Wróćmy do ROP. Jak wyglądała kampania 1997 roku?
ROP był ruchem oddolnym. Zapisywało się do nas bardzo dużo ludzi. W pewnym momencie mieliśmy 800 ogniw w całej Polsce. Towarzystwo było bardzo różnorodne i ciężko było nad nim zapanować.
Jan Olszewski sobie nie radził?
On się zachowywał trochę jak prawnik. Pamiętam taką scenę: mamy umówione spotkanie, w sali czeka tysiąc osób, a Jana Olszewskiego zatrzymuje starsza kobieta i mówi, że ma sprawę. I on przez 20 minut rozmawia z tą staruszką, a tam ludzie czekają. Nie przechodził obojętnie obok żadnej krzywdy. Niestety, nie potrafił też trzymać ludzi twardą ręką. Chciał wszystko załatwiać perswazją, a w polityce ludzi należy brać za twarz.
Rozumiem, że wynik wyborów w 1997 raczej was nie zadowolił?
Pewnie, że nie. W sondażach przedwyborczych mieliśmy 16 proc. poparcia, a skończyło się na 6 proc. głosów. Zarżnęło nas hasło Krzaklewskiego – głosuj na silniejszego. Po wyborach zaczął się odpływ ludzi, bo wszyscy szli do władzy i zaczęło dochodzić do konfliktów w ROP. Odszedł Antoni Macierewicz, a z nim m.in. Jacek Kurski. Dla mnie osobiście grupa Macierewicza była najciekawszym nurtem w ROP, dlatego z nią współpracowałem. Gdy Macierewicz odchodził, wszyscy uważali, że odejdę razem z nim. Po tym rozłamie, gdy poszedłem na spotkanie ogniwa ROP Wola, zostałem wygwizdany i usłyszałem, że jestem łobuzem i zdrajcą. Oni uważali, że wyjdę z ROP i byli zawiedzeni, że tak się nie stało. Ale dla mnie liderem pozostawał Jan Olszewski.
Jednak ostatecznie wyszliście z ROP, cała młodzieżówka.
Bo po czterech latach w opozycji nie było dobrej koncepcji, co dalej z partią Jana Olszewskiego. ROP zamierzał pójść do wyborów z AWS-em. Przez cztery lata AWS robiła, co chciała, a na koniec my do nich przychodzimy?! Co prawda ostatecznie ROP poszedł do wyborów razem z LPR i parę mandatów zdobył, jednak wiedzieliśmy, że dla nas w tej formacji nie ma miejsca na rozwój i dlatego postanowiliśmy całą grupą odejść. Ale poszliśmy poinformować o tym Jana Olszewskiego, wyściskaliśmy się z nim i wszyscy się popłakaliśmy.
Rozumiem, że wcześniej dogadaliście się z PiS.
Uczestniczyliśmy jako młodzieżówka w takiej inicjatywie Ruch Młodego Pokolenia. Liderzy wszystkich młodzieżówek prawicowych, od AWS po Młodzież Wszechpolską, co jakiś czas zbierali się i omawiali sytuację polityczną. Roman Giertych dostawał szału, że coś takiego dzieje się za jego plecami. W tych zgromadzeniach uczestniczyła młodzieżówka Porozumienia Centrum. Pomysł, żeby rozmawiać z Jarosławem Kaczyńskim o przejściu do nowej partii, był nasz, ale kontakt załatwiła nam młodzieżówka PC. Byłem negocjatorem naszego przejścia do tworzonego PiS. Spotkałem się z Jarosławem i Lechem Kaczyńskimi. Dla mnie to było niesamowite przeżycie, że oni nas upodmiotowili politycznie, bo negocjowaliśmy jak równoprawni partnerzy miejsca na listach i dostaliśmy to, co chcieliśmy – jedno pierwsze miejsce, dwa drugie, trzy trzecie itd. Dawid Jackiewicz dostał miejsce, z którego nie miał szans na mandat, ale potem został wiceprezydentem Wrocławia. Z kolei Zbyszek Girzyński ostatecznie wtedy nie startował, bo dostał trzecie miejsce i wiedzieliśmy, że nie będzie miał mandatu.
A pan?
A ja dostałem pierwsze miejsce na liście w Bydgoszczy, wszedłem do Sejmu i ruszyłem na podbój województwa kujawsko-pomorskiego. Działałem zupełnie inaczej niż starzy posłowie. Pozyskałem do pracy młodzieżówkę AWS, obiecując ludziom miejsca na listach do samorządów w najbliższych wyborach, czyli w 2002. Z pieniędzy na biura otworzyłem osiem biur poselskich. W Nowym nad Wisłą, gdzie nigdy nie było biura poselskiego, wynająłem od faceta pokój za 200 zł. W Świeciu otworzyłem biuro u strażaków w zamian za opał na zimę. W ten sposób jeden poseł mógł obstawić biurami poselskimi całe województwo.
Obsługa tych biur musiała słono kosztować.
Zatrudniałem głównie wolontariuszy, bo wszystkie pieniądze wydawałem na rozwój. Zorganizowaliśmy badania poziomu cukru we krwi. Kolejka stała przez dwa piętra. Za pieniądze poselskie wysyłaliśmy do każdego miasteczka powiatowego autobus do mammografii, który stał cały dzień i robiono w nim badania. Gdy odbyły się wybory prezydenckie, Polska podzieliła się na pół – zachodnia część głosowała na Donalda Tuska, wschodnia na Lecha Kaczyńskiego i tylko Kujawsko-Pomorskie zaburzało ten podział, bo Lech Kaczyński u nas wygrał. Zresztą uważam, że praca posła powinna tak wyglądać przez całą kadencję. Ludzie muszą mieć świadomość, że poseł o nich dba. Nikt mi w województwie nie mógł powiedzieć, że nie interesowałem się lokalnymi sprawami.
