Marsz opozycji 4 czerwca zrobił duże wrażenie na wyborcach, którzy nie deklarują, na kogo i czy będą głosować. Aż 64 proc. z nich, jak wynika z sondażu IBRiS dla „Rzeczpospolitej”, uważa zdecydowanie, że „Marsz 4 czerwca, w którym mogło wziąć udział nawet pół miliona osób, to znak, że partie opozycyjne po jesiennych wyborach przejmą władzę w Polsce”. Odpowiedź „raczej tak” wskazało jeszcze 6 proc. z tej grupy. Zaskakujące, że wśród wyborców opozycji wiara w sukces marszu jest mniejsza. 22 proc. zdecydowanie się zgadza z poglądem, że wydarzenie to będzie zaczynem zwycięstwa, a 30 proc. „raczej”. Jak można się spodziewać, osoby popierające obóz rządzący nie wierzą w siłę marszu: nikt nie wskazał opcji „zdecydowanie się zgadzam”, a tylko 15 proc. wybrało „raczej się zgadzam”.
Te wyniki to raczej dobra wiadomość dla opozycji. Marsz miał przecież trafić pod strzechy, wprost do oczu i uszu niezdecydowanych. To ich miał przekonać o sprawczości PO i całej opozycji, jej sile i determinacji. Było to możliwe dzięki obecności ludzi, daleko wykraczającej poza grono oddanych działaczy i aktywistów. Masowość zrobiła wrażenie na zwykłych obywatelach, którzy zauważyli, że opozycja nie jest sama i że czasy kilkusetosobowych demonstracji KOD-u pod Sejmem to przeszłość.
Co z tego wynika? Niezła zaliczka na kampanię i niewiele więcej. Chyba że stan przyjaźni opozycji z wyborcami uda się przedłużyć. A to będzie możliwe tylko wtedy, gdy powstanie opowieść o innej Polsce, w której każdy może swobodnie oddychać, zarabiać, nie bać się eksmisji na bruk czy przepisów rujnujących mały własny warsztat. To musi być opowieść o kraju, w którym chce się żyć, z którego nie trzeba uciekać i w którym warto mieć dzieci.
Na razie partie opozycyjne nie radzą sobie z tą historią. Każda „inba”, kłótnia czy epitety między politykami z obozu anty-PIS burzą wizję sprzątania po potopie rządów Prawa i Sprawiedliwości. I zachęcają obywateli do pakowania walizek.