych Tunezyjczyków (od 3 tys., jak twierdzą władze, do 6 tys., jak wynika ze źródeł zachodnich) pojechało do Syrii, Iraku, a potem wielu przeniosło się do Libii.
Setki tych, którzy przeżyli, wracają do ojczyzny, następni się do tego szykują. To wyzwanie dla Tunezji, jedynego kraju, w którym po rewolucjach arabskich rozpoczętych sześć lat temu przetrwała demokracja. Ale jest bardzo krucha.
– Dlatego część społeczeństwa protestuje, uważa, że dżihadystów nie wolno wpuszczać. Organizacje zajmujące się prawami człowieka są natomiast zdania, że powinno się pozwolić im na powrót. Ale powinni być osądzeni i skazani za to, co naprawdę robili. Do więzień muszą też trafić ci, którzy tych młodych ludzi wysłali na wojnę, radykalni imamowie. Powracający dżihadyści muszą zdradzić ich nazwiska – mówi „Rzeczpospolitej" Mesaud Romzani, czołowy tunezyjski obrońca praw człowieka.
Jak dżihadyści wracają? Zazwyczaj nielegalnie przechodzą z Libii, gdzie tzw. Państwo Islamskie doznało niedawno dotkliwej porażki, albo docierają przez Algierię, mającą trudną do kontroli granicę zarówno z Libią jak i z Tunezją. O takich rząd nic nie wie. Ale około ośmiuset wróciło oficjalnie, niektórzy zostali skazani i siedzą w więzieniu, część jest w areszcie domowym.
– Wielu Tunezyjczyków uległo ekstremistycznemu nauczaniu i niezależnie od liczb, są niebezpieczni dla kraju. Musimy mieć pomysł, co z nimi zrobić, powinni być nie tylko skazani, ale i reedukowani. Większość to młodzi ludzie, w wieku 16–25 lat, szybko wchłonęli ideologię radykalną – podkreśla Mesaud Romazni, który uważa, że miejsca w zatłoczonych więzieniach powinni ustąpić osadzeni za posiadanie narkotyków. – Jedna trzecia więźniów za to właśnie siedzi.