A czy w 2005 roku wierzył pan we wspólne rządy PO i PiS, czyli osławiony PO–PiS?
Byłem sceptyczny. Wydawało mi się, że Donald Tusk i Jarosław Kaczyński z góry wiedzieli, iż nie oddadzą MSW, MON i służb, czyli resortów, które dawały wiedzę o tym, kto był kim w przeszłości. Lokalnie żyliśmy dobrze z PO, ale niczego nie robiliśmy razem, natomiast rywalizowaliśmy o wyborców. Było wiadomo, że ten, kto wygra, będzie miał więcej do powiedzenia w tej koalicji. Gdy wybory parlamentarne wygrało PiS, po stronie PO zaczęła narastać wrogość do nas. Ale ten rozpad PO–PiS to był dłuższy proces. U nas ostatecznie PO–PiS upadł rok później, przed wyborami samorządowymi 2006 roku. Udało się nam przeforsować naszego człowieka na wspólnego kandydata na prezydenta Bydgoszczy. Wtedy PO zerwała rozmowy i wystawiła własnego kandydata, który zresztą wygrał.
I tak długo to trwało, bo na szczeblu rządowym już istniała koalicja PiS–LPR–Samoobrona.
W naszym województwie, o czym mało kto wiedział, PO jednak zaakceptowała Samoobronę we wspólnej koalicji sejmikowej. Pokazuje to dwulicowość Platformy, bo my na poziomie rządu nie chcieliśmy tej koalicji. Zostaliśmy w nią wepchnięci przez PO, która nie zgodziła się na rozwiązanie Sejmu i powtórzenie wyborów. Wiadomo było, że ta koalicja nie będzie dobra dla Polski. Ale PO nie potrafiła wznieść się ponad własne interesy.
Mogliście rozwiązać Sejm bez łaski PO kilka miesięcy później, odrzucając budżet.
Dlaczego mieliśmy się wykrwawiać, obejmować ministerstwa, podejmować działania? Bo tak sobie zażyczyła PO?
Sam pan powiedział, że interes Polski jest ważniejszy od własnego.
Dla Jarosława Kaczyńskiego był ważniejszy. On na samym początku powiedział: doprowadzimy do tego, że Samoobrona i LPR przestaną istnieć. I doprowadził do tego kosztem swojego ugrupowania. To jest zachowanie męża stanu.
No chyba nie parliście do samorozwiązania Sejmu, wiedząc, że przegracie przyspieszone wybory?
Dla mnie było oczywiste, że nawet jeżeli wygramy te wybory, to i tak nie będziemy mieli z kim rządzić, a więc przejdziemy do opozycji. PO też widziała spadek notowań i dlatego poparła w 2007 roku samorozwiązanie.
Dlaczego te notowania spadły?
Zrobienie czegoś w dwa lata, zwłaszcza gdy się miało na karku Samoobronę i LPR, było bardzo trudne. Giertych, gdy tylko usłyszał jakiś pomysł, leciał na mównicę sejmową i sprzedawał jako własny. Gdy poparłem kandydaturę na wicemarszałka województwa człowieka wyrzuconego z LPR, po to, aby poszerzać środowiskowo PiS, Giertych dostał szału i zerwał koalicję w ważnej sprawie z powodu tego jednego gościa.
Poszerzał pan środowisko PiS kosztem LPR, więc nic dziwnego.
Nieprawda. Giertych po prostu chciał, żeby ten człowiek sczeznął na śmietniku historii, a nie robił karierę gdzie indziej.
Musiał pan mieć niesamowicie silną pozycję?
To prawda. Przez jakiś czas byłem jednoosobowym pełnomocnikiem wojewódzkim i sam podejmowałem wszystkie decyzje. Dziś uważam, że to jest idealne rozwiązanie na zarządzanie partią. U mnie wszyscy posłowie, na moje polecenie, mieli biuro w tym samym budynku. Gdy chciałem zrobić zebranie, miałem ich wszystkich pod ręką. Znalazłem lokal, gdzie pomieścili się wszyscy, nawet senator Radosław Sikorski. Żaden poseł nie wszedł do zarządu wojewódzkiego, co im z góry zapowiedziałem. Powiedziałem, że zarząd jest od pracy, a nie od reprezentacji. Przyjęli to do wiadomości, choć przyjaciół mi to nie przysporzyło.
To pewnie pana podgryzali?
Nie mogli tego robić, bo miałem duże zaufanie prezesa. Byłem takim małym Gosiewskim. Nie zostałem co prawda dopuszczony do najwęższego grona zaufanych ludzi, w którym był Przemysław Gosiewski, ale myślę, że ceniono mnie za kampanie wyborcze, za to, że zawsze wszystko było dopilnowane.
Tylko dopłat do mieszkania pan nie dopilnował.
Wie pani, w 2007 roku nienawiść środowisk prawniczych do nas była tak wielka, że gdy tylko znaleziono kogoś, na kim można się było wyżyć, zrobiono to z radością. Ale teraz wyrok mi się zatarł, poza tym wiadomo, kim jest sędzia Łączewski. Złożyłem wniosek o ponowne przyjęcie do PiS i zobaczymy, co z tego wyniknie.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Tomasz Markowski
Jako student Uniwersytetu Warszawskiego działał w NZS, w latach 1995–2001 należał do Ruchu Odbudowy Polski. Potem w Prawie i Sprawiedliwości, jako poseł tej partii zasiadał w Sejmie w latach 2001–2007. Dziś pracuje w firmie rodzinnej, która zajmuje się działalnością remontowo-budowlaną.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95