Czarnecki, spytany przez przewodniczącego walnego zgromadzenia PKOl. czy podtrzymuje wolę startu w wyborach potwierdził ją. Kiedy usłyszał ze sprawozdania prezesa co PKOl. w czasie trwania ostatniej kadencji zrobił i czym się zajmuje, chyba wreszcie poszedł po rozum do głowy i zrezygnował z kandydowania.
Wybory w PKOl zwykle przechodzą bez echa. Tym razem były ważne, ponieważ odbywały się pierwszy raz po objęciu władzy przez PiS. Związki sportowe mają status stowarzyszeń i władza polityczna niewiele może im zrobić. Tam dobra zmiana jeszcze nie doszła, więc polski sport ma się dobrze. Istniało jednak nie sformułowane wprost zagrożenie, że jeśli w wyborach szefa PKOl nie poprą polityka PiS Ryszarda Czarneckiego, to nie będą mogły liczyć na wsparcie ze spółek Skarbu Państwa. Na szczęście związki sportowe wykazały się mądrością i pokazały, że nie chcą polityka na czele PKOl.
Czarnecki od początku traktowany był jak kandydat egzotyczny i nawet dziennikarze, którzy zapraszając go do studia niemal codziennie przedłużają jego polityczny byt, nie wykazywali nim nadmiernego zainteresowania. Przypominał kandydata, jakiego w czasach PRL przynosiło się w teczce i wybierało ze strachu, bo należał do PZPR. To już nie przejdzie. Nie wystarczy być kibicem, by stanąć na czele poważnej organizacji sportowej.
Mimo to Czarnecki zdobył poparcie Polskiego Związku Piłki Siatkowej, mógł też liczyć na kampanię, jaką z sobie tylko znanych powodów zrobiła mu telewizja Polsat. Jakie były ich kalkulacje - trudno zgadnąć, bo nie trzeba wnikliwego analityka, aby wiedzieć, że angażują się w sprawę przegraną.
Czarnecki wcześniej dwukrotnie obwieszczał swój start w wyborach na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej i dwukrotnie rezygnował. Teraz zrobił to po raz trzeci. Jak na poważnego polityka to jest niepoważne zachowanie. Można odnieść wrażenie, że wszystko mu jedno, ma szansę czy nie ma, byle byłoby o nim głośno.