26 września ubiegłego roku ciśnienie gazu w obu nitkach Nord Stream 1 zaczęło spadać. Dzień później poinformowano, że doszło do eksplozji. W jej rezultacie zostały uszkodzone dwie nitki Nord Stream 1 oraz jedna niedziałającego jeszcze Nord Stream 2 (Niemcy odmówiły wydania mu certyfikatu).
Od początku powszechne było przekonanie, że doszło do zamachu, jednak podejrzenia, kto tego dokonał, rozchodziły się w różnych kierunkach. Polska i Ukraina wskazały na Rosję, Rosja na Wielką Brytanię, Londyn oświadczył, że o niczym nie wie.
Obecnie cztery największe gazety USA, Niemiec i Wielkiej Brytanii wskazują na nienazwaną „grupę proukraińską”, choć wszystkie powołują się na anonimowe źródła, nie podając nazwisk informatorów. „New York Times” twierdzi, że odpowiedzialność ponosi grupa, w skład której mogli wchodzić zarówno Ukraińcy, jak i rosyjscy przeciwnicy Putina. Anonimowe źródła amerykańskie, na jakie powołuje się gazeta, zastrzegają, że nie ma żadnych dowodów, by w administracji prezydenta Wołodymyra Zełenskiego wiedziano o akcji, szykowano ją czy choćby akceptowano.
Czytaj więcej
Minister obrony Niemiec Boris Pistorius uważa, że nie powinno się wyciągać pochopnych wniosków po ukazaniu się doniesień medialnych, z których wynika, że "proukraińska grupa" mogła stać za zeszłorocznym atakiem na rurociąg Nord Stream.
Niemiecka „Die Zeit” z kolei opisuje drogę sabotażystów. Grupa miała składać się z sześciu osób: kapitana jachtu, dwóch nurków, dwóch ich pomocników i kobiety-lekarza. Sabotażyści mieli wynająć jacht od polskiej firmy, której właścicielem są Ukraińcy. Weszli na jego pokład w niemieckim Rostocku (170 kilometrów od Szczecina). W porcie czekała na nich podobno ciężarówka z jakimś sprzętem. Po załadowaniu wszystkiego na jacht na początku września wyruszyli najpierw na zachód, wzdłuż niemieckiego wybrzeża, potem w okolice Bornholmu.