Wiemy, że idzie wielka reforma podatkowa, ale… wiemy, że nic nie wiemy. A to jeden minister coś bąknie, potem drugi doda. To ten pierwszy znów zmieni, a drugi zaprzeczy. Nie wiadomo choćby w końcu – będzie ten podatek liniowy, czy nie?! Czy o poważnej reformie podatkowej naprawdę można mówić półsłówkami, a my podatnicy mamy czytać między wierszami?
W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” piszemy właśnie o podatkowym czytaniu między wierszami - czego rząd nie powie, warto spróbować sobie dopowiedzieć („Koniec ulg dla rodzin”). Minister Leszek Skiba powiedział w czwartek w Sejmie, że w jednolitym podatku nie będzie można dzielić dochodów przez liczbę członków rodziny. Doradcy podatkowi nie mają wątpliwości – trzeba to rozumieć jako wyłączenie możliwości wspólnego rozliczania się małżonków, a także rozliczenia z dzieckiem dla samotnie wychowującego go rodzica. Co to oznacza? Bardzo silną progresję podatkową – mówi nam prof. Adam Mariański. Jeżeli tylko jedno z rodziców uzyskuje dochody, to obciążenia rodziny drastycznie wzrosną. A to uderzy również w sztandarowy program rządu, czyli 500+, bo w takiej sytuacji okaże się tylko populistycznym hasłem, a nie istotnym wsparciem.
Mirosław Gronicki, były minister finansów mówi też na naszych łamach („Niewielkie korzyści dla pracodawców”), że przeciętny pracodawca nic na tych zmianach nie zyska. Bo nic nie wskazuje na to, aby, wraz z reformą podatków, obniżyły się koszty pracy.
Piotr Skwirowski słusznie zauważa w „Gazecie Wyborczej”, że rząd twierdzi, że na podatku liniowym są głównie bogaci menadżerowie („Podatki nie lubią rewolucji”). A to nieprawda, bo dotyczy on przede wszystkim jednoosobowych firm. Menedżerowie rozliczają się według skali podatkowej. Skwirowski dodaje, że jeśli rząd chce więcej od bogatych, niech dołoży nowe stawki PIT – „nie musi rozwalać obecnego systemu, niech lepiej skupi się na jego uszczelnieniu”. I to jest święta racja!