Wkrótce będę obchodził piątą rocznicę odejścia z sędziowskiego urzędu. Upływ czasu pozwala mi na nabranie koniecznego dystansu. Piszę dziś o zdarzeniach z przeszłości, które wciąż nie dają mi spokoju. Nie ukrywam, że wydarzenie, które wstrząsnęło polskim wymiarem sprawiedliwości zaraz po zakończeniu majowego weekendu AD 2024, skłoniły mnie do opowiedzenia tych historii.
Bez taryfy ulgowej
Zacznijmy od kwietnia 2010 r., kiedy w jednym ze śląskich sądów wydarzyła się tragedia. Nowo mianowany asesor sądowy spóźniał się na salę rozpraw. Tego dnia miał mieć swoją kolejną sesję (wokandę, jak mawia się w innych rejonach Polski). Sesji miał od początku swojego urzędowania sporo. W wydziale pionu cywilnego, do którego trafił, nie stosowano żadnej taryfy ulgowej. Przeciwnie, „młody miał się sprawdzić i wykazać” – powtarzały starsze koleżanki po fachu.
Czytaj więcej
Od 2018 r. Tomasz Szmydt brał udział w 37 sprawach dotyczących informacji niejawnych i poświadczeń bezpieczeństwa – tłumaczy sędzia Ewa Marcinkowska, która orzeka w Wydziale II WSA w Warszawie.
O kolejnej w tygodniu sesji „młody” dowiedział się późnym popołudniem poprzedniego dnia. Zadzwoniła do niego przewodnicząca wydziału i poleciła, żeby przyszedł do sądu wcześniej, zapoznał się z aktami, a potem „skończył, co się da i resztę odroczył”.
Sesja miała się zacząć o godzinie 9:00. Protokolantka nie znalazła jednak asesora w jego gabinecie. Nie dotarł też na salę rozpraw. Spojrzała więc w jedno z okien, z którego widać było parking przed budynkiem sądu. Między samochodami ktoś leżał. Urzędniczka zaczęła krzyczeć.