Kilka tygodni temu Amerykę obiegło zdjęcie absolwenta prestiżowej akademii w West Point. Młodemu kadetowi, który prezentował się w tradycyjnym mundurze, łzy spływały po policzkach. Dlaczego? Otóż Alix Idrache jest synem imigrantów z Haiti – jednego z najbiedniejszych krajów na świecie. Tu, w Ameryce, ukończył szkołę, potem służył w wojsku i w końcu został absolwentem jednej z najbardziej prestiżowych uczelni w USA. Idrache napisał potem na Facebooku: „Dziękuję, że miałem szansę spróbowania amerykańskiego snu. Niech Bóg błogosławi Amerykę, najlepszy kraj na świecie!".
Gdy w roku 2012 Mitt Romney, kandydat Partii Republikańskiej, przegrał z kretesem walkę o prezydenturę ze starającym się o reelekcję Barackiem Obamą, bossowie partii zlecili analitykom opracowanie raportu, który miał wyjaśnić tę spektakularną klęskę Grand Old Party. Autorzy byli bezlitośni: republikanie przegrali, bo ich partia jest zbyt stara, zbyt biała i zbyt przywiązana do chrześcijańskich fundamentalistów i konserwatywnych radykałów. Jeśli republikanie chcą odzyskać Biały Dom – napisali analitycy – muszą otworzyć się na kobiety, mniejszości seksualne, a przede wszystkim Latynosów. W przeciwnym razie już nigdy nie zobaczą republikańskiego prezydenta w Białym Domu.
Przywołana powyżej historia Idrache'a jest symptomatyczna i zbieżna z diagnozą republikańskich analityków. Otóż struktura amerykańskiego społeczeństwa zmienia się bardzo szybko pod wpływem dwóch czynników: po pierwsze, co roku w Stanach Zjednoczonych legalnie osiedla się około miliona osób. Dalsze półtora miliona przybywa tu nielegalnie – pozostając w Ameryce dłużej niż w czasie określonym w wizie bądź pod osłoną nocy, przedzierając się przez rzekę Rio Grande, która oddziela USA od Meksyku. Poza tym, już w 2010 roku demograf Kenneth Johnson z Carsey Institute w New Hampshire mówił, że na oddziałach położniczych urodzi się więcej kolorowych dzieci, a w ciągu jednego pokolenia, dokładnie w 2042 r., biali staną się mniejszością w Ameryce. To zresztą nic nowego: pod końca XIX wieku amerykańskie miasta, jak Boston, Nowy Jork czy Filadelfia, z miast białych, anglosaskich protestantów (tzw. WASP) zamieniły się w miasta pełne katolickich imigrantów z Włoch, Polski, Irlandii czy Portugalii. Kiedy WASP krzyczeli o „końcu Ameryki", katoliccy imigranci przypominali im o jej etosie.
Dziś to biali powoli stają się mniejszością, a Ameryka zamienia się w kraj pluralizmów: żadna z ras nie będzie miała przewagi. Pytanie, jak na tę zmianę reagują dwie partie amerykańskiej sceny politycznej.
Spektakularny sukces Donalda Trumpa w szeregach republikanów tzw. Grand Old Party to niewątpliwie ostatni krzyk „białej Ameryki". Ameryki, w której dominowali najpierw WASP, a potem biali niezależnie od wyznania. Trump lubić mówić, że uczyni znów Amerykę wielką. Ale robi to łudząc niektórych białych Amerykanów, że możliwy jest również powrót do starej „białej Ameryki". Stąd na Trumpa głosują ludzie niezależnie od wyznania: biali katolicy, biali protestanci, biali ateiści – zazwyczaj o średnim albo podstawowym wykształceniu.