Nowa konstrukcja gabinetu premiera Mateusza Morawieckiego ma działać w czasie turbulencji wywołanych koronawirusem i z perspektywą wyborów w 2023 r. Być może będzie to najtrudniejsza rekonstrukcja rządu od czasów, gdy Zjednoczona Prawica przejęła władzę w 2015 r. A tych zmian było już bardzo wiele.
Czytaj także:
Michał Dworczyk o rekonstrukcji rządu: Chodzi o przełamywanie Polski resortowej
Problematyczny politycznie jest kierunek, czyli konsolidacja. To oznacza likwidację niektórych ministerstw. Zawsze łatwiej przydzielać nowe stanowiska, niż obcinać i likwidować. Już teraz doszło do zgrzytu, gdy wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki ewidentnie zaskoczył koalicjantów oznajmiając, że każdy z nich będzie miał po 1 ministerstwie mniej. Na to nie ma zgody ani Solidarnej Polski, ani Porozumienia Jarosława Gowina. Jak w piątek przypomniał Zbigniew Ziobro, w umowie koalicyjnej każdy z koalicjantów ma zapisane dwa ministerstwa. Na rekonstrukcję nakładają się też rozmowy o nowej umowie koalicyjnej oraz dyskusja o strategicznych kierunkach całej Zjednoczonej Prawicy. Tu zgody też nie ma. Ani co do diagnozy, ani środków którymi ZP ma osiągać kolejne zwycięstwa. Każdy buduje własne narracje i ma własne dane i argumenty. Ustalenie kursu będzie równie ważne, a może nawet ważniejsze niż zmiany w rządzie.
Skala rekonstrukcji sprawia, że zmiany będą politycznie bolesne dla wszystkich. Mówi się o tym, że kilkudziesięciu wiceministrów straci pracę. To budzi duże emocje. I jednocześnie emocje w samym PiS wywołuje zbliżający się, jesienny Kongres partii. To wtedy ustali się nowy podział sił, a struktury partii czekają też wewnętrzne wybory regionalne. Emocji nie brakuje. W takich warunkach każdy ruch personalny będzie jeszcze mocniej omawiany. PiS czeka też wewnętrzna reorganizacja. To nie będzie spokojne lato dla działaczy i polityków partii Jarosława Kaczyńskiego.